poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Urlop z zaskoczenia


Zupełnie niespodziewanie mam urlop. Właściwie, to planowałam go już od jakiegoś czasu. Zarezerwowaliśmy hotel i bilety na samolot. Nastawiłam się duchowo. Aż tu nagle, jakiś tydzień temu – trach! Wszystko się zawaliło. Urlop szlag trafił. Na szczęście, biuro podróży (nie wymieniam, żeby nie było, że reklamuję) wykazało się elastycznością i za umiarkowaną dopłatą zgodziło się voucher mój i męża wymienić na voucher starszej córki i jej chłopaka. Do sobotniego wieczora żyłam w przeświadczeniu, że Kreta w maju nie dla mnie, a obie córki cieszyły się, że tam lecą bez rodzicielskiego nadzoru.

Los jednak znowu zabawił się w Hitchcocka. W sobotni wieczór chłopak córki wykopyrtnął się na rowerze. Pół nocy spędziliśmy w szpitalu (jego niczego nieświadomi rodzice tego samego dnia wylecieli do Egiptu). Drugie pół na poszukiwaniu jakiegoś punktu, gdzie by mu zrobiono USG stawu barkowego. Ranek zastał nas wykończonych i wściekłych. W całej Warszawie nie ma ani jednego miejsca, gdzie w niedzielę można by wykonać takie badanie!

A  ponieważ z podejrzeniem zerwanego ścięgna trudno lecieć na Kretę, chłopak córki został w Warszawie. Biuro podróży raz jeszcze zainkasowało za wymianę voucherów. Kreta w maju jednak dla mnie. I dla naszych dwóch córek.

I tak oto przyleciałam na tę piękną wyspę. W samolocie po raz kolejny przekonałam się, że źle się dzieje w państwie polskim. No bo jak ma się dziać dobrze w kraju, którego przyszłość narodu w wieku przedszkolnym, bawiąc się lalkami Barbie, śpiewa na całe gardło „Ona tu jest i tańczy dla mnie”? Na szczęście, dla równowagi, siedząca koło mnie pani w wieku dojrzałym okazała się bardzo inteligentną rozmówczynią, a jej małżonek dał popis doskonałej troski małżeńskiej, wizytując żonę co chwila (linie lotnicze posadziły ich na dwu końcach samolotu) i dopytując się, czy jej czegoś nie trzeba. A ona karmiła do pierniczkami w kształcie serca. Wzdech…

Kreta zaś jest taka jak być powinna – słoneczna, turkusowo-szmaragdowa, daleka od warszawskich trosk i poplątanych, życiowych ścieżek. Choć nie do końca. Bo troski mają to do siebie, że mkną za nami z prędkością światła. I zanim się człowiek obejrzy, one już zdążyły się rozsiąść na naszym leżaku. A, kysz!

wtorek, 16 kwietnia 2013

Kochany dzienniczku...


Dawno nie pisałam, bo mnie tak jakoś ta zimo-wiosna rozłożyła na łopatki. Zwinęłam się w kłębek nerwów (praca, praca, praca!) i czekałam, aż atmosfera się ociepli. No i się ociepliła. Ostatnie kupy śniegu na mojej ulicy popłynęły do studzienek kanalizacyjnych, z czego niestety nie skorzystają zwykle parkujący na okolicznych chodnikach kierowcy, bo w międzyczasie miasto ustawiło nam parkometry. Ustawiło, licząc zapewne na zwiększenie wpływów i załatanie dziury w stołecznym budżecie. Ale nic z tego! Na mojej ulicy nikt już nie parkuje, a za to na uliczkach obok, gdzie parkometry jeszcze nie dotarły, autka tłoczą się zderzak w zderzak. Jako posiadaczka miejsca w garażu podziemnym, obserwuję sobie te roszady bez większych emocji, czego nie mogę powiedzieć o studentach pewnej Wyższej Szkoły Wszystkiego Najlepszego, która ulokowała się przy mojej ulicy w czasach, gdy o parkometrach nikt jeszcze nie myślał.

No ale wróćmy do wiosny. To, że przyszła, nie ulega już najmniejszych wątpliwości. Cała rodzina, poza mną (cha, cha, cha) kicha i płacze - bynajmniej nie z żalu za zimą, ale z powodu pylącej na potęgę roślinności. Natura postanowiła nadgonić wszelkie zaległości i alergicy mają się z pyszna. Cieszą się za to farmaceuci. Z aptek znikają preparaty antyhistaminowe - i to te na receptę, i te bez recepty, choć różnica w cenie jakaś kosmiczna. Nie rozumiem i rozumieć nie próbuję. Tej różnicy, rzecz jasna. Bo to, że znikają, rozumiem aż nadto dobrze - wystarczy pobyć jeden dzień w mieszkaniu pełnym alergików, by człowiek pojął, że miłość w obliczu nieustannego kichania wystawiona jest na bardzo ciężką próbę.

Na szczęście, wiosna ma dla mnie też miłe niespodzianki. Po pierwsze, na Polu Mokotowskim odmieciono już alejki, więc sezon rolkowy zainaugurowałam bez konieczności omijania przegniłych liści i walających się patyków. Asfalt nie popękał, nie porobiły się purchle i jeździ się milutko. No, chyba że goni nas niejaki Karmel - zwariowany spaniel, który wczoraj próbował odgryźć mi jedno kółko, choć Bóg mi świadkiem, nie zachęcałam go do żadnych takich swawoli. Jego właścicielka zdawała się w ogóle nie widzieć problemu i tylko wołała (celowo nie piszę "krzyczała")  dystyngowanym głosem: "Karmel, Karmel, choć tu, kochanie". Kochanie!

Ale największą niespodzianką tej wiosny jest dla mnie fakt, że po raz pierwszy w życiu zgodziłam się z Aleksandrą Jakubowską. Wywiad, który z nią przeprowadził w "Rzeczpospolitej" Robert Mazurek, wprawił mnie w prawdziwą konsternację. Oto "lwica lewicy" powiedziała coś, pod czym mogłabym się podpisać obiema rękami. Cytuję: "Cały ten Kongres Kobiet to instytucja rodem z farsy. Ledwo wiążące koniec z końcem Polki są w nim reprezentowane przez panie, które nie mają pojęcia, ile kosztuje bilet miejski. Szlag mnie trafia." No, no, co ta wiosna robi z ludźmi!