sobota, 31 grudnia 2011

Na pohybel rzeczom nieważnym!

W nowy rok wiele osób wkracza z listą postanowień noworocznych w garści. Są wśród nich postanowienia mądre, średnio mądre, niezbyt mądre, głupie lub całkiem durne i bez sensu. Tych pierwszych bywa, statystycznie rzecz biorąc, najmniej, a poza tym nie to jest mądre, co jest mądre, ale co się post factum takim okazuje.

Ja sporządzanie listy postanowień noworocznych zarzuciłam raz na zawsze. Kilka lat temu, po paru miesiącach od sporządzenia rzeczonej listy, przeczytałam ją sobie ponownie i najpierw dostałam ataku histerycznego śmiechu, a następnie zmówiłam dziękczynną modlitwę, że do realizacji nie doszło. I przyrzekłam sobie, że nie będę już niczego postanawiać, bo najwyraźniej nie trzeba być urąbanym w cztery trąbki, by nawypisywać głupot. Mnie się to udaje i na trzeźwo, więc po co kusić los?

Nie oznacza to jednak, że unikam planowania i wytyczania jakichś tam celów. Owszem, wytyczam. Owszem, planuję. Tyle, że podchodzę do tych celów i planów elastycznie, z dużą otwartością na zmiany i modyfikacje. Na przykład, fakt, że w 2011 roku miałam przeprowadzić remont pokoju córek, który to remont nadal pozostaje w sferze planów, nie powoduje u mnie gwałtownego obniżenia nastroju i spadku poczucia własnej wartości. Nie zadręcza mnie myśl, że okazałam się nieudacznicą i pracoholiczką, która nie umie znaleźć paru marnych tygodni na oskrobanie ścian, pomalowanie ich na nowe, modne kolory, znalezienie odpowiednich, nowych mebli i ulokowanie gdzieś mebli, które się już wysłużyły.

Zamiast robić sobie bezsensowne wyrzuty, myślę optymistycznie, że przecież czas to kontinuum i czego nie zrobiłam w 2011, mogę (podkreślam potencjalny charakter tego stwierdzenia) zrobić w 2012 lub jeszcze później. Oczywiście, jeśli nie nastąpi koniec świata. Albo córki nie oświadczą, że planują wkrótce zamieszkać samodzielnie i w obliczu tych planów, rzeczony remont stracił jakikolwiek sens. Jednakże, taki obrót sprawy tylko utwierdziłby mnie w przekonaniu, że niewykonanie remontu w roku 2011 nie nosiło znamion czynu godnego potępienia, a wręcz przeciwnie – było oznaką roztropności. Po co komu wyremontowany pokój, kiedy świat się kończy?

Dzięki takiemu podejściu mogę wkroczyć w kolejny rok z całkiem niezłym samopoczuciem. Mam niejasne obawy, że gorzej z samopoczuciem córek, ale zamierzam nad nim popracować. W końcu rolą rodzica jest wskazywać dzieciom, co jest w życiu ważne, a na co można machnąć ręką. Czyż nie?

PS Wszystkim, którzy tu zajrzą, życzę, żeby umieli machać ręką na rzeczy nieważne. Szczęśliwego nowego roku!

czwartek, 29 grudnia 2011

Kamienie młyńskie dla mnichów

Lecz kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą we Mnie, temu byłoby lepiej kamień młyński zawiesić u szyi i utopić go w głębi morza. Biada światu z powodu zgorszeń!
Mt 18, 6-7

Tyle Pismo Święte. A człowiek? Człowiek wie swoje. Wie na przykład, że miotła może służyć nie tylko do sprzątania. I że miłość bliźniego jest wprawdzie ewangelicznym przykazaniem, ale nie będzie mi tu jakiś, z przeproszeniem, Ormianin czy Grek po mojej podłodze łaził! A jak spróbuje, to miotłą oberwie.

Bajdurzę coś od rzeczy? Niestety, nie. Rzecz miała miejsce w Bazylice Grobu Pańskiego. Mnisi ormiańscy pobili się z mnichami Greckiego Kościoła Prawosławnego, bo jedni wleźli na „teren” drugich. Sprzątanie bazyliki przerodziło się w bitwę z udziałem policji - inaczej nie dało się rozdzielić walczących.

Dzięki mediom, zgorszyło się wielu maluczkich. Wszystkie telewizje świata z lubością pokazywały okładających się gości w sutannach. I spokojna głowa, już Internet zadba, by pamięć o tym wydarzeniu nie znikła w pomroce dziejów. Co zresztą i tak byłoby trudne - podobno takie bijatyki to już tradycja.

Trudno jednak za to zgorszenie winić media – one tylko robią swoją robotę, sprzedają to, co się dobrze sprzedaje. Kamień młyński w prezencie należy się głównym bohaterom newsa, którzy najwyraźniej przespali wykład, na którym studiowano rozdział 18. Ewangelii wg świętego Mateusza.

sobota, 24 grudnia 2011

Kto tu zajrzy, temu życzę...



Radosnych, pełnych wiary, nadziei i miłości świętych świąt Narodzenia Pańskiego.

środa, 21 grudnia 2011

Abecadło kryzysu

TVN24.pl edukuje Internautów. Na swojej stronie www zamieszcza pouczający „raport specjalny” zatytułowany „Słownik na kryzys”. Słownik ten wiedzie nas przez meandry kryzysowej terminologii, dając cień szansy na to, że jak się człowiek znajdzie w długach, zagrożony bankructwem, to będzie wiedział, że nie wszystko stracone, bo przecież możliwy jest jeszcze bailout.

Postudiowałam sobie ten słownik dosyć wnikliwie. I niestety, nie poczułam się ani odrobinę spokojniejsza o losy Europy i świata. No i moje. Ale przecież nie chodziło o to, żeby mnie uspokoić, ale by uświadomić. No więc, uświadomiona jestem. Nawet bardzo. Do tego stopnia, że ośmielam się zaproponować swoje własne definicje kilku haseł. Dla porządku – tych z początku. Do rymu.

A zatem…

AAA
Wg tnv24.pl: najlepsza ocena wiarygodności kredytowej, którą można przyznać długom kredytobiorcy. Oznacza ona, że ryzyko związane z niewypłacalnością dłużnika jest minimalne.

Wg BB: pojęcie abstrakcyjne, które teoretycznie coś tam oznacza, a w praktyce, jak na pojęcie abstrakcyjne przystało, abstrahuje od realiów, realizując cele bliżej nieokreślonej grupy interesów.


Agencja ratingowa
Wg tvn24.pl: firma odpowiedzialna za wystawianie ocen wiarygodności kredytowej. Trzema najbardziej wpływowymi agencjami ratingowymi są Moody’s, Standard & Poor’s, oraz Fitch. Skupiają one 95 proc. biznesu w tym sektorze.

Wg BB: firma odpowiedzialna za wystawianie ocen wiarygodności kredytowej, która za nic nie odpowiada. Trzema najbardziej wpływowymi agencjami ratingowymi są Moody’s, Standard & Poor’s, oraz Fitch. Skupiają one 95 proc. biznesu w tym sektorze. Podkreślić należy słowo BIZNES.

Aktywa
Wg tnv24.pl: majątek kontrolowany przez właściciela, który jest źródłem jego dochodu lub jego wytworzenia.

Wg BB: majątek, którego firma nie ma, bo został przekazany jako aport innej firmie, która przekazała go kolejnej, ta jeszcze kolejnej… i tak dalej. W efekcie, firma pierwsza nie ma nic, do czego mógłby się przypiąć komornik. W przypadku osób fizycznych, aktywa najczęściej przepisywane są na małżonkę, z którą podpisano intercyzę, matkę-staruszkę lub – rzadziej – na teściową. Zaznaczyć należy, że matka-staruszka czy teściowa żyją w błogiej nieświadomości posiadania jakichś tam aktywów.

Bankructwo
Wg tvn24.pl: postępowanie prawne, w którym aktywa należące do niewypłacalnego dłużnika (osoby prywatnej, firmy, lub banku) są wyceniane i sprzedawane w celu spłaty zadłużenia. Jeśli aktywa należące do dłużnika mają zbyt małą wartość by spłacić całość zadłużenia, pozostały dług musi zostać wpisany w straty. Oznacza to, że wierzyciel musi zaakceptować, iż część należnych mu pieniędzy nie zostanie zwrócona, a dłużnik uwalniany jest od długu.

Wg BB: niezły sposób na miganie się od spłacania długów; najlepiej to opisał Stanisław Reymont w „Ziemi obiecanej” – czasem dobrze jest spalić swoją fabrykę.

I na koniec ostatnie hasło z listy tnv24.pl:


Zobowiązanie - dług lub inna forma zaległości zapisana w zestawieniu finansowym firmy.
Wg BB: długi, do spłacania których niektórzy w ogóle nie czują się zobowiązani.

sobota, 17 grudnia 2011

List dużej już dziewczynki do świętego Mikołaja

Drogi Święty Mikołaju!

Dawno do Ciebie nie pisałam, bo szczerze mówiąc, trochę mnie wkurzyłeś. Jak mogłeś pozwolić na to, żeby zrobiono z Ciebie wielkiego, tłustego krasnala w czerwonym kubraczku? Gadającego z reniferami i pokrzykującego jowialnie "Hohohoho!"? Z butelką Coca-coli w ręku? No, jak?

Tak, tak, wiem, machasz na to ręką. Święci się takimi głupstwami nie przejmują - są ponad to. Musisz jednak pamiętać, Drogi Święty, że ludziom nie jest tak całkiem wszystko jedno. A cóż może zwykły śmiertelnik przeciwko całej rzeczy speców od marketingu, którym Twoja Świątobliwa Osoba pasuje do kampanii brązowego, pieniącego się i trującego paskudztwa? Zwykły śmiertelnik może się jedynie zirytować. A Ty byś mógł znacznie więcej - w końcu znany jesteś z rozmaitych cudów! Tyle, że chyba Ci się nie chce.

Zresztą, może masz i rację. Może nie warto nadwyrężać świętych mocy na takie akcje edukacyjne. Bo kto ma trochę oleju w głowie, i tak wie, coś Ty za jeden, i że tyle masz wspólnego z Laponią, co Królewna Śnieżka z Królową Śniegu. Nie ta bajka, po prostu.

Więc, skoro już to sobie wyjaśniliśmy, przejdę do rzeczy. Piszę do Ciebie z tego samego powodu,co wszyscy - mam do Ciebie interes. I tylko nie wiem, czy dasz radę. Bo to będzie trudne. Obawiam się, że trudniejsze niż życzenia typu "chciałabym pod choinkę mini morrisa". Albo "poproszę o ten kostium od Armaniego, co to go widziałam ostatnio na wystawie i kosztował tyle, co mini morris i jeszcze trochę". Nie, żebym w Ciebie nie wierzyła, ale kurczę, znam życie i siebie, i wiem...

No, dobra, zaryzykuję. A zatem, Święty Mikołaju, proszę, daj mi pod choinkę spory flakon Świętego Spokoju.

wtorek, 13 grudnia 2011

środa, 7 grudnia 2011

Między nami kobietami, czyli czego nie powinien usłyszeć mężczyzna

Nie wiem, czy wszystkie kobiety tak mają, ale kiedy któreś z moich dzieci świętuje urodziny, nieodparcie nachodzą mnie wspomnienia z dnia, kiedy dziecię to przyszło na świat. A że miałam w tym oczywisty udział, wspomnienia te są - że tak to ujmę - do bólu intensywne. Kiedy zaś pod ręką jest inna przedstawicielka mojej płci, która także wydała na świat potomstwo, nieuchronna staje się wymiana owych bolesno-radosnych lub radosno-bolesnych doświadczeń.

Pół biedy, kiedy w okolicy są same babki. Wprawdzie dla tych, które nigdy nie rodziły, wyznania typu "wody mi odeszły około ósmej rano, ale synuś się nie spieszył i urodziłam dopiero po ośmiu godzinach" lub "skurcze miałam tak słabe, że lekarz kazał mi się przebiec po schodach" mogą stać się przyczyną refleksji, że może nie ma się do czego spieszyć, lub że w sumie dobrze się stało, że lata reprodukcyjne minęły bezproduktywnie. Gorzej, kiedy w zasięgu głosu znajdzie się jakiś facet.

Pogrążone w anatomiczno-fizjologicznych wywodach matki Polki często bowiem nawet nie dostrzegają, że te barwne opisy dla męskiego rodu mogą brzmieć wręcz szokująco. Nie każdy mężczyzna ma odporność ginekologa-położnika, którego kobiece organy rozrodcze poruszają mniej niż befsztyk tatarski. I nie każdy jest ciekawy, jakie rozwarcie gwarantuje porodowy sukces. Niektórzy wręcz woleliby na ten temat nic nie wiedzieć, żeby im te plastyczne wizje nie psuły radości z płci obcowania.

Wszystkie te refleksje naszły mnie dziś o poranku, kiedy to zainspirowana urodzinami syna wymieniałam się wspomnieniami z porodówki z dwiema koleżankami z pracy. I dopiero po dobrych 10 minutach sugestywnych opowieści uświadomiłam sobie, że w pokoju obok, przy otwartych drzwiach, siedzi kolega. A my fundujemy mu coś w rodzaju gwałtu przez uszy. Jedyna pociecha, że on szczęśliwie już ma dwóch synów, więc nawet jeśli na skutek naszych opowieści nabawi się trwałej niechęci do kobiet, społeczeństwo już nie poniesie aż tak dotkliwej straty. Gorzej, gdyby słuchał nas jakiś młodzian w wieku ściśle prokreacyjnym.

Zatem, kobitki, uważajcie ze wspomnieniami z izby porodowej. W każdym razie, zawsze rozejrzyjcie się dookoła, czy nie słucha was jakiś facet. Europa się wyludnia, a panowie delikatni. Oj, delikatni.

sobota, 3 grudnia 2011

Z pamiętnika hotelowej wróżbitki

Andrzejki spędziłam... A jakże, zagranicą. A jakże, w Brukseli. Żegnajcie andrzejkowe zabawy! Żegnaj radosne lanie wosku! Żegnajcie cienie na ścianie niepodobne do niczego, a jednak sprytnie interpretowane, by wyszło, że "żyli długo i szczęśliwie".

Bo przecież właśnie o to w tej całej zabawie chodzi - o nadzieję. Tchnienie optymizmu i zapowiedź lepszego jutra. Nikt przy zdrowych zmysłach nie dopatrzy się w pokracznej bryłce stearyny raka piersi czy szubienicy. Wyobraźnia okazuje się w tym przypadku bardzo stronnicza i selektywna. I dzięki temu, wieczór kończy się w atmosferze miłego oczekiwania na te wszystkie cudowne podróże, awanse i przygody, które wyczarowały dla nas - przy naszej wydatnej pomocy - cienie na ścianie.

