środa, 31 marca 2010

Wielkanoc 2010, czyli o sacrum i profanum słów kilka














Dziś zaczyna się Triduum Paschalne. Liturgiczne wspomnienie trzech najważniejszych dni w historii świata. Najważniejszych dla chrześcijan, ale skoro jestem chrześcijanką, więc nie będę niczego relatywizować - są najważniejsze i kropka!

Ciekawe, co w naszej katolickiej Polsce zwycięży - Wielki Czwartek czy Prima aprilis? Sacrum czy profanum? Czy w mediach więcej dziś będzie o Ostatniej Wieczerzy, czy też zginie ona pod nawałem niby-newsów, wiców i dowcipasów w stylu "Poseł Janusz Palikot poprowadzi kampanię prezydencką Lecha Kaczyńskiego"? Cha, cha, cha.

Ja się wyłączam. Odcinam się od sieci, może i od komórki. Na te trzy najważniejsze dni odwracam się od zgiełku świata, jazgotu mediów, informacyjnego szumu. Jeszcze tylko wyślę wirtualne kartki z życzeniami, odpowiem na kilka maili, dokończę ten wpis... Potem chcę się pogrążyć w ciszy, żeby dziś wieczorem bardzo wyraźnie usłyszeć słowa "Bierzcie i jedzcie z tego wszyscy..." Żeby mi ich nie zakłócił żaden niby-news, który jutro ktoś zdementuje, pękając ze śmiechu.

Wszystkim czytającym te słowa życzę, żeby Wasza Wielkanoc była naprawdę wielka - nie tylko dlatego, że pisana wielką literą. Niech to będą naprawdę święte święta. Amen.

A teraz - log out!

wtorek, 30 marca 2010

Co by było, gdyby...


Gdyby dokładnie osiemdziesiąt lat temu nie urodził się pewien śliczny, czarnowłosy chłopiec...;

gdyby przystojny młody człowiek, który wyrósł z tego ślicznego chłopca, poszedł - tak jak planował - do seminarium duchownego...;

gdyby prawie pięćdziesiąt lat temu ten uroczy brunet w typie Ala Pacino nie spotkał się w kawiarni Świtezianka z pewną śliczną blondynką w typie Rity Hayworth...;

gdyby 24 grudnia 1962 roku w małym, podwarszawskim kościółku "Al Pacino" i "Rita Hayworth" nie powiedzieli sobie "tak"...

Gdyby to wszystko się nie stało...
... nie mogłabym napisać tych słów.

Dlatego dziś, w osiemdziesiąte urodziny mojego Taty, po pierwsze dziękuję mu, że jednak nie poszedł do tego seminarium, zamiast czarnej sutanny, wybierając biały fartuch lekarza. Po drugie, dziękuję, że mimo strasznych oporów, w końcu pojawił się w Świteziance, gdzie spotkał moją Mamę. Za to, że się w niej na zabój zakochał, nie dziękuję, bo kochał się w niej każdy facet, jakiego spotkała na swojej drodze, więc zasługa Taty żadna. Ale dziękuję, że nie stchórzył, kiedy w miesiąc później dziadek (ojciec Mamy) spytał go groźnie: "Jakie pan ma zamiary?", a Tata dziarsko odpowiedział, że poważne. I że te zamiary wcielił w życie.

Dając mi życie.

Tato, obyś żył jak najdłużej i jak najszczęśliwiej, teraz i na wieki. Kocham Cię.

Twoja córka, Beata

A jednak "Je t'aime"

Ledwo patrzę na oczy. Wczoraj (dzisiaj?) wróciłam do domu nieprzyzwoicie późno, a dziś nieprzyzwoicie wcześnie trzeba było wstać. A ponieważ przyrzekłam sobie, że do Wielkanocnej Niedzieli żadnej kawy z rana... Eh, te zasady!

Ale wróćmy do powodu mojej słabej formy i piasku pod powiekami. Przyczyna jest natury, że tak powiem, artystyczno-dobroczynnej. Wczoraj wieczorem w Teatrze Wielkim odbył się bowiem koncert finałowy Francophonic Festival, zatytułowany "Chopin inspire Gainsbourg" (to po francusku, więc proszę mi nie wytykać, że zapomniałam "s" na końcu tego inspire). To część artystyczna. Część dobroczynna była po koncercie - kolacja połączona z aukcją dzieł sztuki, z których dochód przeznaczony był dla ofiar trzęsienia ziemi na Haiti.

O kolacji powiem tylko tyle, że była bardzo elegancka i smakowita, ja zjadłam tyle, co kot napłakał (kto to widział jadać o godzinie 22 z hakiem!), dzieła sztuki nie były w moim guście, ale na szczęście były w guście paru innych osób, które hojnie wsparły Haiti, stając się szczęśliwymi posiadaczami obrazów z gatunku malarstwa prymitywnego.

Natomiast koncert... Koncert był z pewnością interesujący. Serge Gainsbourg to artysta wystarczająco malowniczy, by zapewnić ciekawe doznania artystyczne. Nawet jeśli sam już nie śpiewa - w każdym razie, nie na tym padole. Za niego grali i śpiewali inni artyści - też interesujący. Z ekipy francuskiej mnie osobiście zachwyciła Claire Denamur w piosenkach "Sous le soleil" oraz "Manon". Głosem jak Farinelli popisał się Nosfell, który stworzył zresztą niezły duet z Berry. Po naszej stronie popis wirtuozerii dało trio Jagodzińskiego, a Gaba Kulka brawurowo zaśpiewała "Lemon incest". Piosenkę tę Gainsbourg napisał dla swojej córki Charlotte i wywołała ona niezły skandal, bo francuski tytuł "L'inceste de citron" (cytrynowe kazirodztwo) wymawia się bardzo podobnie jak "Un zeste de citron" (skórka cytryny), a nakręcony przez Gainsbourga i jego nastoletnią córkę teledysk był bardzo, hm, dwuznaczny. Kto chce, może go sobie obejrzeć tutaj: http://www.youtube.com/watch?v=LE06lqT0Y2g . Nawiasem mówiąc, jest to właśnie jedna z piosenek Gainsbourga, w których wykorzystał on utwory Chopina (tu - Etiudę nr 3 Opus 10). Trochę oddechu od tych szaleństw dał Jan Krzysztof Broja, pięknie grając Chopina chopinowskiego, a nie gainsbourgowskiego.

A na koniec organizatorzy przygotowali crème de la crème, czyli Jane Birkin. Muza Gainsbourga zaśpiewała drugą "chopinowską" piosenkę artysty, napisaną specjalnie dla niej do Preludium nr 4 Opus 28 ("Jane B"), a na sam koniec wzruszającą "La Javanaise". I powiem tak: choć głos już nie ten i ton chwilami niezbyt czysty, Jane B. i tak miała publiczność za sobą. Inna sprawa, że ja też chciałabym tak wyglądać jak ona, gdy dobiegnę (co daj Boże) lat sześćdziesięciu z okładem.

No i było słynne "Je t'aime. Moi, non plus...". Bo chyba nie mogło nie być. Tym razem, nie zaśpiewała tego Jane Birkin, bo ona mogła to śpiewać wyłącznie w duecie z Sergem. Zaśpiewał Nosfell i Berry - właśnie w tej kolejności, ponieważ to Nosfell wziął na siebie "partię" kobiecą (jego niebotycznie wysoki głos brzmiał po prostu nieziemsko), a Berry - męską. Było przewrotnie i zabawnie. Jak to u Gainsbourga. Który 2 kwietnia skończyłby 82 lata.


Serge Gainsbourg Street Art in Marseille, fot. Choufi, Wikimedia Commons

poniedziałek, 29 marca 2010

Chopin made in China?

