czwartek, 30 listopada 2017

Moja Ryska Przygoda. Tożsamość BB


Kochany Dzienniczku! Wybacz, że tak cię zaniedbywałam przez czas dłuższy. Niestety, jak człowiek ciągle gdzieś jeździ w celach służbowych, i to głównie po to, żeby gadać (konferencje, panele, seminaria, wykłady), to nie ma czasu, by pisać. Nie, ja nie narzekam. Jak mawiał nieodżałowany i złotousty premier Pawlak, wszak lepiej żyć z gadania niż z dźwigania, nieprawdaż? Wyjaśniam jedynie to długotrwałe milczenie na łamach.

W ramach zadośćuczynienia opiszę, co mi się przytrafiło w ostatniej podróży. Wróciłam z niej wczorajszej nocy, zatem wspomnienie przeżytego horroru jest świeże i dojmujące. A było to tak...

Poleciałam do Sofii. Z przesiadką, rzecz jasna, bo ryskie lotnisko obsługuje wprawdzie trochę lotów bezpośrednich, ale Sofia na tej liście nie figuruje. Żeby było zabawniej, przesiadka miała miejsce w Warszawie, co dla tej opowieści znaczenia nie ma żadnego, ale tak tylko piszę, byś Czytelniku nie myślał, że nie wiem, czym jest dygresja.

Do Sofii leciałam na konferencję, na której miałam wygłosić tzw. keynote speech (czyli taką nieco ważniejszą gadkę-szmatkę), co budziło we mnie bardzo mieszane uczucia - dumy (że mnie poprosili), zdumienia (że mnie poprosili), strachu (że dam plamę), nadziei (że nie dam plamy) oraz bardzo nieśmiałej i wątłej nadziei (że wszystkich rzucę na kolana). Nie obawiałam się tylko, że zapomnę języka w gębie, bo coś takiego nie zdarzyło mi się jeszcze ani razu w całym moim życiu, choć nie zawsze - przyznaję ze skruchą - był to powód do radości i dumy.

By nie przeciągać opowieści ponad miarę, przejdę od razu do konferencji i kulminacyjnego (przynajmniej dla mnie) punktu  programu, czyli mojego wystąpienia. Choć nie, wróć! Muszę się cofnąć o jakieś pięć minut. Czyli do momentu, gdy przed wejściem na salę konferencyjną, pobierałam od obsługi technicznej słuchawki do tłumaczenia symultanicznego (konferencja odbywała się w trzech językach - po angielsku, niemiecku i bułgarsku). By otrzymać sprzęt, musiałam zostawić fant w postaci dokumentu tożsamości. W ten sposób mój dowód osobisty wylądował na dnie przepastnego pudełka.

Samego wystąpienia za bardzo nie pamiętam,  może poza momentem, gdy przechadzając się nerwowo po podeście, o mały włos nie zwaliłam się z niego z hukiem. Pogratulowałam sobie w duchu, że ubierając się w pokoju hotelowym w wyjściowe, konferencyjne ciuchy, w ostatniej chwili zrezygnowałam z pantofli na szpili na rzecz trzewików na płaskiej podeszwie. Ze szpilą ani chybi wylądowałabym w szpitalu, a moje wystąpienie opisałyby wszystkie media regionu (czy wspomniałam, że na sali siedziało ze dwustu dziennikarzy?).

Po wypowiedzeniu wieńczącego przemówienie Thank you very much, poczułam, jak wraz z oklaskami publiczności spływa na mnie błogi spokój i radosna satysfakcja, że swoje zrobiłam, a teraz mogę już tylko słuchać, jak  się inni męczą w kolejnych panelach. Gdy po konferencji udawałam się w hotelowym pokoju na spoczynek, zapomniałam nawet o potknięciu na scenie i zasnęłam snem sprawiedliwej.

Obudziłam się o pierwszej nad ranem, przerażona i zlana potem. Szybka inspekcja portfela potwierdziła  to, co odkryłam w nagłym przebłysku świadomości: nie mam dowodu osobistego! Został w skrzynce magików od obsługi technicznej konferencji. Bo ja, nieszczęsna ofiara przemówień publicznych, na śmierć zapomniałam, by oddać słuchawki, a co za tym idzie, odzyskać zastaw, czyli dokument tożsamości. I teraz jestem bez tożsamości, a więc i pozbawiona szans na powrót do Rygi drogą powietrzną. Przynajmniej w najbliższym czasie, który spędzę peregrynując do ambasady RP w Sofii i oczekując na tymczasowy paszport lub coś w tym stylu.

W przypływie rozpaczy wysłałam esemesa do jednej z organizatorek, choć rozum podpowiadał mi mętnie, że o pierwszej nad ranem normalni ludzie raczej esemesów nie czytają (wyjątek stanowią moje dzieci, ale to temat na osobną opowieść). W kolejnym akcie desperacji ubrałam się i zeszłam do recepcji, gdzie może nieco zbyt obcesowo skłoniłam dyżurującego tam młodzieńca do przetrząśnięcia wszystkich szuflad, bo "na pewno ktoś oddał wam mój dowód osobisty, więc niech pan jeszcze raz poszuka!!!" Resztę nocy spędziłam na rozważaniach różnych wariantów i opcji, w kosmicznym tempie przechodząc od poczucia totalnej klęski (jestem idiotką, a mój dowód odjechał w siną dal lub wylądował w koszu na śmieci) do nieśmiałej nadziei (nie, no, przecież ta firma od słuchawek nie rozpłynęła się w powietrzu, gdzieś istnieje, najprawdopodobniej w Sofii, a mój dowód już został przekazany organizatorom konferencji, co najwyżej z lekko złośliwym komentarzem, że niektórzy to gotowi są nawet zgubić własną głowę...).

Rano, gdy tylko godzina wydała mi się z grubsza przyzwoita, zadzwoniłam do wyżej wspomnianej organizatorki. Ta nie miała dobrych wieści. Tłumaczeniami zajmował się ich partner - drugi organizator konferencji, firma od słuchawek jest, bodajże, z Serbii, a ona (organizatorka, nie Serbia) nie ma do tej drugiej telefonu. Na koniec, gdy już byłam gotowa podciąć sobie żyły, moja miła rozmówczyni przypomniała sobie, że ci ich partnerzy mają w hotelu kolejną konferencję, więc jak zejdę na dół, to powinnam ich złapać.

By nie przeciągać struny, powiem krótko: złapałam, a dowód się znalazł. Wizja kiblowania pod polską ambasadą w Sofii odeszła w niebyt. Podziękowałam moim dwóm dyżurnym świętym, którym często zawracam głowę - św. Antoniemu (bo chodziło o zgubę) i św. Tadeuszowi Judzie (na wypadek, gdyby sprawa okazała się beznadziejna), po raz kolejny obiecując poprawę. Kiedy chowałam dowód do portfela, w oczy rzucił mi się dziwnie podobny kartonik. Łotewski dowód tożsamości - moja druga, awaryjna tożsamość.

Tak pożegnała mnie Sofia. Zdjęcie ma z opowieścią związek luźny, ale przecież nie wrzucę tu skanu dowodu osobistego!