Niestety, w tym roku nie dane mi było tego zakosztować. Hotelowy pokój nie usposabia do andrzejkowych zabaw, a poza tym, nawet gdyby udało mi się zakupić świeczkę, by ją stopić w wiadomym celu, jedyny klucz, jaki był w moim zasięgu, miał postać... magnetycznej karty do drzwi. W dodatku, służbowe obowiązki przeciągnęły się ponad miarę. Kiedy więc dowlokłam się do pokoju, było już blisko północy - kilka zaledwie minut na to, by w wigilię Świętego Andrzeja zafundować sobie zastrzyk pozytywnej energii.

Złapałam za leżącą przy łóżku książkę. Czytam teraz "Freedom" Jonathana Franzena - powieść o tym, jak łatwo jest nadużyć wolności. Ryzykowna pozycja na andrzejkowe wróżby. W takich razach lepiej się sprawdza się poezja - najlepiej miłosna, bo na którą stronę się nie trafi, zawsze wpada się na miłość. Niezły patent - polecam.

Postanowiłam jednak zaryzykować. Najpierw numer pokoju - 603. Strona 600., 3. wiersz od góry. Our big event in August. Hm, brzmi nieźle. Teraz data urodzin - rok, miesiąc i dzień. Strona... pomińmy, 10. wiersz od góry, 14. od dołu. You're brilliant and beautifull. Oraz Yeah, but you're the best. Naprawdę! Bez żadnej ściemy. Nawet specjalnie interpretować nie trzeba. Franzen zafundował mi cudowny seans afirmacji własnej osoby. Teraz pozostaje tylko wyczekiwać sierpnia. I tego wielkiego wydarzenia, które też na pewno będzie cudowne. Bo czyż może być inaczej?

wtorek, 22 listopada 2011

Jeśli dziś sobota, to jesteśmy w Strasburgu

Ostatni weekend planowałam przez kilka tygodni. Po ciągłych podróżach do stolic Unii Europejskiej - Brukseli i Strasburga na przemian, zapragnęłam odetchnąć powietrzem ojczystym - rześkim i czystym.

O rześkie nietrudno - mamy wszak listopad. O czyste nieco trudniej, więc trzeba się trochę wysilić i opuścić zasnutą spalinami stolicę. Poszperaliśmy w internecie, przewertowaliśmy mapy i przewodniki i wybór padł na Pojezierze Brodnickie - pełne jezior, lasów oraz - jak piszą mądre książki - "form typowych dla rzeźby młodoglacjalnej".

Dziatwa została w domu, a my, uspokojeni pełnymi zapału deklaracjami, że "będziemy się uczyć i nic nie zbroimy", pojechaliśmy na romantyczny weekend we dwoje. Miało być cicho, spokojnie, pięknie i daleko od roboty. Było... pięknie.

Bo już ani cicho, ani spokojnie, a już na pewno niezbyt daleko od pracy. Ciszę zakłócała brzęcząca nieustannie komórka (ach, utopić to cholerstwo!). Spokój mąciły płynące na nią mejle (Bruksela pracuje nawet w weekendy - oto jedna z przyczyn, dla których Unia tak szybko się nie zawali). A robota dopadała mnie co chwila - za przyczyną tego, co powyżej. W dodatku, dopadła mnie w sposób najmniej spodziewany, że tak to ujmę, symboliczny.

Kiedy bowiem na rynku w Brodnicy wysłuchiwaliśmy opowieści sympatycznego tubylca o tym, jak to w Brodnicy drzewiej bywało, tubylec ni z tego, ni z owego strzelił we mnie pytaniem: "A czy miła pani wie, jak się kiedyś nazywała Brodnica?" Chwila pełnego wstydu milczenia (miła pani, oczywiście, nie wiedziała) i tubylec wypalił mi prosto w twarz: "Strasburg!".

No żesz ty w życiu! Nie mógł być Paryż czy Wenecja?!



wtorek, 15 listopada 2011

Piekło dobrych intencji

Mądrość ludowa polega między innymi na tym, że obejmuje całe spektrum rzeczywistości i przygotowana jest na każdy możliwy wariant. Stąd wiele przysłów i porzekadeł ma swoje lustrzane odbicie – inne przysłowie lub porzekadło, które mówi coś dokładnie przeciwnego. Co za dużo, to niezdrowo, ale od przybytku głowa nie boli.

Reguła ta sprawdza się doskonale w przypadku tak zwanych dobrych chęci. Z jednej strony, podobno liczą się intencje. Z drugiej, dobrymi chęciami wybrukowane jest piekło. Czyli liczą się twarde fakty, a nie szlachetne zamierzenia.

Przekonałam się o tym ostatnio bardzo dotkliwie. Moje najlepsze intencje odczytane zostały jako kompletny brak dobrych chęci – z tego prostego powodu, że nie dorastały do oczekiwań. Tłumaczenie, że były skrojone na moją miarę, oczywiście jest bezcelowe. Zainteresowany wie swoje. Liczył na coś więcej, zaoferowano mu mniej. Rozczarowanie jest zrozumiałe.

W tym kontekście, okazuje się, że ludowa mądrość ma ofertę full wypas dla każdego. Ja mogę się pocieszać, że liczą się intencje. Zainteresowany może mnie do woli przeklinać, częstując powiedzonkiem o chęciach i piekle.

Gdzie leży prawda? Pewnie, jak zwykle, gdzieś pośrodku. Leży i płacze.

sobota, 5 listopada 2011

Magia pamięci

Listy

Spośród twoich listów,
najbardziej kochane
są te niewysłane.

Słów pisklęta, co jeszcze
nie potrafią latać,
wtulone w ciepłe gniazdo,
oczekują lata.
Wsłuchana w ich świergot,
w każdą myśl skrzydlatą,
wróżę z piórek łopotu
i znaczenia wieszczę.

Spośród twoich listów,
najbardziej kochane
są te niewysłane.

Z twych listów niewysłanych
zrobię origami.
Biały łabędź popłynie -
hen – po rzece wspomnień.
I odnajdzie cię dla mnie.
I przywiedzie do mnie.

Guzik

Znalazłam w szafie guzik
od twojego płaszcza.
Chciałam go wyrzucić.
(Guzik mi przyjdzie z takiego guzika!)
Nitka pamięci
z igłą tęsknoty
wbiły mi się pod skórę
i bez znieczulenia
przyszyły mnie do ciebie -
mocno, na okrętkę.

środa, 2 listopada 2011

Jako w niebie, tak i na ziemi...

Straszna się ze mnie ostatnio zrobiła latawica. Praktycznie nie ma tygodnia, bym dokądś nie leciała. Dosłownie. Liniami lotniczymi. A że latanie nie należy, delikatnie mówiąc, do moich ulubionych zajęć, przyjmuję ten stan rzeczy jako dopust Boży i regularnie walczę ze strachem.

Wyznaję to z niejakim wstydem, bo jako osoba wierząca, zamiast się bać, powinnam, gdy samolot startuje, z pokorą powiedzieć "bądź wola Twoja" i spokojnie pogrążyć się w lekturze, we śnie lub w rozmowie. Niestety, aż tak dobrze nie jest. Plan realizuję bowiem połowicznie. Mówię "bądź wola Twoja", ale już przy "jako w niebie, tak i na ziemi" uświadamiam sobie, że w tych szczególnych okolicznościach słowa te nabierają bardzo specjalnego znaczenia. I... no cóż, boję się i tyle.

Na szczęście, trening czyni mistrza. Dzięki częstemu lataniu doszłam już do tego, że boję się głównie przy starcie i parę minut po nim, a następnie zaczynam się bać ponownie, gdy samolot schodzi do lądowania i stan ten trwa, póki koła nie dotkną ziemi. Oczywiście, pod warunkiem, że w międzyczasie nie ma turbulencji. Bo wtedy boję się znacznie dłużej.

Piszę o tym wszystkim, wciąż będąc pod wielkim wrażeniem wczorajszych wypadków na Okęciu. I kiedy wyobrażę sobie siebie samą na pokładzie Boeinga, któremu zacięło się podwozie, zastanawiam się, czy "bądź wola Twoja" w moich ustach nie brzmiałoby w tych okolicznościach zbyt fałszywie. I czy w ogóle byłoby mnie na taki akt wiary stać.

Cała nadzieja w tym, że podobno Pan nie nakłada na nas ciężarów ponad nasze możliwości. I bardzo liczę na to, że jeśli już przyszłoby mi szorować brzuchem samolotu po pasie startowym, to za sterami będzie siedział kapitan Wrona.

sobota, 29 października 2011

Holy wins?

Odkąd moje dzieci podrosły do wieku mniej więcej świadomego, w naszym domu pojawił się problem wydrążonej dyni. W końcu października w powietrzu zaczynało się wyczuwać pewne napięcie, dzieciaki szeptały po kątach, a po lekcjach religii przychodziły do domu poirytowane i smętne. Bo pani katechetka znowu straszyła ogniem piekielnym płonącym w środku dyniowej głowy.

No i zaczynała się dyskusja. "Co złego jest w Halloween?" - pytały dzieci. "Dlaczego nie możemy się przebrać i zbierać cukierków?" - jęczały. My, surowi i nieugięci rodzice, tłumaczyliśmy z namaszczeniem. Że tradycja, że obca, że nie nasza, że mamy swoją, że trzeba pielęgnować, że nie trzeba ulegać, że to, że tamto...

Efekt był taki sobie. Dzieci wprawdzie nie miały wydrążonej dyni, nie przeistaczały się w wieźmy i wampiry, po cukierki nie łaziły, ale żeby im przez to spadła fascynacja Halloween, to nie powiem. I co roku musieliśmy wysłuchiwać pretensji, że latorośle sąsiadów bawią się w najlepsze, a nasze mają drętwych rodziców, którzy im wykłady robią na temat pięknego święta Wszystkich Świętych oraz następujących po nim Zaduszek. Pięknego, pełnego głębokich i wzniosłych treści, ale za to mniej spektakularnego i pozbawionego tak atrakcyjnych wabików jak cukierki i przebieranki.

Dziś już tego problemu nie mamy. Dzieci podrosły i pewnie nawet gdybyśmy je namawiali, nie przebrałyby się za czarownice, żeby latać po sąsiadach. Obciach i tyle. Niby powinnam się cieszyć. Tyle, że odnoszę nieodparte wrażenie, że to wcale nie moja zasługa. Sprawę załatwił czas i nieuchronny proces dorastania. Pytanie, czy poza tym, z naszych wzniosłych tyrad na temat polskich świąt i tradycji, coś im w duszach i głowach zostało.

Na razie, trudno powiedzieć. Bo na razie, wciąż mamy je w gnieździe. I dopiero kiedy wyfruną, okaże się: Halloween czy Holy wins.

czwartek, 27 października 2011

Wydanie piętnaste, poprawione

Późno, bo późno (listopad za pasem), ale lepiej późno niż wcale. Prasa zainteresowała się rynkiem podręczników. I relacjami wydawcy - nauczyciele. Chodzi, rzecz jasna, o kryteria doboru podręczników oraz metody, jakimi ich wydawcy zachęcają preceptorów do nauczania młodzieży według tych, a nie innych pozycji wydawniczych.

O tych metodach nie chce mi się pisać, bo są powszechnie znane. Rynek farmaceutyczny przetestował je już dogłębnie, a w telewizji pokazali. Artykuł w "Rzepie" przypomniał mi natomiast, jaki stres przeżywam co roku w okolicy września w związku z zakupem rzeczonych podręczników.

Przy trójce dzieci jest to wydatek mogący zachwiać budżetem przeciętnej polskiej rodziny. I niestety, od lat nie można już liczyć na powszechny niegdyś proceder dziedziczenia pomocy szkolnych po starszym rodzeństwie. Owszem, czasem można dostać w spadku linijkę czy piórnik, nie dotyczy to jednak w żadnym razie książek.

W całej karierze szkolnej moich dzieci - a trwa ona już dobrych kilkanaście lat - zdarzyło mi się może ze dwa razy, żeby młodsza latorośl mogła kontynuować edukację, używając książki po starszym rodzeństwie. Taki przypadek witany był zatem niczym widok oazy na pustyni i przyjmowany z niedowierzaniem, czy to aby nie fatamorgana.

Bo jeśli nawet, jakimś cudem, nauczyciel młodszej córki wybierał to samo wydawnictwo, które wybrał w przypadku córki starszej (zaznaczam, że chodzi o tego samego nauczyciela, w tej samej szkole), to już w żadnym wypadku nie mogło to być to samo wydanie. Trzy lata różnicy sprawiały bowiem, że nauczyciel widział bezwzględną potrzebę zakupu kolejnej edycji tego samego podręcznika, którą wspaniałomyślny wydawca raczył wypuścić na rynek. Co gorsza, nie udawało się nawet "dziedziczenie" po koleżance, która edukuje się rok wyżej - wydawca publikuje bowiem nowe wydania rok w rok, a nauczyciel idzie z duchem czasu i rok w rok zaznacza na liście podręczników do zakupu - NOWE WYDANIE.

I tak się ten biznes kręci. Zachęcam rodziców do małego wysiłku i porównania "starego" wydania z "nowym". Trzeba mieć umysł mistrza szachowego, by zauważyć różnice. Zakładam, że nauczyciele matematyki są świetnymi szachistami i te subtelności dostrzegają w lot. Pytanie, czy ta bystrość umysłu dotyczy także polonistów, biologów, historyków...

Podobno MEN szuka rozwiązań. Trzymam kciuki. Najmłodsza córka ma jeszcze przed sobą sporo latek w szkole. A w komórce na lepsze czasy czeka cały stos podręczników po starszych latoroślach. Oby się nie okazało, jak w wielu innych wypadkach, że te "lepsze czasy" już były.

środa, 12 października 2011

Petersburg, Katowice, Paris...

Ostatnie dwa dni spędziłam w Petersburgu. Teoretycznie, rzecz jasna. Bo praktycznie, to większość czasu spędziłam w podróży. Na lotniskach i w hotelach. Klasyka.

Z Petersburga zobaczyłam tylko tyle, ile miły kierowca zechciał mi pokazać, wioząc nieco okrężną drogą z lotniska do hotelu. Moskiewski Prospekt, Newski Prospekt, ulica Nad Fontanką, dwie cerkwie - z daleka. Na więcej czasu nie starczyło. Potem tylko szybki i mokry (lało i wiało) spacer Newskim Prospektem, żeby choć odrobinę petersburskiej atmosfery uchwycić, żeby tak całkiem nie zmarnować tej wyjątkowej podróży do dawnej stolicy imperium, w której tylu sławnych Polaków spędziło życie.