Ostatnio syn stwierdził, że powinien się nauczyć jeszcze jednego języka obcego. Konstatacja mało oryginalna i w sumie niewarta wzmianki, gdyby nie ciąg dalszy. Bo w chwilę potem powstała kwestia, jakiegoż to języka powinien się uczyć, żeby było pożytecznie, pragmatycznie i przyszłościowo. I z tych rozważań wyszło nam, że nie ma to jak chiński. Skoro dziś już niemal wszystko, co mamy na sobie, w czym gotujemy i na czym jemy, jest "made in China", istnieje spore prawdopodobieństwo, że za jakiś czas znajomość tego języka stanie się zwykłą koniecznością.

Można się śmiać i drwić z dowcipów w stylu "rasa żółta nas zaleje", ale kiedy czytam, że Chińczycy właśnie kupili zakłady produkcyjne Volvo, śmiech zamiera mi na ustach. Fakt, że Volvo już dawno nie jest szwedzkie, bo po drodze było jeszcze amerykańskie, jakoś mi umknął, ale jedno jest pewne - słynne powiedzenie, że co jest dobre dla Volvo, jest dobre dla Szwecji, chyba straci nieco na aktualności. Wprawdzie, podobno volwiaki nadal mają być produkowane na ziemi Wazów, więc będą "made in Sweden", a nie "made in China", ale to może być tylko etap przejściowy. W końcu siła robocza jest sporo tańsza w państwie środka niż w socjalnej Szwecji, a słowo "strajk" figuruje w chińskim słowniku wyłącznie jako pojęcie czysto teoretyczne, więc kto wie, kto wie...

Osobiście nic przeciw produktom "made in China" nie mam, niektóre są całkiem niezłe, inne wręcz rewelacyjne, ale trochę mnie jednak to wszystko niepokoi. Jak powiadają, Bóg lubi różnorodność, a ja, jako Jego nieodrodne stworzenie, także. I dlatego wolałabym, żeby nie wszystko dookoła było chińskie. Zwłaszcza, że nawet nasz Chopin powoli staje się "made in China", bo podobno najlepiej grają go Chińczycy. Obchody Roku Chopinowskiego otwierał Lang Lang, a gwiazdą obchodów był Li Yundi.

W tym kontekście, cieszę się, że na dzisiejszym koncercie w Teatrze Wielkim nie będzie ani jednego chińskiego wykonawcy, tylko - jak rodowód Chopina sugeruje - Polacy i Francuzi. Wyjątek będzie stanowiła Jane Birkin, ale to zrozumiałe, bo tytuł koncertu brzmi "Chopin inspiruje Gainsbourga", więc Jane Birkin jest jak najbardziej na miejscu. Wątpię, czy zaśpiewa słynne "Je t'aime, moi, non plus" (w bardzo wolnym przekładzie: "Kocham cię. Spadaj na drzewo."), ale nic nie szkodzi. Ma być gainsbourgowsko-chopinowsko, czyli - jak mniemam - odjazdowo. Już się nie mogę doczekać!

PS. W kwestii dodatkowego języka obcego: stanęło na hiszpańskim. Prawdopodobieństwo, że za jakiś czas wszystko będzie "made in Spain" jest wprawdzie niewielkie, ale Barcelona to piękne miasto!

sobota, 27 marca 2010

Ballada o mojej ulicy

Pamiętam taki wiersz Broniewskiego: "Ulicą Miłą nie chodź, moja miła. Ulica Miła wcale nie jest miła..." Dalej było o tym, jaki tam, na tej Miłej, bród, smród i ubóstwo. Jak to na Woli...

Ja też mieszkam na Woli. Od dziesięciu lat z małym hakiem, więc jeszcze kiepska ze mnie "wolanka", nadal kawałkiem duszy wczepiona w Mokotów. Nazwy wolskich ulic mylą mi się i plączą - nawet te z najbliższej okolicy. Krochmalna, Pereca, Waliców... Która równoległa do której, która prostopadła, którą dojdę do alei Jana Pawła II, a którą do Grzybowskiej? Miłą też kojarzę, ale Miła to nie "mój" fragment Woli, tylko ten dalszy. Poza tym, dziś Miła jest całkiem miła.

Najlepiej znam, rzecz jasna, moją uliczkę. Jest krótka i wąska, w dodatku jednokierunkowa, co ma swoje zalety, bo ciszej tu i spokojniej niż na hałaśliwej Żelaznej, do której moja uliczka dobija. Wadą jest to, że choć mój dom stoi na samym rogu, dojechać do niego mogę tylko od drugiej strony. Inaczej - jazda pod prąd i w najlepszym razie mandat, a w najgorszym kolizja z kimś, kto będzie jechał zgodnie z przepisami.

Ale nie narzekam. Moja uliczka i tak jest fajna. Sporo przy niej jeszcze starych, przedwojennych budynków, z których najpiękniejszy jest kompleks dawnej fabryki Norblina. Uwielbiam stare cegły "Fabryki wyrobów platerowanych połączonych firm Norblin i Spółka – Bracia Buch", które liczą sobie już blisko 125 lat. Lubię starutkie, walące się kamienice, przylegające do mojego domu, który kiedyś nazwano apartamentowcem, żeby nie używać peerelowskiego słowa "blok" i nie kalać przedwojennego słowa "kamienica". Nie boję się śpiących tuż obok, podejrzanych podwórek, bo ich mieszkańcy, choć lubią mocne, tanie trunki, nigdy nie zrobili mi nic złego, a czasem nawet, życzliwymi okrzykami ratowali przed wdepnięciem w psią kupę.

Tylko, że od pewnego czasu moja uliczka się zmienia. Niby na lepsze. Wyludniają się stare kamienice, a w powietrzu już wiszą "nowe inwestycje". Mówi się nawet o tym, że pod młotek pójdzie Norblin. Będzie nowocześnie i wielkomiejsko. Wysoko, podniebnie, zamożnie i... nieludzko - jak w tym gigantycznym bloczysku wybudowanym tu parę lat temu przez J. W. Construction.

Ulicą Łucką nie chodź, jeśliś ludzka.
Ulica Łucka wcale nie jest ludzka...

piątek, 26 marca 2010

Nieodparty urok łatwych recept

Uwielbiam polityków! Wszystkich, jak leci. Jako gatunek. Wyjątkowy, niezwykle ekspansywny i dzięki temu, nie wymagający ochrony. Oni nie wyginą, mowy nie ma! Nie zmoże ich żaden meteor, choćby nawet przyrżnął w sam środek Sejmu czy Kapitolu. Nie wytępi globalne zlodowacenie czy ocieplenie. Nie wyniszczy susza ani potop. Możliwe, że da im radę apokalipsa, choć i tego nie jestem pewna.

Oprócz nieprawdopodobnych zdolności adaptacyjnych, politycy posiadają jeszcze kilka bardzo pożytecznych cech. Dziś skupię się na jednej, która zachwyca mnie nieustannie. Jest nią niezachwiana wiara w proste recepty. Na wszystkie, niezwykle skomplikowane i trudne problemy gospodarcze czy społeczne, nad którymi nawet najtęższe głowy sobie głowy łamią, politycy potrafią znaleźć szybkie lekarstwo. A im bliżej wyborów, tym szybciej te remedia znajdują. I tym są one prostsze. Wynik tych poszukiwań ogłaszają triumfalnie narodowi, mówiąc: Aha! Nikt sobie z tym nie mógł poradzić, ale my damy radę! Yes, we can!