Wróciłam chora. Katar, który zawiozłam na rosyjską ziemię, przerodził się w rzężenie i charkot z głębi umęczonych płuc. Petersburska aura wbiła mi gwóźdź do trumny. No, prawie.

Głodna wieści z kraju, włączyłam Fakty na TVN. Trochę późno, tuż przed końcem emisji. No i bomba. Wieści na miarę głównego wydania wiadomości. Paris Hilton przyjechała do Polski! Do Katowic! Powiedziała Hello, Poland, I love you. Świat zadrżał w posadach. Polska oniemiała z zachwytu. Kamil Durczok mało się nie udusił. Nie wiem, czy bardziej z wrażenia, czy ze śmiechu, ale dobrze, że się opanował, bo szkoda by go było. Zginąć przez Paris, z pieskiem czy bez, głupia sprawa.

Nie mam pojęcia, po co Paris zaszczyciła moją ojczyznę swoją wizytą, ale widać miała jakiś powód. Jak znam życie, ten powód miał na końcu kilka zer. Zastanawiam się natomiast, ile zer zachęciło redaktora naczelnego Faktów, by ten fakt umieścić na liście informacji, którymi koniecznie trzeba uraczyć naród w czasie najwyższej oglądalności. Zero pomysłu? Zero wyczucia? Zero szacunku dla widza?

Przesadzam? Katar mnie męczy i się czepiam? Powinnam się cieszyć, że Paris mnie kocha (skoro kocha Polskę, to mnie też)? Sorry, Paris. I love Paris. Ale ten nad Sekwaną. A Ciebie, Paris, mam w nosie.

niedziela, 9 października 2011

Czytając Wańkowicza

Pierwszy raz czytałam "Ziele na kraterze" pod koniec podstawówki. Nie wiem, skąd mi się to wzięło, ale tydzień temu, ni z gruchy, ni z pietruchy, mówię do mojego "ziela", które właśnie zaczęło klasę maturalną: Wypożycz mi w swojej bibliotece "Ziele..." Wańkowicza.

Wypożyczyła. Wczoraj przełożyłam ostatnią stronę. I znowu - zachwyt i wzruszenie. Inne niż trzydzieści lat temu, bo tym razem przefiltrowane przez własne rodzicielskie doświadczenia. Czytałam dzieje Domeczku, Kinga, Królika, Strusia i Kmiotka-Roztropka, a przed oczami miałam mój własny Domeczek, własne, rosnące na moich oczach "pędy fasoli". Ziela, które - dzięki Bogu - nie rosną na kraterze, ale na spokojnej, zalanej słońcem i żyznej ziemi. Gdzie nie bulgocze podskórna lawa, gdzie skorupa ziemska nie pęka znienacka, żeby pochłonąć to, co najzieleńsze, najbardziej wrażliwe.

No i ten język Wańkowicza! Ta cudowna dezynwoltura, z którą bawi się słowem, nie zważając na opinię językowych purystów. Te wszystkie "stawania się","ważności", "brekekekesy", "kuwaki", gęsto siane makaronizmy, które jakimś cudem nie rażą, tylko działają orzeźwiająco. Te "portatybilne" prezenty, ci "epuzerzy", te "parantele", "verynajsy"...

Zamknęłam starutki (rok wydania: 1968) egzemplarz "Ziela..." z żalem, że trzeba się pożegnać. Położyłam na stoliku w salonie - a nuż sięgną, może przeczytają? Może poczują duchowe powinowactwo z Krysią i Tili? A może rzucą po kilku stronach, jak już wiele razy czynili z moimi ukochanymi lekturami, mówiąc ze wzruszeniem ramion: Co ty widzisz w tej książce...?

sobota, 1 października 2011

Gwiazdy do wynajęcia

Wykorzystywanie znanych twarzy i nazwisk w kampanii wyborczej nie jest niczym nowym. Pisze się i mówi o tym procederze przy okazji każdych wyborów. Wyśmiewa się go w kinie – większość z nas pamięta pewnie film Fałszywy senator (Distinguished gentleman), w którym grany przez Eddiego Murhpy’ego Thomas Jefferson Johnson wykorzystuje nazwisko, by zrobić błyskotliwą karierę polityczną. I wydawałoby się, że nic mnie już w tej dziedzinie nie zaskoczy. A jednak…

Jadę sobie rowerem z Powsina do centrum. Mijam bilbordy, z których zachęcająco uśmiechają się do mnie kandydaci różnej płci i maści. Nagle widzę znajomą twarz. Twarz, którą pamiętam z operowej sceny, i która kojarzy mi się z miłym dla ucha mezzosopranem z Koronacji Poppei, między innymi. Za to kompletnie mi się nie kojarzy z zieloną koniczynką, która tej twarzy służy za pendant. Czyżby Alicja Węgorzewska przystąpiła do jakiegoś stowarzyszenia miłośników Dnia Świętego Patryka?

Bynajmniej. Alicja Węgorzewska jest kandydatką. Niezależną, podobno, choć opatrzoną koniczynką. Czyli jakoś tam jednak zależną. Cóż, nie pierwszy to i nie ostatni przypadek – w końcu artyści też mają prawo brać udział w życiu publicznym i realizować się na innej scenie niż teatralna.

I pewnie nie napisałabym o tym ani słowa, gdyby nie to, że kilkaset metrów dalej moim oczom ukazał się inny bilbord. Też z Alicją Węgorzewską w roli głównej (vide np.: http://www.wirtualna.warszawa.pl/i/110611/diva-do-wynaj%C4%99cia-w-teatrze-polonia ). LinkInną Alicją Węgorzewską. Alicją Węgorzewską w całej swej artystyczno-scenicznej krasie. Dzierżącą w dłoni wiele mówiącą tabliczkę: Diva for rent. Diva do wynajęcia. Spektakl w teatrze Polonia. Błyskotliwy, choć zapewne niezamierzony komentarz do pani Alicji z koniczynką. Owacje na stojąco!

poniedziałek, 26 września 2011

Nie ma na to rady

Od kilku dni mamy jesień. Sama nie wiem – cieszę się czy martwię? Ilekroć nachodzi mnie taka wątpliwość, przypominam sobie uroczą piosenkę, bodajże Andrzeja Waligórskiego, Jesień idzie. O tym, jak to staruszek i staruszka wieszczyli nadejście jesieni.

A był sierpień. Pogoda prześliczna.
Wszystko w złocie trwało i w zieleni,

Prócz staruszków nikt chyba nie myślał
O mającej nastąpić jesieni.
Ale cóż, oni żyli najdłużej.
Mieli swoje staruszkowie zasady
I wiedzieli, że prędzej czy później
Jesień przyjdzie. Nie ma na to rady.

Otóż to. Nie ma na to rady. I im bliżej mi do staruszki, tym skwapliwiej kiwam głową w uznaniu nieuchronnej rzeczy kolei. Zdumiewa mnie natomiast, jak w niektórych obszarach, owa „nieuchronna rzeczy kolej” okazuje się pełna luk i wyjątków, a czasem nawet traci całą swoją nieuchronność.

Ot, weźmy relacje międzypokoleniowe. Wydawałoby się, że naturalny porządek wygląda z grubsza następująco: najpierw jest małżeństwo, potem rodzą się dzieci, te dzieci dorastają, a jak już całkiem dorosną, idą na swoje. Historia zatacza koło, małżonkowie-rodzice znowu zostają we dwójkę, co notabene nie zawsze dobrze się kończy, bo niektórzy tak bardzo byli rodzicami, że zapomnieli, jak to jest być małżonkami. Ale to inna historia.

Wróćmy do opuszczania gniazda przez pisklęta. Otóż od jakiegoś czasu w Europie nasila się podobno zjawisko, które można by nazwać przyspawaniem do gniazda. Pisklętom tak jest w tym gnieździe dobrze i przytulnie, że wcale nie mają ochoty nauczyć się latać, za to do perfekcji opanowują sztukę rozwierania dzioba. Po żarcie, rzecz jasna. Ewentualnie, by głośnym wrzaskiem się tego żarcia domagać.

Ostatnio ze zgrozą przeczytałam artykuł o pewnym włoskim małżeństwie, które by pozbyć się z domu 41-letniego (sic!) synka, musiało złożyć wniosek do sądu. Należy nadmienić, że synek nie był bezrobotnym inwalidą, tylko w pełni zdrowym byczkiem posiadającym intratną i stabilną posadę. Tak się jednak przywiązał do rodzinnego domu, że nie widział powodu, by się z nim rozstawać. Szczęśliwie, rodzice dalecy byli od filozoficznego pokiwania głową „nie ma na to rady” i radę znaleźli. Fakt, że dosyć drastyczną, ale podobno inaczej się nie dało.

Czytałam tę mrożącą krew w żyłach opowieść, ciesząc się w duchu, że mam jeszcze co najmniej 20 lat do ewentualnej wizyty w sądzie. I obiecując sobie, że gdyby – nie daj Boże – któreś z moich piskląt wykazywało symptomy przyspawania do gniazda, nie zawaham się, by je od niego skutecznie i w miarę szybko odspawać. Dorosłość idzie, moi mili. Nie ma na to rady.

środa, 21 września 2011

Wolę powoli

Praca pod presją czasu, pośpiech, zmęczenie. Wszystko to wywołuje ogromny stres. Jeśli trwa zbyt długo, zacznijmy martwić się o swoje zdrowie... Takie oto zdanie rzuciło mi się w oczy, gdy po długim, męczącym i - co tu dużo gadać - stresującym dniu w delegacji kliknęłam w artykuł na wp.pl zatytułowany "Uważaj! To zabija powoli..."

No, ładnie - pomyślałam - wszystko się zgadza. Wczoraj poszłam spać grubo po północy. Obudziłam się o 4-ej nad ranem. Wysłałam 5 maili. Napisałam tekst wystąpienia na konferencję. O 7.30 odbyłam wysoce stresujące spotkanie, które z założenia miało być śniadaniem, ale przełknąć cokolwiek było trudno. Potem cały dzień przeżyłam w poczuciu, że doba jest za krótka i nie ma cienia szans, by z wszystkim zdążyć. No i nie zaliczyć przy okazji wpadki.

Praca pod presją czasu, pośpiech, zmęczenie, stres. Zaczynam się martwić. Bo TO ZABIJA POWOLI. Zaraz, zaraz... Czy to znaczy, że lepiej by było, gdyby zabijało szybciej? Znienacka? Zza węgła? Tak - łups! - i po krzyku? Że - dajmy na to - dostaję stresującego maila, na którego muszę odpowiedzieć szybko, już, natychmiast i zaraz po tym, jak wcisnę ENTER, padam trupem?

O, nie, mili państwo! To ja dziękuję uprzejmie! Pani BB jednak woli powoli. Bo, jak wynika z jej życiowego doświadczenia, życie od samego początku zabija. I na ogół trwa to jakieś kilkadziesiąt lat. W dodatku, zabija tylko częściowo - duszy nie tyka.

No, ale to już całkiem inna historia.


sobota, 10 września 2011

Czym skorupka...

Słoneczna sobota. Jadę sobie rowerkiem przez warszawskie ulice - z Pola Mokotowskiego do domu. Po chodniku, bo szeroki i pusty, a jechać po ulicy - zgroza. Na wielkim skrzyżowaniu Towarowej z Prostą zatrzymuje mnie czerwone światło. Obok mnie przystaje urocza parka - młoda mamusia (tak na oko, ze dwadzieścia latek) i jeszcze młodsza córusia (tak na oko - jakieś 3). Mamusia ufarbowana na kruczą czerń, jedną ręką trzyma wózek-spacerówkę z blond-aniołkiem, a w drugiej dzierży przy uchu komórkę.

- Wiesz co? Ja to, k..., pier...! - oświadcza asertywnie. - Jeśli ta k..., myśli, że będę zapier... za te gówniane grosze, to chyba ją poje...! - dodaje stanowczo. - To ja już, k..., wolę te pier... ulotki roznosić niż u niej, k..., zapier...! - konkluduje.

A aniołek liże lizaka i słucha. I właśnie odbiera kolejną zapewne lekcję życia. Niech się czarnowłosa mamusia nie zdziwi, jeśli za parę lat młodociana anielica oświadczy jej stanowczo: - A co ty, kur..., myślisz? Że ja będę do tej jeb... szkoły zapier...? Chyba cię poje...!

sobota, 27 sierpnia 2011

Przespać się z Woodym Allenem - bezcenne

Zarywanie nocy nie jest moim ulubionym zajęciem. Ale kiedy warszawskie Multikino kusi maratonem filmowym spod ręki, oka i intelektu Woody'ego Allena, ciężko się oprzeć. Zwłaszcza, że maraton startował od najnowszego obrazu Woody'ego - "O północy w Paryżu".

Pokonałam więc opór mojego Pana i Władcy (miałam łatwo, było cztery do jednego) i całą rodziną udaliśmy się wczoraj na godzinę 22. do wielkiej i - jak się później okazało - nieklimatyzowanej sali Mutikina-Złote Tarasy, by zafundować sobie kilka godzin z filmami mojego ulubionego reżysera z NYC.

Zaliczyliśmy trzy filmy. Oprócz wspomnianego już "O północy w Paryżu", wyświetlono nam "Vicky Cristina Barcelona" i "Sen Kasandry". W pierwszym podobało mi się wszystko. Fabuła - zabawna, inteligentna, pomysłowa, wzruszająca. Obsada - na dobrym poziomie (o dziwo, nawet Owen Wilson, który kojarzy mi się głównie z wygłupami z Jackie'm Chanem, tu był naprawdę przekonujący). Zdjęcia - ach, ten Paryż (nie tylko o północy)! Muzyka - stylowa, stanowiąca doskonałe i nienachalne tło dla obrazu. Trochę mi ten film się kojarzy z Allenowską "Purpurową różą z Kairu".

Dwa pozostałe filmy - zupełnie inne. Opisywać ich nie będę, bo to żadne nowości. Niestety, "Sen Kasandry" oglądaliśmy ok. 3-ej nad ranem, co miało kilka nieprzyjemnych reperkusji. Primo, sala była już niemożliwe duszna. Secundo, z różnych jej zakątków dobiegało chrapanie, które z kolei wzbudzało wesołość - zupełnie nieadekwatną do dramatycznej tonacji filmu. Tertio, mnie samej kleiły się oczy, więc "Sen Kasandry", zwłaszcza końcówka, trochę mi się zamazał. Jak to sen.

Ale choć dziś chodzę jak śnięta, a mąż co jakiś czas mamrocze "a nie mówiłem", nie żałuję! W końcu, jak często można spędzić noc z Woodym Allenem?