Na przykład, dziś dowiedziałam się z prasy, że PiS ma receptę na rosnącą agresję w szkołach. Koniec biadolenia nad tym, jaką to mamy rozwydrzoną młodzież! Koniec utyskiwania nad katastrofalną kondycją polskiej rodziny. Koniec jałowych rozważań nad kryzysem wartości oraz różnicą między chowaniem a wychowywaniem dzieci. Recepta jest niezwykle prosta i aż dziw, że nikt do tej pory na to nie wpadł. Każde gimnazjum zatrudni psychologa szkolnego i od razu będzie lepiej. Nieźle, co?

Oczywiście, rzuciwszy ten światły pomysł, nikt już nie zagłębia się w takie drobiazgi jak to, z czego sfinansuje się etaty dla szkolnych psychologów i ile takim psychologom będzie można zapłacić. Co za tym idzie, kto z dyplomem psychologa zechce pracować w szkole za marne grosze, jeśli alternatywą jest otwarcie gabinetu psychoterapeutycznego z wygodną kozetką i eleganckim biurkiem. Czy to czasem nie spowoduje selekcji negatywnej? Czy po szkołach nie będzie się plątać rzesza niedouczonych i średnio zmotywowanych do pracy psychologów, sfrustrowanych tym, że koledzy po fachu mają życie jak z filmów Woody'ego Allena? I czy tacy "fachowcy" bardziej dzieciakom nie zaszkodzą niż pomogą?

Naprawdę, wiem, o czym mówię. Znam z autopsji i opowiadań przyjaciół rozmaite dokonania szkolnych psychologów. To nie są budujące historie. Oczywiście, zdarzają się chlubne wyjątki, ale zakładanie, że w każdym gimnazjum trafi się psychologiczna Siłaczka, to albo skrajna naiwność, albo czysta manipulacja. A że naiwny polityk to oksymoron najczystszej próby...

Takich "prostych recept" będziemy teraz mieli prawdziwy wysyp. Nagle okaże się, że wszystko, co u nas szwankuje, da się łatwo naprawić - służbę zdrowia, system emerytalny, edukację... Na każdą bolączkę politycy wystawią nam stosowną receptę. Tyle, że lekarstwa nie będzie w aptece.

środa, 24 marca 2010

Bóg rzeczy małych


Nie pamiętam już, kiedy kupiłam tę książkę. Dawno temu. Nie pamiętam też, gdzie dokładnie. Na jakimś lotnisku. Leciałam skądś dokądś. W jakimś, zapewnebardzoważnym, celu. The God of Small Things wpadł mi w ręce przypadkiem, jak wiele innych książek kupowanych w przejściu między odprawą paszportowo-bagażową, sklepem z perfumami a bramką zwaną gatem. O ile coś takiego jak przypadek w ogóle istnieje...

Przeleżała się na mojej półce z książkami w języku angielskim przez parę ładnych lat. Raz już po nią sięgnęłam, pamiętam, ale coś mnie odciągnęło, jakaś, zapewnebardzoważna, sprawa. Lub książka. The God of Small Things czekał cierpliwie na swoją kolej. Aż do teraz. A kiedy się doczekał, wciągnął mnie w swój duszny świat, pachnący monsunowym deszczem, dojrzałymi owocami mango, krwią i miłością - bez reszty.

To pierwsza i podobno jak dotąd jedyna powieść hinduskiej pisarki Arundhati Roy. Jest tak piękna, że zapiera dech, tak przejmująca, że zostawia czytelnika ze ściśniętym gardłem. Napisana jest przy tym językiem niezwykłym - świeżym i pełnym zaskakujących asocjacji. Aż ciśnie się na myśl, że tak po angielsku może pisać tylko osoba, dla której ten język nie stał się codzienną rutyną. I która nie boi się posłużyć nim, jak rzeźbiarz posługuje się gliną, która w jego palcach posłusznie zmienia się w to, co tylko jemu się zamarzy.

O czym jest ta książka? O miłości - brata i siostry, matki i dzieci, mężczyzny i kobiety... O nienawiści - skrzywdzonych do krzywdzicieli, krzywdzicieli do skrzywdzonych... O okolicznościach, które sprawiają, że sprawy toczą się tak, a nie inaczej, choć przecież mogłyby w całkiem w inny sposób... O rzeczach małych, które najczęściej ważniejsze są od tych wielkich... O rzeczach wielkich, które najczęściej pozostają w ukryciu... O Indiach - ich smakach, zapachach, kolorach, ich wielkości i małości...

Kiedy czytałam powieść Arundhati Roy, wiele razy nachodziła mnie myśl: "Boże rzeczy wielkich i małych! Jak wspaniale by było tę książkę przetłumaczyć!" Byłoby. Ale tego nie zrobię, ktoś już to zrobił przede mną. I bardzo dobrze - dzięki temu ci, którzy nie potrafią przeczytać tej książki w oryginale, mogą już teraz, natychmiast sięgnąć po polski przekład: "Bóg rzeczy małych", Zysk i S-ka, 2010.

Jak przeczytałam na stronie internetowej polskiego wydawcy, książkę wprowadzono do sprzedaży... wczoraj. Ja skończyłam ją czytać dziś. Niesamowity przypadek. O ile coś takiego jak przypadek w ogóle istnieje...

Ten nieszczęsny umiar

Virtus in medio stat - mawiali starożytni i najczęściej na tym się kończyło, bo wiedzieć, że "cnota stoi w środku", a samemu się tego środka trzymać, to dwie różne rzeczy. Z umiarem bowiem jest ten problem, że nie ma, biedak, porządnej definicji. Brak przesady? Powściągliwość? Umiarkowanie? Czyli ignotum per ignotum. Nie da się tego umiaru zmierzyć żadną miarą, chyba że przyjąć miarę zdrowego rozsądku, ale to metoda wielce ryzykowna.

Zebrało mi się z rana na te rozważania, bo nic mnie tak nie śmieszy, jak naukowcy odwołujący się do pojęć zgoła nienaukowych. A to właśnie robią (zrobili) włoscy badacze, którzy stwierdzili ostatnio, że alkohol pity z umiarem może przynosić korzyści zdrowotne nawet osobom cierpiącym na choroby krążenia. Jeden-dwa kieliszki wina dziennie lub analogiczna ilość alkoholu mierzona w piwie czy innym trunku czyni ponoć cuda, zmniejszając ryzyko śmierci u osób cierpiących na chorobę niedokrwienną serca.

Niestety, naukowcy nie sprecyzowali, ile to ma być właściwie kieliszków, jak mają być one duże i jak mierzyć "analogiczną ilość" w piwku czy wódeczce. Nie zwrócili też uwagi na fakt, że ludzki organizm rozmaicie toleruje alkohol i co dla jednego jest ilością umiarkowaną, dla innego może oznaczać tej miary przekroczenie. Nie mówiąc już o tym, że tak nieprecyzyjna rekomendacja może zachęcać miłośników trunków do samodzielnego definiowania swojej dziennej, "umiarkowanej" dawki. Osobiście znałam pewnego alkoholika, który twierdził z całą mocą, że zna własną miarę i nigdy jej nie przekracza. Miara okazała się nadmierna i facet zmarł dosyć młodo (grubo poniżej średniej), do czego walnie przyczyniła się choroba alkoholowa.

Mnie w zasadzie ten problem nie dotyczy, bo abstynencja skutecznie chroni przed dylematem, ile to jest "w miarę". Myślę tylko, że posługiwanie się pojęciem umiaru w medycznych rekomendacjach to rzecz wysoce nierozważna, zwłaszcza gdy mowa jest o używkach, które skłaniają raczej do przekraczania granic, niż do ich respektowania. I jak napisał François de La Rochefoucauld: "Więcej ludzi utonęło w kieliszku niż w morzu". No to - na zdrowie!

poniedziałek, 22 marca 2010

Zgroza

To właśnie czuję, czytając artykuł w "Gazecie Wrocławskiej" o kobiecie, która przez wiele miesięcy cierpiała na ostre bóle wywołane nowotworem, a którą lekarze odsyłali od Annasza do Kajfasza i leczyli paracetamolem. Kobieta zmarła, nie doczekawszy się pomocy, przed śmiercią jednak zdążyła się dowiedzieć, że jest symulantką, której nie chce się pracować i wymyśla sobie choroby.

Niestety, nie mogę napisać, że czytam i oczom nie wierzę. Bo wierzę. Nie dalej jak parę dni temu znajoma pożaliła mi się, że lekarze podejrzewają u niej zaawansowany wrzód żołądka, więc musi zrobić gastroskopię. Termin wizyty u gastrologa, który może ją na to badanie skierować - za pół roku. Potem poczeka drugie tyle na samo badanie. Dopiero potem może liczyć na terapię. Nie wiadomo tylko, czy wrzód zechce czekać. I czy nie okaże się nowotworem (prędko odpukuję w niemalowane drewno), który rośnie szybciej, niż to przewidują normy NFZ.

Jednak w świetle artykułu z "Gazety Wrocławskiej okazuje się, że moja znajoma i tak jest farciarą. Lekarz nie odesłał jej do domu z fiolką leków przeciwbólowych, zaproponował jakąś diagnostykę, cokolwiek... Problem tylko w tym, że znajomej nie stać na opłacenie wizyt i badań prywatnych. Co powoli zaczyna być w Polsce równoznaczne z podpisywaniem na siebie wyroku - czasem nawet śmierci.

Mogłabym się pocieszać, że Barack Obama właśnie ukręcił podobny bicz na obywateli USA, ale słaba to pociecha. Zwłaszcza, że za niecałą godzinę jadę z córką na rehabilitację kolana (boczne przyparcie rzepki, jakby się kto pytał), za którą płacę prywatnie, bo gdybym liczyła na NFZ, córka mogłaby doczekać się tej rehabilitacji na późnej emeryturze albo wcale. Więc buzuje we mnie wściekłość, którą zgodnie z filozofią Pollyanny, próbuję łagodzić, myśląc: "Dobrze, że jeszcze mnie stać... Dobrze, że to tylko boczne przyparcie rzepki... Dobrze, że Zośka nie ma trzech kolan..."

niedziela, 21 marca 2010

Konkurs ortograficzny dla dysortografików

Mam fantastyczny pomysł na telewizyjny show! Prosty jak budowa cepa i tani w realizacji. Wystarczy kilka tablic i kreda. Oraz parę znanych osób, które mają problemy z językiem ojczystym - najlepiej dotkniętych dysortografią. W dzisiejszych czasach, kiedy dyslektykiem jest co drugi maturzysta, nie powinno być z tym problemów. Uczestnicy show będą publicznie pisali dyktando, nie widząc, rzecz jasna, tablic swoich rywali. Za to publiczność będzie te tablice widziała, bo umiejętnie pokaże je kamera. W jury zasiądzie Doda, Michał Wiśniewski oraz - dla równowagi - profesor Bralczyk (Miodek raczej się nie zgodzi). Ale i tak o wynikach zadecyduje esemesowe głosowanie telewidzów, więc wygrać może nawet znany polityk, który napisze na swojej tablicy: "Moja rzona dobże gotóje", ale za to ma ładny uśmiech i gładką gadkę. W przerwie ktoś zatańczy lub zaśpiewa, najlepiej jeśli to będzie osoba z tańcem i śpiewem związana bardzo luźno, a już broń Boże, nie zawodowo. Jeśli zafałszuje lub się przewróci, to nic nie szkodzi, a nawet lepiej.

Niezły show, prawda? Polsat powinien go kupić na pniu. Sprzedam niedrogo, na pewno taniej niż BBC sprzedało "Just two of us", który to "format" w Polsacie leci jako "Tylko nas dwoje". Przypadkowo obejrzałam kawałek (i chwatit). Zasada jest ta sama - śpiewają goście (i gościówy), którzy na pewno mają jakieś zalety (każdy jakieś ma), ale kompletnie nie potrafią śpiewać. Towarzyszą im tak zwani profesjonaliści. Mają oni swoich partnerów w tydzień nauczyć śpiewu oraz wspierać talentem podczas występu. Piszę "tak zwani", bo moim skromnym zdaniem, fakt, że ktoś wydał płytę, niekoniecznie świadczy o profesjonalizmie, a niekiedy nawet wręcz przeciwnie. W efekcie, publiczność w studio oraz przed telewizorami ogląda żenujące wystepy, a jury musi się wznosić na wyżyny dyplomacji, by nie posłać ocenianych na drzewo. Najbardziej się w roli jurorki męczy pani Irena Santor, której kultura i maniery nie pozwalają jasno powiedzieć, co myśli o niektórych wykonawcach. Najłatwiej ma Doda, która z reguły mówi, co jej ślina na język przyniesie.

Naród zaś esemesuje jak oszalały, czego skutkiem było wczorajsze zwycięstwo Artura Partyki oraz sromotna klęska Roberta Kochanka. Wygląda na to, że ludzie uwielbiają, kiedy inni robią z siebie idiotów, a niektórzy gotowi są błaźnić się bez zahamowań, byle tylko nie schodzić z ekranu telewizora. Jestem więc pewna, że mój pomysł na konkurs ortograficzny dla dysortografików będzie strzałem w dziesiątkę. Mam nawet fajny tytuł: "Koham polżczyzne". Robert Kochanek będzie miał fory na starcie, bo jest szansa, że bazując na doświadczeniu związanym z własnym nazwiskiem, nie zrobi błędu w słowie "kocham". Ale i tak na pewno będzie kupa śmiechu, a wpływy z sms-ów bez problemu pokryją koszt tablic i kredy. To co? Kupujecie? Bo jak nie, to pójdę do TVN-u!

piątek, 19 marca 2010

Pułapki wiosny

Gdy zbliża się wiosna, czasopisma różnej maści (głównie żeńskiej) doradzają na wyprzódki, jak się przygotować na jej przyjście. Mamy schudnąć, odświeżyć cerę oraz sprawić, żeby włosy, które wychyną spod czapki, lśniły w wiosennym słońcu jak klejnoty korony. Mamy raptem przestać obgryzać paznokcie, bo lada moment trzeba się będzie pożegnać z rękawiczkami. Mamy przejść przez gehennę woskowania nóg, bo już za chwilę nie damy rady ich ukrywać pod rajstopami o gęstości 60 den. No i musimy zadbać o kondycję, żeby podczas wiosennych spacerów nie zabiła nas kolka czy zadyszka.

Tak się jednak składa, że wśród tych wszystkich światłych porad brakuje tego, co najważniejsze - brakuje psyche! I żadne czasopismo nie pisze, jak sobie poradzić z niebezpieczeństwem, które na nas spada wraz z nadejściem wiosny, niczym sokół na bezbronne jagnię, a na imię ma SNOW.