środa, 24 sierpnia 2011

Jakie cudne zwłoki, czyli wizyta w British Museum

No i po wakacjach. Trochę żal, ale nie śmiem marudzić, bo darowanemu koniowi... i tak dalej. W tym roku w ogóle miałam nie mieć wakacji, więc sklamrzeć, że się skończyły, byłoby wręcz nieprzyzwoitością. Tym bardziej, że udały się nad wyraz. Zaliczyłam tydzień uroczego lenistwa na malutkiej wysepce, gdzie dzielnie wspierałam zdychającą, grecką gospodarkę, próbując jednocześnie nie przyrosnąć do leżaka. Drugi tydzień przeznaczyliśmy na wypoczynek aktywny - rodzinne zwiedzanie Londynu. Rzecz potraktowaliśmy bardzo poważnie. W nogach mam jakieś sto parę kilometrów, w uszach narzekania dziatwy, że mi się wakacje z obozem karnym pomyliły, a w głowie całą masę obrazów, w tym również tych namalowanych na płótnie - Tycjanów, Rembrandtów, Rafaelów, Rubensów..., od których roi się w tamtejszych muzeach.

Tate Modern, National Galery, Britsh Museum... Boże, czego oni (Angole, znaczy) tam nie mają! Chyba tylko Matejki. Człowiek chodzi po tych galeriach, chodzi i zachodzi w głowę, skąd im się to wszystko wzięło. Odpowiedź jest dosyć banalna - tak to już bywa z imperiami, czasem muszą oddać trochę zagrabionej ziemi, ale zwykle na pamiątkę zostaje im całkiem sporo dzieł sztuki i innych obiektów muzealnych.

Z tym że, jak się okazuje, pojęcie sztuki i muzealnego obiektu to pojęcia względne - i to pod wieloma względami. Weźmy takie British Museum. Gigantyczny budynek (bez mapy nie rozbieriosz) - praktycznie cała historia świata pod jednym, fantazyjnym i przeszklonym dachem. Podróż od starożytności po dzień dzisiejszy. Od Wschodu po Zachód. Posągi, rzeźby, grafiki, obrazy, sztuka użytkowa, przedmioty życia codziennego, ludzkie zwłoki...

Tak, tak, to nie pomyłka. Zwłoki. Fakt, niektóre szczelnie owinięte bandażami, złożone w pięknie zdobionych sarkofagach, tak dalece "umajone", że kompletnie już pozbawione cech ludzkich. Ale są i inne - nagie, bez jakiegokolwiek sztafażu. Jakiś egipski biedak, który nie dochrapał się sarkofagu i jedyne, na co sobie zasłużył, to pochówek w suchym piasku pustyni. Miał chłopina pecha - piasek świetnie konserwuje, może nawet lepiej niż balsamy i olejki przeznaczone dla dostojników i faraonów. Więc skoro się tak pięknie zachował, żal nie skorzystać. Wykopali, przewieźli na drugi koniec globu, zamknęli w gablocie i wystawili na widok publiczny, żeby turyści z całego świata mogli sobie przy jego nowym mieszkanku zrobić pamiątkowe zdjęcie.

Nie wiem, co na to jego bogowie i jak się z tym czuje jego dusza, ale jedno jest pewne - popularności mogą facetowi zazdrościć Doda z Kubą Wojewódzkim razem wzięci. Takich tłumów jak przy owej gablocie z nagimi, skurczonymi zwłokami nie widziałam już przy żadnym eksponacie całego British Museum. Nawet wielki, kartonowy szkic Michała Anioła (jeden z niewielu zachowanych) przegrywał z nimi sromotnie. I aż boję się spytać moich dzieci, co im się najbardziej podobało w British Museum, żeby czasem nie usłyszeć: Te wysuszone zwłoki!


poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Milczenie złotem

Weekend upłynął pod znakiem zapytania. Od piątkowego popołudnia cała Polska zastanawia się, jak to możliwe, że jeden z najbardziej wojowniczych ludzi, jakich znosiła ostatnio polska polityka, popełnił samobójstwo. I czy w ogóle je popełnił. A jeśli tak, to dlaczego.

Też się zastanawiam. Nie dlatego, żebym jakoś specjalnie lubiła czy ceniła Andrzeja Leppera. Był ewidentnie nie z mojej bajki, choć tak między Bogiem a prawdą, to niewielu polityków się w mojej bajce mieści, bo niewielu przypomina rycerza na białym koniu. Jednak, niezależnie od tego, jakie emocje budziła we mnie ta postać za życia, teraz, w obliczu tak nagłej i gwałtownej śmierci, trudno się nie zastanawiać.

Zwłaszcza, kiedy z każdego kanału telewizyjnego, każdej gazety czy każdego portalu płyną spekulacje i hipotezy. Na ogół, niczym nie poparte. I niewiele wnoszące. No bo cóż można wiedzieć ,kiedy prokuratura nawet jeszcze nie rozpoczęła swoich czynności?

No ale pospekulować zawsze można, prawda? Zwłaszcza, jeśli przy okazji można wrzucić kamyczek do tego czy innego ogródka. Jak choćby ten, którym próbowała ciskać profesor Magdalena Środa w sobotnim programie „Babilon”. Kamyczek wymierzony był – a jakże – w ogródek Pana Boga, który pani profesor chętnie ukazuje jako teren wybitnie zachwaszczony i z zapałem iście ewangelicznym zabiera się do jego odchwaszczania. Dywagując nad przyczynami samobójczej (?) śmierci Andrzeja Leppera, pani Środa wyrzucała komentatorom, że za mało podkreślają fakt, iż zmarły był bardzo religijny. A przecież człowiek religijny nie powinien się targać na swoje życie!

Słuchałam tego z zażenowaniem. Zwłaszcza, że pani profesor nie omieszkała wpleść do swojej wypowiedzi kwestii aborcji (a jakże!). Sens był taki, że skoro Kościół Katolicki potępia aborcję, równie bezwzględnie winien potępiać samobójców. Albo dopuścić aborcję. Jak mówiła moja matematyczka: CBDU.

Cóż, panią profesor tłumaczy jedno. Jako osoba niewierząca, nie może w tych dramatycznych okolicznościach zrobić tego, co – mam nadzieję - zrobi każdy chrześcijanin – nie może zmówić modlitwy za duszę Andrzeja Leppera. Mogła jednak zrobić coś innego – po prostu zamilknąć.

wtorek, 2 sierpnia 2011

SWS, czyli i tak źle, i tak niedobrze

Sama z trudem mogę w to uwierzyć, ale za tydzień jadę na urlop. Przez ostatnie miesiące żyłam w smętnym przekonaniu, że nic z tego - bo praca, bo obowiązki, bo ojczyzna wzywa... Tymczasem, ojczyzna - owszem, wzywa, ale ostatnio jakby nieco ciszej, jakoś tak sennie, lipcowo-sierpniowo. Zatem czynniki wyższe uznały, że mogę ździebko odetchnąć. Wprawdzie podejrzewam, że czynnikom nie tyle chodziło o mój komfort i błogostan, ile o to, bym pozbawiona urlopu, nie padła jak ta - nie przymierzając - nasza szkapa. Ale mniejsza o intencje, liczy się skutek.

A skutek jest taki, że już w przyszły wtorek - fruuuunę sobie nad pewne ciepłe morze, gdzie będę czytać książki, smażyć plecki (zamiast placków), popijać bezalkoholowe drinki i... martwić się, że za chwilę urlop się skończy. Tymczasem jednak martwię się o coś innego. Że zaśpimy na samolot (wylot mamy o godzinie bardzo odpowiedniej na egzekucję wyjątkowo wrednych przestępców). Że "nasze" biuro podróży zbankrutuje (skoro bankrutują nawet Stany Zjednoczone Ameryki Północnej...). Że nie zdołamy się zmieścić w limicie bagażu (prawie nigdy się to nie udaje, głównie za przyczyną niektórych członków rodziny). Że pokój hotelowy, który w katalogu wygląda bardzo ten tego, okaże się zwykłą, wilgotną norą. Że reklamowana w tymże samym katalogu "wspaniała kuchnia śródziemnomorska" w rzeczywistości przybierze kształt i - co gorsza - smak niedosmażonych jajek na niezbyt świeżym bekonie. Że mnie nagle odwołają z urlopu (a mogą, bo - niech to licho! - muszę mieć przy sobie moje BlackBerry). Że już drugiego dnia rodzina się pokłóci, nie mogąc dojść do porozumienia w kwestii, czy lepiej się byczyć nad basenem, czy też wziąć udział w ambitnej wyprawie krajoznawczej.

W całej tej powodzi zmartwień, zupełnie umyka mi fakt, że jeśli ziści się punkt pierwszy, wszystkie pozostałe można spokojnie pominąć i przestać się martwić czymkolwiek. No, może nie czymkolwiek, ale urlopem na pewno. W każdym razie, TYM urlopem. Będzie za to można zacząć się przejmować debetem na koncie, który powstał zupełnie na bezdurno, a wydanej kasy nikt nam nie zwróci, bo przecież biuro podróży figę obchodzi, że człowiek zaspał, nie dojechał, nie skorzystał...

I tak oto sprężyna się nakręca, ja staję się kłębkiem nerwów i niemal klinicznym przypadkiem syndromu wakacyjnego stresu - w skrócie SWS. I mogę się jedynie cieszyć, że to tylko urlop, który w słynnej skali czynników stresu Thomasa Holmesa i Richarda Rahe'a ma zaledwie 13 punktów, podczas gdy takie "pogodzenie się z małżonkiem" zasłużyło sobie aż na... 45. Wychodzi więc na to, że skoro jadę z mężem na urlop, gdzie nieuchronnie się z nim pokłócę, to muszę bardzo uważać, żeby się czasem nie pogodzić, bo natrzaskam sobie tyle punktów, że już tylko krok do rozwodu (73 punkty). To może jednak zrezygnować z tego urlopu?


piątek, 22 lipca 2011

Dyplom z jasnowidzenia

Zawód lekarza darzę wielkim respektem od zawsze. W zasadzie, to nie mam wyjścia, bo jak się ma ojca medyka, dziadka medyka, kuzyna medyka, a potem, na dokładkę, przyjaciółkę medyczkę, to człowiek musi medyków kochać i szanować, żeby nie wiem co. Medycy, żeby stać się medykami, musieli się dużo uczyć, dostać na medycynę (wyczyn porównywalny z przepłynięciem wpław kanału La Manche), potem znowu dużo uczyć, kroić zwłoki, wkuć na blachę wszystkie 206 kości ludzkiego ciała i prawie wszystkie 25 miliardów neuronów, zrobić dyplom, a potem znowu się uczyć... I tak dalej - właściwie do końca, czyli do emerytury. Bo prawdziwy medyk nie przestaje się uczyć nigdy - tak twierdzi mój ojciec i ja mu wierzę, a raczej chcę wierzyć, mając na uwadze dobro własne i moich bliskich.

Natomiast od jakiegoś czasu zaczynam podejrzewać, że prawdziwy medyk powinien także mieć zdolności paranormalne, od jasnowidztwa poczynając. Umiejętność ta przydaje się bowiem ogromnie, gdy system opieki zdrowotnej każe medykom oszczędzać na diagnostyce. Zamiast ordynować pacjentowi drogie badanie - dajmy na to tomografię komputerową lub USG, lekarz włącza funkcję jasnowidzenia i stawia diagnozę. Proste?

Jak wykres EKG. Zaręczam jednak, że stosowane nagminnie i znane mi z autopsji. Dwa dni temu moja córka wróciła z obozu harcerskiego. Niestety w noc przed powrotem trafiła do szpitala z silnym bólem brzucha. W szpitalu (litościwie przemilczę, w jakim mieście, a raczej miasteczku) wypytano ją dokładnie, co jej jest, pobrano krew i mocz, po czym... napompowano środkiem przeciwbólowym w kroplówce i odesłano do domu. A w rubryce "rozpoznanie" światła pani doktor napisała: adbominalgia. Jak by się kto pytał, to ten łaciński termin ma bardzo prosty polski odpowiednik: ból brzucha.

Ale to nie był jeszcze pokaz jasnowidztwa najwyższej próby. Ten mieliśmy dopiero przed sobą. Już w Warszawie. Odsyłany od Annasza do Kajfasza, małżonek trafił wreszcie z córką do jednego z czołowych stołecznych szpitali. Siedzą tam od paru godzin i dzwonią co jakiś czas, informując mnie o postępach diagnostyki. Która - przynajmniej na razie - ogranicza się do tzw. wywiadu. Właśnie zadzwonili. Córka ma zapalenie żołądka i dwunastnicy. Podobno. Nie zrobiono jej żadnych dodatkowych badań. Dano kupę leków. Jak za dwa tygodnie nie przejdzie, to ją przebadają.

Jestem pod wrażeniem. Józef Balsamo nie miał takich osiągnięć. Ani Stefan Ossowiecki. I tylko nie wiem czemu, jakoś trudno mi tak do końca temu jasnowidztwu zaufać. Może jestem małej wiary?

środa, 20 lipca 2011

Morowe panny

W Warszawie monsun. Już nie muszę kupować biletu za trzy tysiące złociszów, żeby to przeżyć w takim dajmy na to Delhi. Wystarczy, że wyjrzę za okno. A w pakiecie mam jeszcze efektowne wyładowania atmosferyczne, jakich w Indiach pewnie w ogóle nie widują. I pomyśleć, że ludzie narzekają na zmiany klimatyczne! Tyle atrakcji - całkiem gratis!

Na szczęście jednak ulewy i burze nie są u nas jeszcze (podkreślam: jeszcze) zjawiskiem ciągłym. Wczoraj, na przykład, zamiast indyjskiego monsunu, mieliśmy w stolicy środkowoafrykański upał. Żar lał się (a jednak!) z nieba, topiąc bruk na Krakowskim Przedmieściu, gdzie o godzinie 20.00 miało miejsce wydarzenie równie niezwykłe, choć nie meteorologiczne. Jeśli, miły Czytelniku, nie widziałeś jeszcze rapującej babci, żałuj, żeś nie przyszedł wczoraj na Skwer Hoovera. Ja widziałam. A było to tak...

Muzeum Powstania Warszawskiego przyzwyczaiło nas już do tego, że o rzeczach wzniosłych opowiada w sposób niestandardowy, a czasem nieco zwariowany. Taki też był wczorajszy koncert "Morowe panny", który MPW zorganizowało na Krakowskim Przedmieściu w hołdzie dziewczynom-powstańcom. Na scenie królowało reggae i rap. Grali muzycy z zespołu Maleo Reggae Rockers, a śpiewały "morowe panny" z różnych stron Polski - dziewczyny, które same napisały teksty o "morowych pannach" z roku 1944. Poziom był... różny. Części tekstów nie umiem ocenić, a to z tej prostej przyczyny, że ich nie rozumiałam. Przykro mi , dziewczyny, rap wymaga jednak bezbłędnej dykcji. Kilka utworów niezłych, trzy poruszyły mnie do głębi - na przykład "Przesłuchanie" zaśpiewane i wydeklamowane przez Jadwigę Basińską z kabaretu Mumio.

W sumie - bilans pozytywny. Ale najlepsze w tym wszystkim było to, że na widowni siedziały chyba wszystkie możliwe pokolenia - pradziadkowie, dziadkowie, rodzice, dzieci, wnuki... Osobnicy cali w tatuażach i kolczykach i nobliwe staruszki z siwym kokiem i białym kołnierzykiem. I wszyscy się wzruszali, i wszyscy kiwali w tym samym rytmie. A przy "Rocie" wstali nawet panowie hojnie raczący się piwkiem. Inna sprawa, że rapowa wersja "Roty" jakoś mnie nie porwała. Ale to tak na marginesie.

Generalnie, było trochę wzniośle, a trochę zwariowanie. Fajnie. I niebu widocznie też to się podobało, bo zagrzmiało dopiero, gdy koncert się na dobre skończył, a lunęło, kiedy już wszyscy rozeszli się do domów. Ot, taki niebiański prezent dla morowych panien.

poniedziałek, 18 lipca 2011

Gdzie dziób, a gdzie ogon

Do urlopu daleko, ale człowiek ratuje się jak może. Człowiek, czyli ja. A ratują mnie weekendy. Krótkie "skoki w bok" od zazdrosnej partnerki zwanej pracą. Tylko proszę nie rozciągać metafory nadmiernie - nic nie poradzę, że praca jest rodzaju żeńskiego. U nas, nad Wisłą. Bo nad Sekwaną jest męska. Ciekawe, czemu. Ale ja nie o tym...

Mówiłam o weekendach. Otóż w weekendach najfajniejsze są piątki, a najgorsze - nie, wcale nie poniedziałki. Niedziele! W piątek człowiek jest wprawdzie wykończony i ledwo powłóczy nogami, ale za to ma w perspektywie całe dwa dni miłej odmiany. W niedzielę zaś, choć zregenerowany i wypoczęty, człowiek już czuje w kościach i nerwach nadciągający tydzień, co skutecznie uniemożliwia cieszenie się tą resztką wolności, jaką jest niedzielny wieczór.

Wygląda na to, że cieszy nas nie tyle to, co mamy, ile to, co dopiero będziemy mieli. Szczęście daje mniej stan obecny, choćby nie wiem jak radosny, a znacznie bardziej nadzieja i oczekiwanie owej radości. Testuję to na sobie od lat i niedzielne spadki nastroju dawno przestały mnie dziwić i irytować. Przyjmuję je jako nieunikniony element weekendowego pejzażu. I wyglądam piątku.

W tym kontekście zupełnie mnie nie dziwi wynik badania przeprowadzonego przez pracownię Diagnoza Społeczna, z którego wynikło, że ponad 80 (uwaga, uwaga: osiemdziesiąt!) procent Polaków uważa się za szczęśliwych. Tuż obok, na tym samym portalu Wirtualna Polska, szczerzą kły przerażające informacje w stylu "Panika! Czarny poniedziałek na warszawskiej giełdzie" czy "Finansowe trzęsienie ziemi! Nowy kryzys w Europie?!" (wykrzykniki oryginalne). A ludzie, zamiast jęknąć z przerażenia, spokojnie mówią, że są szczęśliwi. Czyżby "don't worry, be happy"? A może po prostu zbiorowo czekamy na piątek?

Rudyard Kipling powiedział kiedyś, że nikt nie jest zupełnie szczęśliwy - od dzioba do ogona. Święte słowa. Ważne tylko, żeby nie spuszczać dzioba na kwintę i entuzjastycznie merdać ogonem. Nawet w poniedziałek.

sobota, 2 lipca 2011

Szanowna Pani Prezydencjo...

Piszę do Pani, bo strasznie o Pani ostatnio głośno. W mediach odmieniają Panią przez wszystkie przypadki, tylko jakoś nie mogą się zdecydować i raz Panią piszą wielką literą, a raz małą. A niektórzy, zwłaszcza internauci, to się nawet czasem oburzają: "Jaka znowu prezydencja? Dlaczego, k..., nie prezydentura?!" I podejrzewam, że tylko ułamek procenta w ogóle ma pojęcie, kim (czym) Pani jest i co my właściwie mamy z Panią zrobić. Z Panią, dla Pani, przy Pani pomocy...? Ale co tam! Może z czasem się to wszystko jakoś wyjaśni. Na razie świętujemy.

Wczoraj nawet dwa koncerty były na Pani cześć - jeden w Teatrze Wielkim, a drugi na Placu Defilad. Oba fajowe, mówię Pani. Nawet fajerwerki w niebo strzelały, chociaż lało jak z cebra. Widocznie w niebie nie odnotowali, że Pani się u nas pojawiła... Ale ludziska przyszli i świetnie się bawili. No i Perfect zaśpiewał. "Autobiografię", i że w koło jest wesoło. Choć tak szczerze mówiąc, wolałabym, żeby nie śpiewał, zwłaszcza na żywo, bo jakby ten śpiew jako wróżbę potraktować, to strach się bać, jaka ta Pani wizyta u nas będzie. Rachityczna i mocno fałszywa. Potem jeszcze zaśpiewał niejaki Lech Janerka, który kiedyś się nazywał Klaus Mitffoch. Czemu nie został przy Klausie, tego nie wiem, wiem natomiast, że nadal "Jezu, jak się cieszy"! Ja przed telewizorem też się cieszyłam - kiedy skończył.

Ale niech się Pani nie martwi, poza tym koncert był super. Choć ze wstydem wyznaję, że do końca nie doczekałam. Padłam na pysk - po Janerce mniej więcej. Bo wie Pani, trochę ostatnio jestem przemęczona. Za często latam do Brukseli, za dużo przesiaduję w biurze, za mało i za kiepsko sypiam. To podobno ma coś wspólnego z Pani wizytą. Ale proszę się nie przejmować, i tak się cieszę, że Pani do nas przyjechała. Tylko, niech się Pani nie zasiedzi. Polska gościnność ma swoje granice. I moja kondycja również. Byle do grudnia, Pani Prezydencjo!

poniedziałek, 20 czerwca 2011

O wyższości Talleyranda nad Bromskim

Jak nie raz już pisałam, Opatrzność pozbawiła mnie typowo kobiecej (podobno) cechy: zamiłowania do pięknych ciuchów. Nie wiem i chyba nie chcę wiedzieć, skąd taki defekt, bo jak bym to zaczęła analizować, śp. Freud miałby ubaw po pachy, a mnie czekałaby pewnie długa i bolesna terapia. Odległe wspomnienia powyciąganych swetrów i ciężkich buciorów, w których z upodobaniem chodziłam na randki (sic!), są już wystarczająco niepokojące, więc nie zamierzam się w tym grzebać.

Fakt pozostaje jednak faktem. Najlepiej czuję się w stroju niewymuszonym, co nie oznacza swobodnej elegancji czy artystycznego nieładu, tylko coś, co sprawdza się wyłącznie w czterech ścianach własnego domu. I to koniecznie pod warunkiem, że nikt nie wpada z wizytą.

Mój pech polega jednak na tym, że większość zawodowego życia spędzam w miejscach i towarzystwie, które stroju niewymuszonego nie tolerują. Przeciwnie, wymuszają strój "wymuszony", czyli taki, który w żadnym razie nie da się zdefiniować jako dżinsy i trapery. Odczytuje to jako swoistą złośliwość losu, a w chwilach bardziej filozoficznych, jako klasyczny przykład karmy - widocznie tej lekcji życia jeszcze nie odrobiłam i muszę się nauczyć lubić garsonki i szpilki, bo bez tego nie pokonam kolejnego etapu odwiecznego kręgu życia i śmierci. Uf.

Dlatego staram się jak mogę i naginając moją "niewymuszoną" naturę, próbuję być elegancka. Oczywiście tam, gdzie to niezbędne. Czasem jednak wymiękam. Okazuje się bowiem, że "elegancka" to pojęcia bardzo względne, a niektóre definicje jeżą włos na głowie. Ot, choćby jak ta z filmu Jacka Bromskiego "Uwikłanie". Pewien obrzydliwie bogaty (i obrzydliwie wredny) typ mówi do głównej bohaterki: - Widzę, że lubi się pani ubierać schludnie. - Elegancko - odpowiada bohaterka. - Nie, proszę pani, elegancja zaczyna się od 10 tysięcy...

Jutro muszę się ubrać elegancko. Podliczyłam, ile tysięcy będę miała na sobie. Wyszło, że chyba nie dociągnę do jednego. Prawie się załamałam. Z pomocą przyszedł mi stary cynik Talleyrand, który powiedział, że połączenie elegancji z prostotą stanowi o szlachectwie każdej rzeczy i persony. Ha! "Szlachectwo persony". Stawiam na prostotę!

piątek, 17 czerwca 2011

Trudy zadośćuczynienia, czyli jak zniknąć na pokładzie Lufthansy

Wstyd się przyznać, ale jestem złodziejką. Mimowolną, wprawdzie, ale zawsze. Całkiem niechcący ukradłam komuś telefon, a teraz nie dość, że sumienie mnie gryzie, to jeszcze dokonuję tytanicznych wysiłków, by telefon zwrócić (punkt 5. warunków dobrej spowiedzi: zadośćuczynienie). I figa mi z tego wychodzi. A było to tak.

Leciałam sobie samolotem z Monachium do Luksemburga. W tylnej kieszeni plecaka, niedbale - jak zwykle - otwartej (mam nadzieję, że mój Pan i Władca tego nie przeczyta!) spoczywały dwie komórki - służbowa i prywatna. Wyłączone, rzecz jasna. Plecak zaś spoczywał "pod siedzeniem poprzedzającym". Nagle - stuk! - coś spadło na podłogę, tuż pod moimi stopami. "Wypadła pani komórka" - życzliwie poinformował siedzący obok kolega z pracy. Faktycznie, na szarej wykładzinie leżała komórka - ta prywatna. Podniosłam, schowałam, zapomniałam.

Przypomniałam sobie w hotelu. Trzeba zadzwonić do rodziny. Wyjmuję komórkę z plecaka, włączam, pojawia się napis w dziwnym języku. "Hm, coś się poprzestawiało" - myślę i wystukuję kod PIN. Kicha. Nie wchodzi. Wystukuję raz jeszcze - też nic. Oglądam komórkę, wyłączam, wyjmuję baterię... I nagle - niejasne przeczucie. Sięgam do plecaka... O, zgrozo! Wyjmuję drugą, identyczną komórkę. Włączam, wciskam kolejne cyferki. Tada-dam-dam-dam! Moja Nokia uśmiecha do mnie hasłem powitalnym "Mamo, kocham cię!" (Ja też Cię kocham, Zosiu!) Wszystko jasne. Rąbnęłam komuś telefon.

Dziś, po powrocie do kraju, postanowiłam zadośćuczynić. Oddać, co nie moje. Powinno pójść jak z płatka. Leciałam szacownymi liniami lotniczymi, znałam datę, godzinę i numer lotu. Znałam numer miejsca - mojego i domniemanego właściciela feralnego telefonu. Wystarczy zadzwonić, wyjaśnić i otrzymać uprzejmą i kompetentną pomoc. Ot, co!

Powinno pójść jak z płatka. Poszło jak po grudzie. Oszczędzę ci, miły Czytelniku, szczegółowego opisu. Ograniczę się do kilku liczb. Liczba telefonów wykonanych do rozmaitych biur Lufthansy w Warszawie, Monachium, Luksemburgu: 8 może 9 (po 5. przestałam liczyć). Liczba uprzejmych urzędników: 1. Liczba napisanych mejli: 1. Liczba otrzymanych odpowiedzi generowanych automatycznie: 1. Liczba odpowiedzi z sensem i na temat: 0. Liczba godzin straconych na tropieniu właściciela telefonu: 1,5.

Nie moja Nokia nadal spoczywa w moim plecaku. Będę ją nosiła przy sobie w nadziei, że jakimś cudem, jej właściciel się ze mną skontaktuje. Jest na to cień szansy, bo moje dane osobowe są obecnie w posiadaniu iluś tam nieskorych do pomocy urzędników Lufthansy w trzech krajach Europy. Kto wie, może się to na coś przyda? Generalnie, dręczy mnie kac moralny i trochę czasu minie, nim mi minie.

Jednakże z całej tej historii płynie jeden optymistyczny wniosek. Otóż, okazuje się, że w tym zdygitalizowanym świecie, w którym podobno wszyscy wszystkich śledzą i wszyscy wszystko o wszystkich wiedzą, zidentyfikowanie pasażera konkretnego lotu, siedzącego na konkretnym miejscu, jest praktycznie niemożliwe. Wszyscy nagabywani przeze mnie urzędnicy, jak jeden mąż, twierdzili, że SIĘ NIE DA. Wprawdzie nachodzi mnie chwilami małodusznie podejrzenie, że mnie po prostu olali, ale żeby aż tak gremialnie? Dlatego wolę wierzyć, że faktycznie się nie da. Że mogę sobie polecieć na Wyspy Zielonego Przylądka i nikt mnie nie namierzy. Mogę zniknąć i żadne telefony do wszystkich linii lotniczych świata nic nie pomogą. Hm, a może by tak spróbować?

piątek, 10 czerwca 2011

Polska-Polska: jeden do zera

Integracja z rodziną wymaga poświęceń. Wie o tym każda matka Polka i każdy ojciec Polak, którzy próbują łączyć pracę na etacie (który etatem jest tylko teoretycznie, bo w praktyce przeradza się w półtora, w porywach do dwóch i pół) z wychowywaniem potomstwa. Człowiek wraca do domu wyżęty i wymięty, pozbawiony resztek energii, za to wypełniony stresami po końce coraz bardziej siwych włosów (o ile jeszcze w ogóle jakieś ma). Wraca, a tu dziatwa, kompletnie nieświadoma, że ma przed sobą jakieś marne strzępy człowieka, domaga się, by te strzępy udawały człowieka całego i pełnego sił do rozmaitych wspólnych aktywności.

Pół biedy, jeśli te aktywności mieszczą się w szeroko rozumianym polu naszych zainteresowań. Jak gra w scrabble. Albo gremialne słuchanie ostatnich hitów operowych. Gorzej, jeśli trzeba zadawać gwałt własnej naturze i integrować się z rodziną, robiąc coś, za czym człowiek delikatnie mówiąc nie przepada.