SNOW znaczy po angielsku śnieg, a po polsku Syndrom Nadmiernych Oczekiwań Wiosennych. Zbieżność nie jest przypadkowa. SNOW jest bowiem konsekwencją zimy, która w naszym pięknym kraju potrafi się ciągnąć tak długo, że oczekiwania co do wiosny urastają do rozmiarów zaśnieżonego Mount Everestu. A dotyczą one z reguły trzech kwestii:

1. Pogody. Z niewiadomych przyczyn uważamy, że z dniem 21 marca chmury znikną, a słońce będzie świeciło jak - nie przymierzając - na Mauritiusie, co się, rzecz jasna, zupełnie rozmija z rzeczywistością.
2. Samopoczucia. Wychodząc z zimowego półsnu, oczekujemy, że nagle będziemy się rankiem budzić tryskając energią i wyruszać na spotkanie dnia z pieśnią na ustach, która to pieśń często okazuje się, niestety, marszem żałobnym lub innym adagio.
3. Nowego otwarcia. Otumanieni przez poetów, hołubimy w sercu przekonanie, że wiosna równa się nowe życie, czyli początek czegoś. Czego - tego nie wie nikt, ale każdy zakłada, że czegoś lepszego. Okazuje się jednak, że lepiej wcale nie jest, no bo i niby dlaczego miałoby być?

Jak zatem widać, wiosna najczęściej pokazuje nam figę, drwiąc sobie w najlepsze z naszych oczekiwań i wpędzając nas w coraz większą frustrację. Zapadamy na SNOW, objawiający się: ekscytacją, rozdrażnieniem, zniechęceniem, a w końcu rezygnacją. Co ciekawe, w tym wypadku doświadczenie niczego nas nie uczy, bo w kolejnym roku SNOW znowu nas dopadnie, choć przecież dobrze wiemy, jak się to skończy.

Jest na to jakieś lekarstwo? Niektórzy twierdzą, że tak i zalecają, żeby po prostu powściągnąć oczekiwania. Obawiam się jednak, że jest to rada, którą mogą wcielić w życie jedynie pustelnicy i asceci, ewentualnie jednostki o wybitnie kontemplacyjnym podejściu do życia. Wszystkim innym pozostaje tylko jedno: zaakceptować. I cieszyć się, że po wiośnie będzie lato. A w lecie - to dopiero będzie raj!

Najsłynniejszy ojciec zastępczy








Konrad von Soest, Św. Józef, Wikimedia Commons




Józefie, synu Dawida, nie bój się wziąć do siebie Maryi, twej Małżonki; albowiem z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło.
Biblia Tysiąclecia, Mt 1, 20


Tak się zaczęła kariera najsłynniejszego ojca adopcyjnego świata.

Trzeba przyznać, że łatwo nie miał. Jeśli jesteś, Czytelniku, facetem, a w dodatku mienisz się wierzącym, wyobraź sobie taką sytuację: Twoja świeżo poślubiona małżonka, której jeszcze nie tknąłeś nawet małym palcem, jest w ciąży. Zachodzisz w głowę, jak to możliwe i odpowiedź w zasadzie wydaje się oczywista, a dla Ciebie mało pochlebna. Kombinujesz, jak wyjść z tego ambarasu - z hukiem wystawić walizki za drzwi albo rozstać się po cichu, żeby sąsiedzi nie usłyszeli (i tak usłyszą)? Słowem: masz przekichane. I kiedy tak bijesz się z myślami, pojawia się przed Tobą... anioł. Nie, nie na jawie - tak by było za łatwo, przychodzi we śnie, żebyś nie miał pewności... I mówi, że masz uwierzyć w coś, co jest kompletnie nie do uwierzenia, zaufać bez żadnych granic. Masz schować do kieszeni swoją męską dumę i zgodzić się być ojcem, choć dobrze wiesz, że nim nie jesteś. I już do końca swoich dni masz żyć w cieniu. W cieniu Matki. W cieniu Syna. W cieniu Ojca.

Kiepski biznes, trzeba być niezłym frajerem, żeby na to pójść. Tyle poświęcenia, a w nagrodę - ledwie parę linijek w najsłynniejszej książce świata. Naprawdę, trzeba być frajerem. Albo... świętym.

środa, 17 marca 2010

Ze starą saperką do lasu

Stacje radiowe często stosują autoreklamę w stylu "posłuchaj, kto nas słucha". A ponieważ słuchają różni - wielcy i sławni Iksińscy oraz całkiem zwyczajni Kowalscy, każdy z nas ma szansę w którejś z tych grup się odnaleźć. "Nazywam się Petronela Nagietek, jestem kierowniczką domu kultury i uwielbiam słuchać radia..." - taki jest z grubsza schemat tej reklamy. Przyzwyczaiłam się do niej już tak bardzo, że komunikat tego rodzaju puszczam mimo uszu i nie potrafiłabym powiedzieć, kto danej stacji słucha, na co, oczywiście, i tak nadawca nie liczy, bo nieważne kto, ważne, że w ogóle, i że tak wielu.

Nie poświęciłabym tej autoreklamie ani linijki, gdyby nie fakt, że czasem trafiają się perełki. Na przykład wczoraj. Jadę sobie samochodem, słucham radia, aż tu pewna słuchaczka, oddana temu radiu uchem i duchem, reklamuje stację, oświadczając, że jest "młodą architektką" (teraz, gdy na to patrzę, dochodzę do wniosku, że na piśmie jej profesja wygląda jeszcze fajniej, niż brzmi). To, że nie połamała sobie języka na "architektce", jest niewątpliwym powodem do chwały i całkiem niezłym bodźcem do zrobienia radiowej kariery. Z pewnością świadczy też o przywiązaniu do swojej płci oraz o chęci pokazania języka (lub innego wymownego gestu) męskim, szowinistycznym zwierzakom. Zastanawiam się natomiast, dlaczego architektka koniecznie musiała mnie poinformować, że jest młoda. I co to, tak naprawdę, znaczy?

Pytam na wypadek, gdyby ktoś mnie kiedyś poprosił o wygłoszenie w radiu podobnego oświadczenia. Puszczenie w eter komunikatu w stylu "Nazywam się Beata Biały, jestem nie pierwszej młodości filolożką" na pewno nie przeszedłby bez echa, choć mnie osobiście sporo by kosztował. Ale to i tak pikuś przy tym, co musiałaby przeżyć przed mikrofonem jakaś sędziwa pani uprawiająca zawód sapera. Pochwalenie się, że jest się "starą saperką", byłoby czynem iście heroicznym, zważywszy, że saperka na ogół kojarzy się z niewielką, wojskową łopatką, która w moich harcerskich czasach używana była głównie do zakopywania w lesie ubocznych produktów przemiany materii.

Jak się uruchomi wyobraźnię, można stworzyć dla takiej stacji kilka naprawdę ciekawych spotów reklamowych, w których żeńska forma zawodu plus przymiotnik określający z grubsza wiek podmiotu dadzą naprawdę niezapomniany efekt. O, choćby taki: "Nazywam się Genowefa Szyk i jestem starą marynarką..." Konia z rzędem temu, kto odgadnie, że pani Genowefa pływała niegdyś po morzach i oceanach, choć to, że lata świetności ma za sobą, będzie raczej oczywiste. Muszę sobie te pomysły spisać. A najlepiej gdzieś je zastrzec. Jak zostanę copywriterką w średnim wieku, będzie jak znalazł.

Piwo kontra whisky, czyli rozważania w dniu św. Patryka











Św. Patryk, Wikimedia Commons, fot. Sicarr

Tradycja to tajemnicze zjawisko. Rodzi się gdzieś w odmętach dziejów, zakorzenia, rozrasta, krzepnie, po czym, nie wiedzieć czemu, często ulega mutacji. Jak drzewo - dajmy na to, wierzba, na której po iluś tam pokoleniach raptem wyrastają gruszki. Z pierwotnej roślinki zostają pojedyncze elementy - kształt pnia albo liścia, ale całość wygląda już całkiem inaczej. Gorzej? Lepiej? Po prostu, inaczej.