W moim wypadku, taką czynnością jest oglądanie meczów piłki nożnej. Powiedzmy to sobie szczerze: futbol mógłby dla mnie nie istnieć. Wygląda na to, że urodziłam się z jakimś defektem, który skutecznie uniemożliwia mi emocjonowanie się tą szlachetną grą, nawet jeśli bierze w niej udział nasza drużyna narodowa. Niestety, część mojej rodziny ma do piłki nożnej stosunek zgoła inny. A kiedy grają nasze "orły", seans przed telewizorem staje się patriotycznym obowiązkiem.

Do którego czasem jestem przymuszana. Ostatecznym zaś argumentem jest jękliwe i pełne pretensji "mooogłabyś spęędzić z naaami trooochę czaaasuuu..." Ano mogłabym. I spędzam. Zapadam w fotel i bezrozumnie gapię się na facetów biegających po trawie. Mylą mi się rzuty rożne i wolne. Nie kapuję, co to jest ofsajd. Nigdy jeszcze nie udało mi się zauważyć, że był "spalony" i powątpiewam, czy sędziowie naprawdę to widzą (moim zdaniem, ściemniają). Czasem nawet mylą mi się strony boiska i bramki.

Nic zatem dziwnego, że wczorajszy mecz Polska - Francja skończył się kompromitacją. Także moją, niestety. Bo najpierw próbowałam ukryć przed rodziną, że podsypiam ("Mamo, nie śpij!"), a potem, kiedy padła bramka, ryknęłam "gooool!", zupełnie nieświadoma, że piłka wpadła do n a s z e j bramki, celnie kopnięta przez n a s z e g o piłkarza. Rodzina zgasiła mój nieszczery entuzjazm pełnym politowania wyjaśnieniem, że to był samobój. A ja w cichości ducha pomyślałam, że w przypadku naszej drużyny należy się cieszyć z każdej bramki - nawet samobójczej. Ale przecież ja się nie znam.

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Punkt widzenia, punkt siedzenia...

Stało się. Po latach planowania i zarzekania się, kupiłam sobie rower. To znaczy KUPILIŚMY SOBIE ROWERY. My - cała rodzina. Zmobilizował nas Dzień Dziecka oraz fakt, że dzieci właściwie już prawie nie są dziećmi (niektóre nawet całkiem) i dawno wyrosły z rowerków, na których szalały po podwórku. A ponieważ, nie wiedzieć czemu, im więcej mamy lat, tym większa w nas tęsknota za aktywnym wypoczynkiem (czyżby syndrom oszukiwania czasu?), brak roweru stał się dla nas pęczniejącym wyrzutem sumienia. Pomnożonym przez 4, bo syn rower dostał rok temu i jako jedyny w rodzinie mógł się pochwalić wypedałowanymi kilometrami.

Teraz, od soboty, pedałujemy wszyscy. To znaczy, będziemy pedałowali. Tak postanowiliśmy. Córki do szkoły, syn na uczelnię, ja do pracy, a mąż tu i tam, kiedy to w ramach weekendowej integracji małżeńskiej będziemy pomykali we dwoje po warszawskich ścieżkach rowerowych. Których jeszcze nie znamy, ale wiemy, że podobno są.

Ze dwie już nawet namierzyliśmy. Postanowiliśmy bowiem schwytać byka za rogi i od razu wyruszyć na rekonesans. Cel - gmina Białołęka, gdzie mieszka mój Najlepszy z Ojców. Dystans - jakieś 18 km w jedną stronę. Trasa - horror. Zwłaszcza na tych kawałkach, gdzie szerokość chodnika lub inne utrudnienia (np. głębokie wykopy, zapory z drutu kolczastego, pręty zbrojeniowe wystające z ziemi) wymuszały jazdę po ulicy.

Nareszcie zrozumiałam, że to, co ja, prowadząc samochód, czuję do rowerzystów, jest niczym w porównaniu z tym, co rowerzyści muszą czuć do mnie za kółkiem. Przerażenie pomieszane z wściekłością to eufemizm. Kiedy kolejny zmotoryzowany szaleniec mijał mnie o włos z prędkością 100 km/h, miałam ochotę zjechać mu prosto pod koła i tym samobójczym aktem zakończyć tę kretyńską zabawę. Która - tego byłam pewna - i tak musi się skończyć tragicznie. Dla mnie, rzecz jasna.

Na szczęście, jakoś dojechaliśmy. Głównie dzięki temu, że na Trasie Modlińskiej chodniki są jednak dosyć szerokie, a wykopy nieliczne. Nie sądzę jednak, bym prędko to wyzwanie powtórzyła. Ale nie ma tego złego. Zrozumiałam, że punkt widzenia naprawdę zależy od punktu siedzenia. I jeśli to siedzenie ulokowane jest na siodełku roweru, prędkość i odległości jawią się zgoła inaczej, niż w klimatyzowanym wnętrzu samochodu. Niby banał, ale mnie musiało solidnie rozboleć siedzenie (blisko 40 km po wertepach - efekt murowany!), żeby mi się to wbiło do głowy. Ot, taka ciekawostka anatomiczna.

wtorek, 31 maja 2011

Jak będę dorosła, czyli słów kilka do moich dzieci

To było dawno temu. Straasznie dawno. Ale pamiętam.

Byłam dzieckiem. Jak każdy. No, za wyjątkiem tych, którzy dziećmi są teraz. Ale to nie o nich.
A zatem - byłam dzieckiem. Nie lubiłam bawić się lalkami i "gotować" dla nich na plastykowej kuchence. Lubiłam czytać książki, bawić się w teatr i pisać podłe wiersze. Ale najbardziej lubiłam wyobrażać sobie, że jestem dorosła.

Jak będę dorosła... Tak zaczynała się ta zabawa. Kończyła się zaś różnie - w zależności od pory dnia, nastroju, stopni w szkole, kłótni z siostrą czy kosego spojrzenia koleżanki. Niezmienne było jedno - nadzieja. Że jak będę dorosła, będę nareszcie wolna. Będę mogła robić wszystko, na co mam ochotę. Oglądać telewizję po Dzienniku Wieczornym (wtedy nie było Wiadomości, był Dziennik). Iść do kina na film od lat nieważne ilu. Pojechać w góry tylko z przyjaciółką. Kupić sobie tę kieckę, co to niby za krótka lub te dżinsy, co to niby zbyt obszarpane. Nie iść do szkoły, bo mi się nie chce.

To było straasznie dawno. Zabawa się skończyła. Dziś już nie mówię "kiedy będę dorosła". Jestem dorosła. Hm, bardzo dorosła. I rozumiem, że jest dokładnie odwrotnie. Bo często robię to, na co kompletnie nie mam ochoty, a nie robię tego, na co ochotę mam. Rano zasuwam do pracy, choć jakże często mi się nie chce. Po pracy latam na wywiadówki, choć to średnia frajda. Do kina chodzę z rzadka, bo niby kiedy, skoro pracuję do późna. Nocny seans filmowy w telewizji przegrywa z sennością. Z przyjaciółką w góry nie pojadę, bo urlopu starcza tylko na niektóre wyjazdy.

Narzekam? Bynajmniej. Tylko stwierdzam fakt. Bo tak to już jest z dorosłością, moje dzieci - człowiek nie robi tego, co chce, ale to, co powinien. Ale dziś jeszcze tego nie zrozumiecie. Za to wciąż jeszcze możecie się bawić w "jak będę dorosły..."

wtorek, 24 maja 2011

O rannym łosiu, piracie i wulkanie

Nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Doszłam do tego wniosku już dawno temu, ale czasami wydaje mi się on jakby bardziej oczywisty niż zwykle. Na przykład wtedy, gdy muszę się pakować w kolejną delegację, a rodzina nie dość, że nigdzie pakować się nie musi, to jeszcze bezczelnie umawia się ze znajomymi do kina na najnowszą część opowieści o piratach, w której metroseksualny (tak stwierdziła pewna krytyczka filmowa) Johny Depp znowu umknie spod szubienicy.

Ja Johnego nie obejrzę, bo będę leciała do Lipska (z przesiadką, rzecz jasna), skąd dzień później polecę do Brukseli, by w piątek w nocy powrócić do domu kompletnie wykończona. A w głowie będzie mi się tłukł cytat z Szekspira. Wiecie, ten o łosiu, co to ryczy z bólu, bo ja nie śpię, żeby spać mógł ktoś (np. moja rodzina, niech ich licho!). I jedyna satysfakcja, jaka mi pozostanie, będzie się sprowadzała do konstatacji, że wiem, skąd pochodzi ten cytat, co może o sobie powiedzieć pewnie jakiś promil mieszkańców tego globu. Wrrr!

No, chyba że z pomocą przyjdzie mi Grimsvotn. Wypustka ziemskiego globu, której istnienia jeszcze do wczoraj nie byłam nawet świadoma. I która nagle postanowiła przypomnieć światu, że jest, stoi sobie na Islandii i może nieźle namieszać. Na przykład w rozkładach lotów. I mojej delegacji. Bo może polecę i utknę w Lipsku. A może Lipsk opuszczę psim swędem (albo raczej Lufthansą), a za to utknę w Brukseli, i to na cały weekend. Albo też Grimsvotn kaszlnie mocniej i jutro rano nad Polską i/lub Niemcami zamknie się niebo.

Natura udziela mi ciekawej lekcji. O tym, gdzie spędzę najbliższe trzy dni, postanowię nie ja, nie mój pracodawca, nie mój Pan i Władca. Postanowi o tym góra, której zachciało się dmuchnąć w niebo chmurą pyłu, i wiatr, który - jak wiadomo - wieje tam, gdzie chce. Cóż, w najgorszym razie pójdę na randkę z Jackiem Sparrowem. Może tym razem nie będę szekspirowskim łosiem, tylko zdrowym zwierzem, co przebiega knieje? Hej, ty, jak ci tam, Grimsvotn (rany, jak to się wymawia?)! Zdecyduj się wreszcie! Dmuchasz czy nie?

sobota, 21 maja 2011

Ludzie kubek w kubek różni

Dzień zaczął się pechowo. Truskawki na targu po 12 złotych za kilo, organista na mszy zachrypnięty i jakiś taki niemrawy, babina, u której chciałam kupić urodzinowe bzy dla córki , zwiała, nim zdążyłam do niej się dotelepać i musiałam kupić u innej - już nie takie śliczne i nie takie tanie... A na dokładkę, tuż po śniadaniu, mąż stłukł kubek, który kiedyś dostał ode mnie w prezencie.

Kubek był śliczny. Z cienkiej porcelany, o oryginalnym kształcie, malowany w subtelny, leśno-owocowy wzór. Z założenia miał służyć do picia herbaty, najlepiej owocowej, którą mój Pan i Władca pija z upodobaniem.

Kiedy kubek trzasnął o posadzkę, mąż jęknął, a ja w porywie współczucia, rzuciłam się pocieszać: "To tylko kubek, kochanie, nic takiego, tylko kubek. I tak zresztą nigdy z niego nie piłeś" - dorzuciłam cierpko (niestety, święta nie jestem), co już całkiem nie brzmiało jak pocieszenie, a raczej jak wyrzut. Posprzątaliśmy skorupy i po kubku zostało tylko wspomnienie.

Ten drobny incydent uświadomił mi jednak, że ludzi różnić może nawet coś tak banalnego jak stosunek do kubków. Widać to wyraźnie na przykładzie mojego własnego stadła. Oboje z mężem uwielbiamy herbatę. Kupujemy różne, wymyślne gatunki, preferujemy zielone i białe, testując także rozmaite ziołowe i owocowe mieszanki. Dzieli nas jednak podejście do tego, w czym tę herbatę pijemy. Ja lubię dopasować kubek do rodzaju herbaty i zasadniczo unikam dużych, topornych kubków, zwłaszcza z logiem rozmaitych firm, w których pracowałam. Tych ostatnich zwłaszcza serdecznie nie znoszę i zawsze się zastanawiam nad ich zdumiewającą trwałością.

Tymczasem mój mąż zdaje się nie przywiązywać najmniejszej wagi do wyglądu kubka, a jedyne, co się liczy, to jego pojemność. Jedne herbaty pija w kubkach "małych", inne w "większych", przy czym przez ponad 20 lat pożycia nie udało mi się rozgryźć, co te pojęcia właściwie znaczą. Wie to tylko on. Bywa to zresztą przyczyną licznych spięć, bo rzadko udaje mi się trafić we właściwy rozmiar.

Patrząc na to z tej perspektywy, muszę przyznać, że obdarowanie męża kruchym, porcelanowym kubkiem, było z mojej strony aktem czystego egoizmu. Kupiłam przedmiot, który uznałam za piękny (BYŁ piękny!) i ofiarowałam go osobie, dla której owo piękno miało znaczenie, delikatnie mówiąc, drugorzędne. A potem się dziwiłam, że kubek wylądował w kuchennej serwantce, gdzie cieszył głównie moje oczy. Lepiej nie myśleć, ile podobnych prezentów zalega na dnie naszych szaf - płyt z ulubioną muzyką ofiarodawcy, książek, które koniecznie chcemy przeczytać, więc kupujemy je na urodziny bliskiej osobie, sweterków dla córki, które potem z upodobaniem pożyczamy... Syndrom porcelanowego kubka.

środa, 11 maja 2011

Tak to się robi w Play, czyli ćwiczenie z asertywności

Jak miażdżąca większość obywateli naszego globu, jestem szczęśliwą (?) posiadaczką telefonu komórkowego. Numeru nie podam - z oczywistych względów, choć jak się przekonałam, jest to właściwie przezorność chybiona, bo jak ktoś chce się do mnie dodzwonić, zrobi to i tak.

Dziś dodzwonił się przedstawiciel firmy Play. Rozmowa była tyleż irytująca, co pouczająca. Zaczęła się niewinnie. Facet o miodowym głosie spytał, czy słyszałam o "jego" firmie. Ba, któż by nie słyszał! Każdy, kto od choć od czasu do czasu ogląda telewizję, MUSIAŁ słyszeć, a nawet widzieć. Firma Play reklamuje się bowiem często, gęsto, w dodatku w stylu, którego ni w ząb nie rozumiem. Co wiedzie mnie do wniosku, że albo autorzy spotu, komponując go, byli na niezłym haju, albo nie mieszczę się w grupie docelowej.

Pan się ucieszył, że słyszałam i zaczął nawijać. Celowo nie piszę "mówić", "opowiadać" lub "informować", bo to brzmiałoby nazbyt spokojnie i statecznie. Tymczasem słowotok, który płynął ku mnie z komórki, nasuwał podejrzenie, że na haju są nie tylko twórcy reklam Play, ale także jego telemarketerzy. Z powodzi entuzjastycznych okrzyków wyłowiłam komunikat o jakiejś oszałamiająco wspaniałej ofercie, z obowiązkowym telefonem za złotówkę i aparatem o iluś tam pikselach (chyba mega). A wszystko to dla mnie i tylko dla mnie. Już, natychmiast!

Trzy razy próbowałam mu przerwać. W końcu, wykorzystując moment, kiedy facet zaczerpnął powietrza, wtrąciłam: "Przepraszam, że panu przerwę, ale..." "Nie pozwalam! - ryknął mi do ucha - Nie dam sobie przerwać!" Na chwilę odebrało mi mowę. Jak to nie pozwala? Chciałam grzecznie powiedzieć, że niestety złapał mnie w pracy i nie mam czasu na rozmowę, a w ogóle to nie skorzystam z oferty, ale gość już nawijał dalej. Telefoniczny terrorysta - pomyślałam. I nagle mnie olśniło. Rozmawiam PRZEZ TELEFON. Czyli mogę po prostu przerwać połączenie. Powiedzieć nie - dosłownie i w przenośni.

- Dziękuję, ale nie skorzystam - powiedziałam stanowczo. Zanim nacisnęłam czerwony przycisk, zdążyłam jeszcze usłyszeć, jak facet drze mi się do ucha: "Pani jeszcze nie zna mojej oferty!". I bardzo dobrze!

niedziela, 8 maja 2011

O tym, jak spotkałam wampira



Pięć lat temu przetłumaczyłam książkę poświęconą Drakuli. Od tego czasu Transylwania zaczęła śnić mi się po nocach. Co ciekawe, nie były to wcale żadne koszmary, ale marzenia o fascynującej krainie "za lasem", pełnej średniowiecznych grodów, warownych kościołów, chłopskich zamków i saskich kamienic. No i gór - tak pięknych, że dech zapiera. Wielokrotnie planowaliśmy z mężem wyprawę w tamte strony, ale ciągle coś stawało na przeszkodzie. Może Wład Palownik nie życzył sobie mojej wizyty?

Kiedy parę tygodni temu stało się jasne, że możemy urwać sobie kilka dni urlopu, powstało pytanie, dokąd jechać. Góry? Mazury? A może nad morze? I nagle, na jakiś tydzień przed wyjazdem, w pracy dopadł mnie esemes od męża: "Transylwania czeka na nas już od kilku lat..." Tak! Bez namysłu opracowaliśmy z grubsza trasę (to znaczy, mąż opracował, a ja łaskawie zatwierdziłam), uprzedziliśmy dzieci, że jedziemy na włóczęgę - bez rezerwacji, gwiazdkowych hoteli i tym podobnych, i że może być trochę "hardkorowo", no i... pojechaliśmy. Bez czosnku i osikowych kołków, za to z nadzieją, że Bram Stoker był wyłącznie utalentowanym blagierem.

Wczoraj wróciliśmy. Z żalem, że tak krótko. Że udało się zobaczyć zaledwie ułamek siedmiogrodzkich skarbów. Obliczyłam, że w ciągu tygodnia odwiedziliśmy około dwudziestu miejscowości, w tym kilka spośród głównych saskich grodów. Zahaczyliśmy o Maramuresz i Wołoszczyznę. Tęsknie zerkaliśmy ku Bukowinie, ale czas gonił nieubłaganie. Spotkaliśmy tylko jednego wampira- gościa obsługującego górską kolejkę w górach Fogaraskich, który skasował nas podwójnie za bilety. Cóż, zejście na piechotę zabrałoby nam kilka godzin - w śniegu po łydki i we mgle jak mleko, a zmierzch zapadał. Zapłacilibyśmy pewnie i więcej. Ale niesmak pozostał.

Na szczęście, inni napotkani Rumuni uratowali honor Transylwanii. Wszędzie spotykaliśmy się z życzliwością i chęcią pomocy. Ci, którzy nie mówili po angielsku, wzywali na pomoc rodaków, którzy mówili, i z zapałem udzielali nam informacji - gdzie, jak, którędy... Na występie lokalnego zespołu pieśni i tańca na rynku w Braszowie pewna staruszka wyciągnęła nas spośród tłumu miejscowych i posadziła na ławie, żebyśmy lepiej widzieli scenę. I raźno do nas monologowała, uśmiechając się i gestykulując, choć nie rozumieliśmy ani słowa. Po występie byliśmy już niemal zaprzyjaźnieni.

Z Vladem Tepesem zetknęliśmy się w Sighisoarze - miejscu jego narodzin. Przywitał nas nieco gniewnie - rzęsistą ulewą, która utrudniała nam zwiedzanie jego rodzinnego miasta przez parę ładnych godzin. Na koniec jednak wyraźnie się udobruchał i poczęstował pięknym zachodem słońca. Żadne z nas nie złapało kataru, co biorąc pod uwagę, że przemokliśmy do suchej nitki, właściwie zakrawa na cud. Może rację miał Matei Cazacu, historyk, który twierdził, że Drakula wcale nie był potworem, tylko bardzo surowym władcą, którego oczernił zazdrosny Maciej Korwin?

sobota, 16 kwietnia 2011

Żeby nam palma nie odbiła

Każdy ma w życiu swoje pięć minut chwały. Skala bywa wprawdzie różna – od rzęsistych oklasków na szkolnym przedstawieniu „Szewczyka Dratewki, przez spacer po czerwonym dywanie zakończony okrzykiem And the Oscar goes to…!, aż po wygłoszenie podziękowań na scenie Królewskiej Szwedzkiej Akademii Nauk. Nieważne jednak obiektywne powody - chwała to chwała – zawsze cieszy. W takich chwilach człowiek czuje, że świat leży mu u stóp.

Problem jednak w tym, że powiedzenie o pięciu minutach zawiera w sobie głęboką mądrość. Sugeruje bowiem, że czas glorii jest ograniczony, a po nim nieuchronnie następuje stan do chwały przeciwny. Czyli klapa. Obrazowo nazywa się to upadkiem z wysokiego konia, co jednoznacznie kojarzy się z czymś bolesnym i upokarzającym.

Ilekroć maszeruję do kościoła z palemką w garści, myślę sobie, że Niedziela Palmowa to doskonała ilustracja odwiecznej prawdy, że żadna chwała na tym świecie nie jest dana raz na zawsze. Świat udziela jej bowiem kapryśnie – równie szybko daje, jak i odbiera. W jednej chwili sadza nas na honorowym miejscu, a już w następnej nie wpuszcza nawet do przedpokoju, pytając „A pan tu względem czego?”.

Górki i dołki. Głaski i klapsy. Zwycięstwa i klęski. Zasadniczo, przyjemne to nie jest. Ale za to jest pożyteczne. Żebyśmy nie zapomnieli, że prezesem/premierem/przewodniczącym klasy się tylko BYWA. Żeby nam palma nie odbiła.

sobota, 9 kwietnia 2011

Aplikacja do nieba

Parę dni temu moja córka licealistka pisała pracę domową z przedmiotu o wiele mówiącej nazwie „Podstawy przedsiębiorczości”. Jak wiadomo, na tym łez padole generalnie lepiej się żyje przedsiębiorczym, zatem MEN dba o to, by przyszłość narodu wyposażyć w stosowną wiedzę w tym zakresie. Praca domowa polegała na napisaniu „listu motywacyjnego” (inaczej zwanego aplikacją), czyli pisma, które ma przekonać potencjalnego pracodawcę, by nas zatrudnił. Kandydat wymienia w nim wszystkie swoje - prawdziwe i wyimaginowane: kwalifikacje, doświadczenia, zalety, zasługi i tym podobne kwiatki, dbając wszelako, by wszystko to brzmiało choć z grubsza prawdopodobnie.

Kiedy więc moje dziecię męczyło się nad wymyślaniem przyczyn, dla których firma X powinna ją zatrudnić jako księgową, przyszło mi do głowy, że przedsiębiorczość – owszem, rzecz fajna, ale chyba nie zawsze się sprawdza. No bo wyobraźmy sobie… Jako osoba wybitnie przedsiębiorcza, siadam i piszę aplikację do… nieba. Szłoby to mniej więcej tak: Szanowny Panie Boże, nawiązując do ogłoszenia zamieszczonego w Piśmie zwanym Świętym, pragnę przedstawić moją kandydaturę na stanowisko Osoby Siedzącej po Prawicy. Jestem przekonana, że posiadam wszelkie niezbędne kwalifikacje, a moja dotychczasowa droga zawodowa pozwala mi sądzić, że sprostam i temu wyzwaniu...

Dalej wymieniłabym liczne zalety, które niewątpliwie predestynują mnie do tak zaszczytnego stanowiska. No i załączyłabym c.v., bez którego aplikacja jest – jak wiadomo – niepełna. Musiałabym tylko zataić w „cefałce” to i owo, żeby zwiększyć swoje szanse. Na koniec dodałabym skromnie, że w razie niemożności zajęcia stanowiska Osoby Siedzącej po Prawicy, Lewicą też nie pogardzę.

A potem... Potem musiałabym mój śliczny list wyrzucić do kosza. Bo przypomniałabym sobie, że Adresat bardziej ceni pokorę niż przedsiębiorczość. A poza tym – On i tak wie swoje.

wtorek, 5 kwietnia 2011

Zakupy dla bezrobotnych, czyli pułapki product placement

Czym jest product placement, wie każdy, kto choć z daleka zetknął się z marketingiem. Tym, którzy się nie zetknęli (szczęśliwcy!), wyjaśniam, że to jeden z marketingowych trików, polegający na umieszczaniu danego produktu (np. jego logo) w jakimś środku przekazu - np. w filmie. Od zwykłej reklamy różni się jednak tym, że ma stwarzać pozory naturalności. Innymi słowy, mami odbiorcę i przemawia do jego podświadomości, zamiast uczciwie błysnąć w oczy tablicą "uwaga, reklama".

Przykład? Ot, James Bond przesiadający się niespodziewanie z astona martina do - dajmy na to - fiata 126 p. Zaszokowany widz, nie miałby pojęcia, że to reklama malucha, ale za to w jego podświadomości zakiełkowałoby przekonanie, że skoro jeździ nim 007, to znaczy, że bryka warta jest grzechu.

Ale product placement bywa zabiegiem niebezpiecznym. Zastosowany nietrafnie, może spowodować taki ciąg skojarzeń, że więcej z tego szkody, niż pożytku. Przekonałam się o tym niedawno, oglądając pewien polski serial. Jego bohaterkę właśnie porzucił mąż, a w dodatku wywalono ją z roboty. Kobieta desperacko szuka pracy, kołacze do wszystkich możliwych firm ze swojej branży, a ostatecznie ląduje "na zmywaku" w pewnej knajpie. Krótko mówiąc, mamy do czynienia z bezrobotną rozwódką w średnim wieku, chwilowo - pomywaczką.

I tu właśnie wkraczają spece od marketingu ze swoim product placement. Nasza bezrobotna (podkreślam!) bohaterka, której zawartość portfela ogranicza się do dowodu osobistego, robi zakupy w sieci delikatesów Alma. Logo sieci kamera pokazuje nachalnie i wielokrotnie, włącznie z tym, że bohaterka niesie torbę z zakupami nie za uszy, ale w ramionach, eksponując rzeczone logo przez dobrych parę minut. A za plecami ma samochód dostawczy z wyraźnym logo strony www, na której można sobie zrobić zakupy w Almie - przez internet, rzecz jasna.

Niby fajny pomysł. Bohaterka sympatyczna (choć chwilowo nieszczęśliwa), więc Alma winna się skojarzyć ze sklepem dla miłych babek. Tyle tylko, że każdy, kto choć raz zrobił tam zakupy, wie, że aby tego dokonać, portfel trzeba mieć dobrze wypchany banknotami lub kartami kredytowymi (bez debetu na koncie). A bezrobotny nie przekroczy progu Almy, bo nie starczy mu nawet na zapałki. W rezultacie, w mojej podświadomości powstała irytacja, która szybko przedostała się do świadomości, alarmując, że autorzy tego marketingowego triku mają mnie za idiotkę. Z dwojga złego wolałabym już chyba kolejną durną reklamę w stylu "smukłonoga bizneswoman robi zakupy w Almie, co czyni ją nieskończenie szczęśliwą i spełnioną". Też kit, ale przynajmniej nikt nie udaje, że prawda.

wtorek, 22 marca 2011

Dwieście procent faceta w facecie

Być kobietą to strasznie trudne zajęcie, bo polega głównie na zadawaniu się z mężczyznami. Ta mądrość autorstwa Josepha Conrada towarzyszyła mi dziś, kiedy przedzierałam się warszawskimi ulicami, zmierzając do domu po długim i nerwowym dniu pracy. A kiedy już miałam skręcić w moją cichą uliczkę, w oczy rzucił mi się wielki, czarno-biały plakat z intrygującym mężczyzną w roli głównej. Twarz faceta była aż po oczy przesłonięta golfem, spojrzenie przeszywające. Obok wielki napis: Malemen, obowiązkowa lektura... Czy jakoś tak. Więcej nie przeczytałam, bo ruch uliczny poniósł mnie za zakręt.

Nie trzeba jednak być Einsteinem w spódnicy, żeby się domyślić, o co chodzi. Ani chybi o jakieś czasopismo. Pewnie adresowane do panów. W dodatku - jak sugeruje tytuł - do męskich panów, co najwidoczniej w dzisiejszych czasach oczywiste nie jest. Ponieważ jednak, choć lubię się domyślać, to jeszcze bardziej lubię wiedzieć, postanowiłam sprawdzić. Klik, klik, dwa ruchy myszą - i wszystko jasne.

Na ekranie komputera wyrasta mi wielka twarz otulona golfem. To - jak głosi opis - Andrzej Chyra (hm, nawet podobny...). Tuż obok inna twarz - ponad wszelką wątpliwość męska - redaktora naczelnego rzeczonego czasopisma, Oliviera Janiaka. Między nimi tytuł: MALEMEN. A poniżej zajawki, wstępniaki, reklamy. Grupa celowa - na pewno faceci. Ale nie tacy zwyczajni. Primo - jak sugeruje tytuł - muszą to być mężczyźni stu - co ja gadam! - dwustuprocentowi. Secundo - jak sugerują tytuły sekcji miesięcznika - muszą to być faceci przynajmniej częściowo anglojęzyczni. Co my tu mamy? Male Interview. Male Hero. Male Report. Jest nawet (ukłon w stronę pań) Woman we love. No i mój faworyt: The tata guide.

Dalej już nie sprawdzałam. Zastanowiło mnie jednak, "co autor miał na myśli". Jakie kryteria musi spełniać mężczyzna, by zasłużyć na miano "malemana"? A potem pomyślałam, że to dziecinnie proste. Malemanem jest ten, kto... kupuje Malemena. Nieźle to sobie pan Janiak wykombinował. Muszę koniecznie to coś zaprenumerować dla męża. Żeby nie było, że się nie mieści w grupie celowej. Nie, przepraszam, w targecie.

piątek, 18 marca 2011

No to wio!