Tak sobie o tym rozmyślam o późnym poranku, bo dziś w warszawskich pubach poleje się "zielone" piwo, a z radiowych głośników popłynie muzyka rodem z Zielonej Wyspy. Polacy, z niewiadomych przyczyn, będą obchodzili Dzień świętego Patryka, patrona Irlandii. Piszę "z niewiadomych przyczyn", ale właściwie przyczyna jest banalna - Irlandia to malowniczy kraj, muzykę ma piękną, a piwo dobre (to informacja z drugiej ręki, bo sama nigdy nie próbowałam). Skoro więc można sobie poskakać po celtycku i uraczyć piwkiem, to czemu nie? Zwłaszcza, że nasz własny patron, święty Wojciech, nie zostawił nam w spadku tak fajnej tradycji jak popijanie piwka, o whisky nie wspominając.

Tak, właśnie whisky, bo święty Patryk z piwem nie miał nic wspólnego i sami Irlandczycy w dniu jego święta piją raczej ten mocniejszy trunek, piwo zostawiając turystom, tudzież innym narodom, które chcą się do irlandzkiego święta przyłączyć. W ten oto sposób drzewo tradycji rozszczepiło się na dwa pnie - lokalny i globalny. I wyrosło tak wysoko, że bardzo oddaliło się od korzeni. Ciekawe, ilu spośród tych, którzy dziś uraczą się "zielonym" piwem i przypną do kurtki trójlistną koniczynkę, wie, czego była ona symbolem. Pewnie niewielu. Bo i po co się nad tym zastanawiać? Rozważania o Trójcy Świętej mogłyby zakłócić beztroską atmosferę święta, niepotrzebnie wprowadzając doń pierwiastek metafizyczny. Dzisiejsze święto nie ma już nic wspólnego ze świętością, z sacrum. Jak wiele innych "świąt", całkowicie zawłaszczyła je sfera profanum, niepodzielnie królująca w przystrojonych na zielono pubach.

wtorek, 16 marca 2010

poniedziałek, 15 marca 2010

Alicjo, spływaj do Hongkongu

No, kurka jaśnista molesławska!* Nie mam ostatnio szczęścia do kina. Najpierw niedorobiony "Autor widmo", potem politycznie poprawne "Walentynki", a teraz familijna "Alicja w krainie czarów". Na milę jadąca dydaktycznym smrodkiem. W dodatku, niestety, zupełnie nieporywająca. Posługując się językiem z poematu Jabberwocky, rzekłabym: Było dłudno.

Czyli długo i nudno. Mimo technologii 3D, mimo efektów z serii "lecimy pod niebiosa, a potem ostro w dół", mimo interesujących zabiegów charakteryzatorskich, dzięki którym przystojny w naturze Johnny Depp, tu budzi co najwyżej rozbawienie, a śliczna Helena Bonham Carter wygląda jak eksponat objazdowego cyrku. Z literackiego oryginału zostały jedynie czytelne - to fakt - nawiązania i aluzje, które niestety zakłóca i mąci polski tekst. Z niewiadomych przyczyn, dystrybutor posłużył się w polskiej wersji całkiem nowym przekładem, choć pod ręką miał kilka polskich, w tym dwa najbardziej znane - Antoniego Marianowicza i Macieja Słomczyńskiego (mój ulubiony). Dżabbersmok jest tu Dziabberzwłokiem, co wprawdzie od razu sugeruje, jaki los spotka potwora (marny, oj, marny), ale taka łopatologia niekoniecznie robi tekstowi dobrze.

Burton postanowił chyba, że jego film będzie spełniał funkcje wychowawcze. Roi się tam od światłych maksym w stylu "Tylko wariaci są coś warci", co wprawdzie miało dowartościować Kapelusznika (biedak, wydaje się tu dosyć mocno niepewny swoich zalet), ale może rodzić wątpliwość, co w takim razie zrobić z Czerwoną Królową, która bez wątpienia jest niezłą wariatką, ale czy aby na pewno jest coś warta? Alicja, dzięki przygodom w Krainie Czarów, dojrzewa i mocno się emancypuje. Jednak o ile jej oświadczenie, że sama będzie decydowała o swoim życiu, w wiktoriańskiej Anglii brzmiałoby rewolucyjnie, o tyle dziś już nikogo specjalnie nie poruszy. Szczytem wszystkiego zaś jest końcowa sekwencja, w której dwudziestoletnie dziewczę okazuje się geniuszem biznesu i wielka wizjonerką, proponując niedoszłemu teściowi otworzenie filii jego spółki w... Hongkongu. Na co niedoszły teść godzi się bez mrugnięcia okiem, a nawet z niejakim podziwem. I Alicja płynie do Chin. Kurtyna!

Na koniec jeszcze jeden kamyczek do rodzimego ogródka - polski dubbing. Poza jednym jedynym głosem, który naprawdę mnie porwał, polska wersja wypadła co najwyżej średnio. Może to wina nudnawego tekstu, który aktorzy mówili bez przekonania, a może niezbyt dobranej obsady - grunt, że słucha się tego bez przyjemności. Wyjątek, o którym wspomniałam, stanowi Katarzyna Figura w roli Czerwonej Królowej. Takiej zołzy, wariatki i zakompleksionej histeryczki ze świecą szukać, a nasza aktorka wszystko to oddała rewelacyjnie.

Reasumując, po blisko dwóch godzinach obcowania z krainą czarów, wyszłam z kina rozczarowana. A na usta cisnęły mi się słowa: Alicjo, spływaj do Hongkongu!

* "Kurka jaśnista molesławska" to przekleństwo autorstwa mojej córki, Basi, o czym wspominam w poszanowaniu jej praw autorskich.

czwartek, 11 marca 2010

Jak zostać księżniczką

Każda dziewczyna marzy, by być księżniczką. No, dobra, nie każda, ale spora część na pewno. A kiedy dziewczyna staje się kobietą, marzy nadal, tyle że jakby trochę mniej wierzy, że te marzenia kiedykolwiek się spełnią. W miarę upływu lat marzy coraz bardziej nieśmiało, za to coraz śmielej stosuje kompensację czy inne mechanizmy rodem z podręcznika psychologii, które mają złagodzić narastającą frustrację. Fakt, że bycie księżniczką, wcale nie musi oznaczać raju na ziemi, staje się oczywisty stosunkowo późno, w zasadzie wtedy, gdy na osiągnięcie tego stanu nie ma się już najmniejszych szans.

Wróćmy jednak do etapu, kiedy jeszcze ma się jakieś złudzenia, a wyniesione z lektur dzieciństwa i wczesnej młodości przekonanie, że bycie księżniczką to - jak mówią nastolatki - megafajna sprawa, buzuje w nas w najlepsze jak, nie przymierzając, znicz olimpijski. Dzięki tym lekturom, pokutuje w nas schemat "księżniczka = książę z bajki = żyli długo i szczęśliwie", który to schemat, z niewiadomych przyczyn, jest równie żywotny i trudny do wytępienia jak karaluch. Podsycamy to przekonanie, czytając harlequino-podobne czytadła, oglądając komedie romantyczne, tropiąc w mediach losy prawdziwych księżniczek i w ogóle stosując wszelkie metody zaklinania rzeczywistości. Ich skutki są ponure i chyba tylko łaskawa ręka Opatrzności sprawia, że nie dostajemy od tego atrofii mózgu.

Koniec jest łatwy do przewidzenia i opisałam go już w pierwszym akapicie. Rozczarowanie, frustracja, rezygnacja. W tej właśnie kolejności. Okazuje się jednak, że nie wszystko stracone, bo księżniczką można zostać całkiem znienacka, że tak powiem: z głupia frant. Jak? Wystarczy mieć w kieszeni parę drobnych. Wiem, co mówię, bo sama dziś zostałam księżniczką. W centrum Warszawy, przy parkomacie.