W Warszawie zimno i mży, ale w Brukseli już kwitną forsycje i bazie. Ostatnio widziałam tam nawet obsypane różowym kwieciem drzewa. Tak, właśnie „kwieciem”. Nie „kwiatami”, bo to brzmi zbyt pospolicie i mało wiosennie. Za to „kwiecie” ma w sobie odpowiednią dawkę romantyzmu à la Ania z Zielonego Wzgórza. Fakt, że Warszawa to nie Bruksela i u nas żadne kwiecie jeszcze się nie objawiło. Objawiły się za to spódniczki mini warszawskich licealistek i szorty wciśnięte na rajstopy, które wprawdzie widywałam także w środku mroźnej zimy, ale teraz to już prawdziwy wysyp i znak, że wiosna tuż tuż.

A skoro już mowa o objawach wiosny w różnych europejskich stolicach, to przypomniałam sobie, że w ubiegłym tygodniu widziałam w Madrycie kasztanowce, których gałęzie mogły się pochwalić pokaźnych rozmiarów pąkami, a nawet całymi liśćmi. Pomyślałam sobie wtedy, że jak tak dalej pójdzie, madryckie kasztanowce zakwitną w połowie kwietnia i tamtejsi maturzyści będą mieli przechlapane.

Z kolei widząc w Brukseli te forsycje i bazie, doszłam do wniosku, że się ta belgijska wiosna ździebko pospieszyła, bo Wielkanoc w tym roku późno i nie ma bata – grubo ponad miesiąc im chyba te bazie nie pociągną. Co za tym idzie, brukselczykom grozi Niedziela Palmowa bez bazi, co może samo w sobie aż taką katastrofą nie jest, ale zawsze to szkoda. Tyle, że im to chyba wszystko jedno…

I tym oto sposobem dochodzimy do wniosku, że nasza nieco opieszała wiosna wie, co robi. Po co się spieszyć? Wszystko w swoim czasie. Bazie, kwitnące kasztany, wypełnianie PIT-ów… Ale może jednak trzeba ją troszkę pogonić? No... to wio!

sobota, 12 marca 2011

Zbawienie pewne jak w banku?

Fakt, że życie współczesnego mieszkańca Zachodu toczy się w znakomitej części w Internecie, nikogo już chyba nie dziwi. Uczymy się przez Internet, pracujemy przez Internet, rozmawiamy przez Internet, kupujemy przez Internet, a niektórym to się nawet wydaje, że można się kochać przez Internet, czego rozwijać nie będę, bo to temat dla psychoanalityka.

Okazuje się jednak, że Internet może służyć także do przeżywania tak intymnej kwestii, jaką jest wielkopostny akt nawrócenia. Jadąc parę dni temu do pracy, usłyszałam w radio o pomyśle pewnego lubelskiego duszpasterza, który założył internetowy portal pod nazwą Bank Wielkopostny.

Zasady są proste jak konto w banku. Owieczka, która czuje potrzebę pokuty i nawrócenia, wchodzi na portal, zakłada rachunek, a potem to już tylko klika sobie w różne pomysłowe opcje, takie jak choćby kredyt miłości czy lokata kapitału, czyli dobrych postanowień. Deponuje w „banku” swoje dobre postanowienia i odbiera odsetki w postaci nie wiem już czego, bo radiowy news zbyt dokładnie tego nie wyjaśniał. Wyjaśniał natomiast ustami pomysłodawcy, skąd taka idea. Otóż ksiądz-założyciel Banku Wielkopostnego uznał, że dobrze jest przemawiać ludziom do wyobraźni, operując pojęciami im bliskimi, żeby zrozumieli, że ich nawrócenie przynosi korzyść nie tylko im, ale i innym. Proste?

Może i tak. Tyle, że dla mnie z lekka przerażające. Z tego wynikałoby bowiem, że człowiek niczego nie jest już w stanie zrozumieć i przeżyć, jeśli nie ubierze się tego w kategorie zysku i straty. Materialnej, finansowej. Pożyczki, kredyty, lokaty, odsetki, akcje – oto czym zaabsorbowany jest (zdaniem rzeczonego księdza) człowiek Zachodu. I tak też najwyraźniej pojmuje wiarę – jako rachunek przychodów i rozchodów. Inaczej mówiąc, nawet dążenie do zbawienia duszy, z natury rzeczy niematerialnej, człowiek musi sobie ułatwiać, wikłając tę duszę w czysto materialistyczną zabawę w bank. Brrr!

Pocieszam się tylko, że jednak większość duszyczek nie skorzysta z internetowego Banku Wielkopostnego, wybierając tradycyjne formy pokuty i nawrócenia i nie obliczając odsetek od wielkopostnego wyrzeczenia się papierosów czy słodyczy. Wątpię bowiem, czy Najwyższy zechce taką notę odsetkową od nas przyjąć.

wtorek, 8 marca 2011

Postkarnawałowy post o poście

Pączki zjedzone, faworki już w biodrach, karnawałowe imprezki zaliczone. Przyszła pora na posypanie głowy popiołem i odpokutowanie – za przeszłe i przyszłe (przezorny zawsze ubezpieczony) grzechy i grzeszki. Jednym słowem post. Zwany wielkim – w odróżnieniu od tych małych, powszednich.

Spytajcie współczesnego gimnazjalistę: z czym ci się kojarzy post? Ten pewnie odpali bez namysłu: z netem! Niezorientowanym wyjaśniam: net to sieć, czyli Internet – globalna wioska, w której, jak w krzywym zwierciadle, odbija się cały nasz przeszły, przyszły i teraźniejszy świat. W tym świecie post to wypowiedź na internetowym forum, wiadomość użytkownika sieci (zwanego userem) dla tegoż świata.

Post – ten tradycyjny (niektórzy powiedzą: staroświecki), kojarzony z wyrzeczeniem się czegoś tam dla dobra duszy i ciała, jest w tym świecie już trochę passé. Dziś powstrzymywanie się od jedzenia ma sens tylko w celach dietetycznych i estetycznych. Bo grubasy też są passé, co może samo w sobie takie złe nie jest, tyle tylko że dziś à la mode są osobniki w rozmiarze 0. I żeby to 0 osiągnąć, dzisiejszy mieszkaniec Zachodu gotów jest się niemal zagłodzić i wyrzec różnych przyjemności. Ale żeby to samo, a nawet nieco mniej, zrobić po to, by dusza z rozmiaru XXS podrosła choćby do „eski” – to już niekoniecznie.

No bo powiedzmy sobie szczerze. Parę centymetrów mniej w biodrach zauważy każdy. Ale kto dostrzeże, że rozmiar naszej duszy się zwiększył? Kto nam powie „ale ci się pięknie dusza zaokrągliła”? No kto?

sobota, 5 marca 2011

Proroctwa Jeana Raspaila

Jest rok 1973. Francuski pisarz, Jean Raspail, wydaje powieść Obóz świętych. Na jej kartach rozgrywa się coś w rodzaju apokalipsy. Setki tysięcy mieszkańców wycieńczonych głodem i chorobami Indii ruszają ku Europie, a konkretnie ku Francji. Tak zaczyna się konfrontacja cywilizacji i kultur. Konfrontacja, w której Europa nie ma szans...

Raspail, znany z kontrowersyjnych (zwłaszcza jak na francuskie standardy), rojalistyczno-katolickich poglądów, poważnie naraził się establiszmentowi. W swojej powieści ukazał Francję słabą, gnuśną, zaślepioną, w której słowo "wartość" oznacza głównie wartość materialną i mierzy się konsumpcją. Francję zupełnie nieprzygotowaną do stawienia czoła przybyszom z innego świata. Na książce nie zostawiono suchej nitki. Media okrzyknęły ją ksenofobiczną i pełną rasowych uprzedzeń.

Dziś, kiedy czytam prasowe doniesienia o fali imigrantów z Afryki północnej, którzy szturmem biorą włoskie wyspy i miasta, przypominają mi się Raspailowskie opisy statków i łodzi zmierzających ku portom Francji. I trudno nie zadać sobie pytania, czy zakończenie nie będzie takie jak w Obozie świętych. Europa nazbyt często zapomina, że świat nie kończy się na Morzu Śródziemnym czy Atlantyku. I nazbyt ochoczo podkopuje własne fundamenty, w imię wielokulturowości i źle pojmowanej tolerancji wyzbywając się systemu wartości i tradycji, które decydują o tożsamości i pozwalają stawiać czoło innym światom i cywilizacjom.

Wizja Raspaila może okazać się profetyczna i aż chce się powiedzieć: oby nie! Jeśli jednak założyć, że Raspail ma dar prorokowania, może nie będzie tak najgorzej. Na poprawę nastroju polecam powieść Sire czy Król zza morza, w których współczesna Francja odnajduje dawno zapomniane wartości w osobie młodego, szlachetnego króla. Francja monarchią z królem Dei gratia? A dlaczego nie? Cuda się zdarzają. Nawet w zeświecczonej Europie.

sobota, 26 lutego 2011

Kogut, wół i dziewczę z warkoczami, czyli western à la bracia Coen

Kiedy jakiś miesiąc temu zobaczyłam reklamówkę "Prawdziwego męstwa", pomyślałam, że to może być niezłe. Teraz, po obejrzeniu całości, stwierdzam z całą mocą: to jest świetne. Bracia Cohen po raz kolejny udowodnili, że wiedzą, jak zrobić dobry film, bawić się konwencją i balansować na granicy pastiszu.

A zadanie nie było łatwe. Nakręcić western w XXI wieku, kiedy "wszystko już było" - od arcypoważnych klasyków gatunku (z czarnym i białym kapeluszem w rolach głównych) po spaghetti westerny, to prawdziwa sztuka. A zrobić western z antybohaterami - to już prawdziwe mistrzostwo. Braciom Cohen to się udało.

Fabuła - teoretycznie westernowa do szpiku kości. Dziewczyna, gnana żądzą zemsty na zabójcy ojca, wynajmuje rewolwerowca i ściga bandziora po prerii aż do szczęśliwego (?) końca. Tyle, że - jak zwykle u braci Cohen - wszystko jest trochę nie tak. Główna bohaterka, niejaka Mattie (bardzo przekonująca Hailee Steinfeld) to jeszcze dziecko (lat 14), choć trzeba przyznać, nadzwyczaj rezolutne i - w gruncie rzeczy - pozbawione skrupułów i litości. Wynajęty przez nią rewolwerowiec (Jeff Bridges - rewelacja), noszący pseudo Rooster (kogut), to opój i niechluj, który najpierw strzela, a potem pyta o powód. Natomiast, przyłączający się do pościgu strażnik z Teksasu (znakomity Matt Damon), noszący nazwisko LaBoeuf (czyli wół), to niegrzeszący intelektem pyszałek, który uważa, że najlepszą metodą wychowawczą jest rózga. Nawet bandyci są jacyś tacy mało westernowi - żadni z nich twardziele, a przez ich czarne charaktery przebija zwykłe tchórzostwo, głupota, a czasem przebłysk racjonalności i całkiem ludzkie odruchy. Coenowskie jest także zakończenie - pozbawione lukru, wręcz wyraźnie gorzkie. Powiem tylko tyle, że bohaterowie nie odjeżdżają ku zachodzącemu słońcu, trzymając się za ręce, a Mattie nie wychodzi za mąż za strażnika z Teksasu.

Naprawdę, świetnie kino. Choć eksploatujące dawno znane i ograne wątki i schematy. Są pościgi, galopowanie po pustkowiu, przeprawy przez rzekę, strzelanie z biodra i z karabinu. Są nawet grzechotniki (jeśli ktoś, jak ja, cierpi na wężofobię, doradzam czujność pod koniec filmu - ja niemal schowałam się pod fotel). Niby wszystko jak kiedyś, a jednak inaczej. Od sarkastycznego tytułu poczynając. Bo jeśli tak wygląda prawdziwe męstwo, to ja dziękuję.

środa, 9 lutego 2011

Niech mnie osoba nie denerwuje

Wprawdzie nie lubię latać samolotem, ale muszę przyznać, że podniebne podróże to ostatnio niemal jedyny czas, kiedy mogę spokojnie przeczytać gazetę. Choć z tym "spokojnie" to nieco przesadziłam. Prawda jest bowiem taka, że lektura prasy to zwykle doskonały sposób na to, by się zdenerwować. Albo przestraszyć.

Na przykład, we wczorajszej "Rzeczpospolitej" natknęłam się na artykuł, który najpierw mnie zdziwił, potem zdenerwował, a w końcu przestraszył. Tekst dotyczył sztokholmskiego przedszkola pod wdzięczną nazwą Egalia. Szwedzkiego wprawdzie nie znam, ale nietrudno się domyślić, że egalia ma coś wspólnego z równością. W tym wypadku - płci.

Rzeczone przedszkole stawia sobie za cel stworzenie - cytuję - "przeciwwagi dla segregowanego ze względu na płeć, konserwatywnego społeczeństwa". Dlatego uczęszczające tam dzieci nie mogą się do siebie zwracać w sposób sugerujący płeć kolegi czy koleżanki, ale per "kolego" lub... "osobo". Tak dyskryminujące słowa, jak dziewczynka czy chłopiec, są raz na zawsze wykreślone ze słownika. Lektury proponowane dzieciom unikają jak ognia piekielnego ukazania rodziców (w sensie: mamy i taty), z upodobaniem serwując za to "rodzinę" w składzie mama plus mama, tata plus tata, ewentualnie samotna mama lub samotny tata. Dzięki tej światłej metodzie, dzieci mają szansę pojąć, że utrzymywano je dotąd w niewiedzy co do właściwego modelu rodziny.

Panie wychowawczynie - o, przepraszam, osoby wychowujące dzieci - dbają o to, by ich podopieczni nie bawili się zabawkami typowymi dla płci, która jak wiadomo, nie istnieje i jest czystym wymysłem konserwatywnego społeczeństwa.

Jak już pisałam, nie znam szwedzkiego, więc nie wiem, na ile język ten pozwala uniknąć sugerowania płci. Domyślam się jednak, że trzeba naprawdę sporego wysiłku, by takie niepoprawne politycznie sformułowania z języka wyeliminować. "Niech osoba zje kaszkę!" - strofuje przedszkolaka osoba opiekująca się grupą maluchów. "Ta osoba mnie kopnęła!" - żali się kolega przedszkolak. I tak dalej.

Cóż, już bojownicy rewolucji francuskiej dowiedli, że równość wymaga poświęceń. Najlepiej zaś walczy się o nią, poświęcając czyjąś głowę. W tym wypadku poświęcono kupę zdrowego rozsądku i głowy Bogu ducha winnych dzieci, którym się w tych główkach zdrowo miesza.