Właśnie czekałam na wydrukowanie kwitu parkingowego, kiedy podszedł do mnie jegomość o dosyć wczorajszym wyglądzie. Na oko trzeźwy, ale głowy nie dam. Spytał, czy mogę go poratować, czyli dać parę złotych. Dla spokoju sumienia, spytałam: "A na co pan potrzebuje?" "A na przeżycie, księżniczko" - odparł osobnik. Księżniczko! W podobnych okolicznościach byłam już szefową i kierowniczką. Do grona koronowanych głów trafiłam po raz pierwszy! Facet dostał parę złotych i odszedł, bijąc pokłony jak przed świętej pamięci Lady Di. A mnie przyszło do głowy, że nie sztuka być księżniczką - sztuka mieć właściwy dwór!

środa, 10 marca 2010

Dzień faceta i spódnicy

Ludzkość nie przestaje mnie zadziwiać. Oczywiście, doskonale rozumiem zamiłowanie do obchodzenia świąt, bo nie od dziś wiadomo, że homo ludens to bardzo znacząca część całego homo sapiens. Czego natomiast nie rozumiem, to skłonności do wymyślania świąt coraz to bardziej idiotycznych. Pisałam już kiedyś o Dniu Windy, Dniu Mózgu czy Dniu Sprzątania Biurka. Każda profesja dba o to, by sobie jakiś dzień roku zawarować, a że jest ich trzysta z okładem (dni, nie profesji), to trzeba się spieszyć, żeby inni nam dnia sprzed nosa nie sprzątnęli. Zwłaszcza, że w kolejce czekają też części ciała, przyroda ożywiona i nieożywiona oraz zjawiska nadprzyrodzone.

Dziś też jest święto. Dzień Mężczyzn. Co samo w sobie nie byłoby niczym dziwnym, zważywszy, że dwa dni temu mieliśmy (MIAŁYŚMY) Dzień Kobiet. W końcu, sprawiedliwość musi być! Ale jak się dobrze wczytać w kalendarium, okazuje się, że to nie koniec atrakcji. Bo takie USA świętują sobie dzisiaj National Skirt Day, czyli ni mniej, ni więcej, jak Narodowy Dzień Spódnicy. Co skłoniło braci zza oceanu do tak jednoznacznego wyróżnienia akurat tej części garderoby - o tym Google milczą. Coś tam mętnie zeznając, że wiosna, te sprawy... A kapelusz zielenieje z zazdrości.

Mnie to jednak nie zadowala. I zgodnie ze spiskową teorią dziejów, wietrzę podstęp. Może Amerykanie, wiedząc, że u nas dziś jest Dzień Mężczyzn, celowo machają naszym facetom przed nosem spódnicą, żeby tę męskość sponiewierać i zbezcześcić? Ewentualnie każą swoim kobietom ubierać się w spódniczki, żeby w ten seksistowski sposób pokazać, że wara im od spodni? Albo... Och, scenariuszy jest wiele, a co jeden, to bardziej przerażający.

Należy się jednak cieszyć, że w Polsce Dzień Mężczyzn i Dzień Spódnicy nie są obchodzone łącznie, ale rozdzielnie (jakby się kto pytał, u nas to miłe święto wypada 30 października). I trzeba koniecznie pamiętać, by jeśli ktoś wymyśli Dzień Biustonosza, umieścić go w innej dacie niż 10 marca. Takie koincydencje mogą bowiem doprowadzić do brzydkich podejrzeń i spekulacji - o męskości, metroseksualności i tym podobnych. I po co to komu? A tak? Świętujmy sobie radośnie i niech naszym mężczyznom snu z oczu nie spędza żadna spódnica. Zwłaszcza własna.

wtorek, 9 marca 2010

Złość piękności szkodzi

Pan Jourdain nie wiedział, że mówi prozą. Ja nie wiedziałam, że stosuję... monity. I to nagminnie. Nałogowo wręcz. Ale może zacznijmy od początku...

Jakieś dwa tygodnie temu pisałam tu (http://verbavolantbb.blogspot.com/2010/02/fukoz-czyli-jak-stac-sie-asertywnym-w.html) o treningu zastępowania agresji, który przechodzę w ramach reedukacji rodziców w liceum mojej córki. Na pierwszych zajęciach nauczyłam się, jak być asertywna i asertywnie prosić o pomoc, co przetrenowałam natychmiast na moich dzieciach ze skutkiem rewelacyjnym. Mam wprawdzie małoduszne podejrzenia, że zapał, z jakim udzielono mi pomocy, mógł mieć coś wspólnego ze zbliżającym się weekendem i planowanymi imprezami, na które mogłam, ale nie musiałam wyrazić zgody, ale mogę się mylić. Może schemat FUKOZ działa po prostu, że mucha nie siada?

Tak czy siak, w ostatnią sobotę odbyłam kolejny trening, którego tematem była tym razem obrona swoich praw (sic!), oraz - uwaga, uwaga! - kontrola złości. Pierwsze z tych zagadnień - jak wie każdy współczesny rodzic - to sprawa wielkiej wagi, a czasem nawet kwestia życia i śmierci. Bo kiedy już rodzic popełni wszystkie możliwe błędy wychowawcze i wychowa jednostkę(i) do cna asertywną(e), nie pozostaje mu już nic innego, jak obrona własnych praw. Asertywna, rzecz jasna.

Drugi temat wagą wcale nie ustępuje pierwszemu, co z kolei doceni każdy, komu zdarza się ostro wkurzyć i wybuchnąć. Po jakimś czasie bowiem, gdy przychodzi otrzeźwienie, osobnik taki dziękuje Bogu i wszystkim świętym, że bliźni nie nagrali jego "występu" na jakieś audio-wideo i nie wpuścili tego do internetu, bo do końca życia musiałby chodzić w kominiarce. Warto więc posiąść umiejętność zapanowania nad eksplozją, co - jak się dowiedziałam na wspomnianych zajęciach - JEST możliwe.

Jak to zrobić? Po kolei. Najlepiej w punktach. A zatem: 1. Stwierdzić, co nas wkurzyło; 2. Stwierdzić, co sobie o tym czymś (kimś) pomyśleliśmy; 3. Uspokoić rozszalały organizm (wziąć parę oddechów, policzyć wstecz od dziesięciu do zera, a jak nie pomaga, to wyciągnąć pierwiastek kwadratowy z liczby 3364); 4. Zastosować monity, czyli pomyśleć sobie coś, co pozwoli na całą sytuację spojrzeć inaczej (czytaj: wykombinować coś, co sprawi, że poczujemy się mniej wściekli).

I tu dochodzę do sedna. Okazało się bowiem, że monitem może być niemal wszystko. Na przykład, słynna dewiza Scarlett O'Hara "Pomyślę o tym jutro" lub często przeze mnie stosowane "Cóż to znaczy, w porównaniu z wiecznością!". Kiedy wkurza nas facet, który notorycznie spóźnia się na randkę, możemy spokojnie zastosować monit "ten typ tak ma". A kiedy dziecko po raz kolejny nie sprzątnęło pokoju, możemy pomyśleć "ja w jej wieku byłam taka sama". Krótko mówiąc, każdy sposób dobry, byle złość z nas uszła. Bo, jak wiadomo, złość piękności szkodzi. A potem... Potem, już całkiem na zimno, możemy zmyć głowę spóźnialskiemu i ochrzanić bałaganiarską latorośl. Tylko pamiętajcie: asertywnie!

poniedziałek, 8 marca 2010

Kobieta z punktu widzenia faceta










A. Dürer, Adam i Ewa, Wikimedia Commons

On o niej


Zupełnie jej nie rozumiem.
No, bo kto to widział
śmiać się i płakać
całkiem bez powodu,
włos rozdzielać na czworo,
z igły robić widły,
zachwycać się biedronką
i konikiem polnym,
a umierać ze strachu na widok pająka?
Rozróżniać kilkanaście
odcieni fioletu,
a mylić nieustannie
prawą stronę z lewą?
Kto to widział, by w nocy
bać się przejść do kuchni,
nie zapalając po drodze
wszystkich świateł w domu?
Zupełnie jej nie rozumiem...
I wcale nie muszę.

Wszystkim moim siostrom (żadnych skojarzeń z "Seksmisją"!) życzę, by rozumiały same siebie.

piątek, 5 marca 2010

Dymek w gwizdek

Przez ostatnie miesiące palacze nie spali zbyt spokojnie. Co i rusz z okolic Wiejskiej dochodziły echa prac nad nową ustawą, która miała z palaczy uczynić banitów. Mówiło się o całkowitym zakazie palenia w miejscach publicznych, o karach dla łamiących przepisy, etc. Znajomi palacze zgrzytali zębami, a ja cieszyłam się bezlitośnie. Nareszcie skończą się obłudne numery z "salą dla niepalących" oraz terror miłośników nikotyny, którzy popełniając samobójstwo, dbają o to, by mieć towarzystwo - czasem, niestety, moje.

I co? I para poszła w gwizdek. Tym razem, jako dymek z papieroska, którego lubią sobie zapalić posłowie i posłanki, a nawet - jak się okazało - pani minister Kopacz. Dała temu wyraz w "edukacyjnym" filmiku (można go sobie obejrzeć tutaj: http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Zobacz-jak-Ewa-Kopacz-odpreza-sie-przy-papierosie,wid,12046929,wiadomosc.html), w którym z wielkim talentem dramatycznym ukazała narodowi, jak ponure będą skutki konserwatywnej ustawy o zakazie palenia w miejscach publicznych. A byłyby (tryb warunkowy jest już, niestety, w pełni uprawniony), zaiste, straszliwe! Pani minister nie mogłaby, na ten przykład, zajarać na środku wąskiej uliczki, bo wprawdzie znajdowałaby się 10 metrów od jednego budynku (tu już zakaz by nie obowiązywał), ale za to tylko 4 metry od innego (tu już tak). Tragedia! Nie mogłaby też zapalić w kawiarni, co jak wiadomo, sprawia, że pobyt w kawiarni przestaje mieć sens. I tak dalej, i tak dalej.

Niestety, pani minister pominęła milczeniem fakt, że jeśli jednak restrykcyjne przepisy nie weszłyby w życie (słowo stało się ciałem), to jej kawiarnianym czy ulicznym dymkiem będą się także zaciągali Bogu ducha winni współobywatele. Egzekwując swoją wolność (prawo do palenia), pani minister bez skrupułów będzie naruszała wolność bliźnich (prawo do niepalenia). Bo niestety, w tym wypadku, granica między jedną wolnością a drugą jest bardzo, ale to bardzo nieostra i dym z papierosa przenika przez nią bez trudu. Nie wiem, za czyje pieniądze pani minister zrealizowała ten "edukacyjny" film, ale mam nadzieję, że nie za moje, bo jako płacący podatki obywatel tego kraju, nie życzę sobie przykładać ręki (grosza) do propagowania palenia, w dodatku kosztem innych - niepalących.

Jeszcze w środę, kiedy moja najmłodsza córka wróciła ze spotkania ze swoją zastępową, cała śmierdząca dymem, bo spotkanie miało miejsce w pewnej cukierni, pomyślałam: "Uf, już niedługo; na Wiejskiej uchwalą co trzeba i będzie spokój". Teraz mogę już jedynie odradzić dziecku wizyty w cukierniach oraz innych lokalach. Sobie, zresztą, także. Natomiast, czekam z utęsknieniem na kolejny film "edukacyjny" naszej minister zdrowia, umierając z ciekawości, jakież to zachowania prozdrowotne zechce propagować tym razem. Mam parę pomysłów, ale litościwie zostawię je dla siebie.

O teściowej - bez emocji, za to nieco lingwistycznie

Dziś podobno Dzień Teściowej. Jako osoba, która teściowej nie ma (teścia, zresztą, także nie), mogę o tym sobie rozmyślać i pisać zupełnie bez emocji oraz dylematów w stylu "jasna cholera, trzeba zadzwonić, bo się babsko obrazi", które są ponoć udziałem znakomitej części ludzkiej populacji. Oczywiście, tej, która teściową ma. Dobitnie świadczą o tym liczne dowcipy o teściowej, w których los tej ostatniej jest na ogół przesądzony - spada z urwiska, wylatuje przez okno, a w najlepszym razie stoi długo pod drzwiami, a synowa lub zięć udają, że ich nie ma w domu. To ostatnie czynią, zresztą, tylko do czasu. Bo gdy potrzebują, by "mamusia" przyszła popilnować wnuczka, wnuczki lub obojga na raz, drzwi otwierają się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a "mamusia" witana jest w reweransach. Bo w takich razach teściowa staje się babcią i ta metamorfoza wystarczy, żeby z niemile widzianego gościa stać się gościem niecierpliwie wyczekiwanym.

Podobno właśnie ten wkład teściowej w trud wychowywania dzieci swoich dzieci stał się przyczyną ustanowienia Dnia Teściowej. Jako pierwsi dostrzegli taką potrzebę Francuzi, co nawet dziwne nie jest, zważywszy, że w ich języku teściowa brzmi dumnie: la belle-mère, czyli w wolnym przekładzie "piękna matka". Prawda, że miło? Lepsze to od naszej teściowej, która kojarzy się nie wiadomo z czym, ale na pewno z niczym przyjemnym, o świekrze nie wspominając, której łacińskiego pochodzenia (socrus) nikt już nie pamięta, a samo słowo brzmi podejrzanie blisko ścierki, a w najlepszym razie świerku. Anglosasi załatwili sprawę "legalistycznie", nazywając teściową "matką z mocy prawa" (mother-in-law), co świadczy o ich ogromnym takcie i ostrożności procesowej. Tak czy siak, francuska teściowa ma najwięcej powodów do satysfakcji, bo każda kobieta lubi, gdy się o niej mówi "piękna". Tę sielankę burzy wprawdzie fakt, że la belle mère znaczy także... macocha, co już nie kojarzy się tak dobrze, ale nie czepiajmy się szczegółów - w końcu nikt raczej nie pomyli teściowej z macochą! Chociaż...

Tak sobie dywaguję luźno i nieco lingwistycznie, a w tyle głowy mam świadomość, że wprawdzie teściowej nie mam (moja świętej pamięci teściowa in spe zmarła, nim została moją teściową de facto oraz de iure), ale za to sama mogę już niedługo teściową zostać ("niedługo" proszę traktować w kategoriach pojęć względnych). I czasem zastanawiam się, czy będę bardziej belle-mère, mother-in-law, czy może - nie daj Boże - świekrą (brrr!). I czy 5 marca moje dzieci, a raczej ich współmałżonkowie będą do mnie dzwonić z czystej sympatii, czy z czystego obowiązku. Cóż, może jakimś wyjściem z sytuacji jest delikatne podsunięcie któremuś z dzieci współmałżonka rodem z Heksagonu. Wtedy przynajmniej jeden z moich zięciów lub synowa będzie zmuszona mówić o mnie belle-mère. No, chyba że nauczy się polskiego, a wtedy mam przechlapane!