środa, 21 grudnia 2016

Każdemu, kto tu wejdzie, życzę...

Drogi Czytelniku!

Niech Twoje święta będą święte.
Niech w Twoim domu i sercu panuje pokój.
Niech bliźni będzie bliźnim, a puste miejsce przy stole nie tylko piękną tradycją.
Niech każdy Twój wybór i każda decyzja będą mądre mądrością głębszą i większą niż Twoja.
Radosnych Świąt!

sobota, 17 grudnia 2016

Moja Ryska Przygoda. Książki, zabawki i teorie spiskowe


Wstałam dziś rano jak z krzyża zdjęta. Nie dlatego bynajmniej, że wczoraj mieliśmy firmową Wigilię, bo do domu wróciłam przed północą, trzeźwa jak niemowlę, ale dlatego, że właściwie przez całą noc nie zmrużyłam oka, śledząc w rytmie tłiterowo-fejsbukowym to, co działo się w Warszawie.

Spektakl ten przygnębił mnie do tego stopnia, że postanowiłam zająć czymś głowę, żeby mi nie eksplodowała z nadmiaru emocji. Pokuśtykałam więc (noga wciąż mi dokucza) przez ryskie błoto (znów mamy odwilż) do tutejszej Biblioteki Narodowej, gdzie - jak wyczytałam w sieci - poza księgozbiorami, znajduje się wiele wystaw stałych i czasowych. Jedna z nich zainteresowała mnie szczególnie - Life is about playing. Czyli zabawki z końca XIX wieku. W sam raz, by na chwilę zapomnieć o tym, co aktualnie dzieje się w mojej ojczyźnie.

Sama Biblioteka Narodowa to obiekt ze wszech miar wart uwagi. Wybudowana w latach 2008-2014, zyskała dumną nazwę "Zamek światła". Kiedy się spojrzy na budynek, łatwo pojąć, skąd to skojarzenie - szkło i metal piętrzą się ku niebu na kształt nieregularnego trójkąta. Forma ta ma tyluż zwolenników, co wrogów, i wciąż trwa dyskusja, czy stojąca naprzeciwko Starego Miasta, po drugiej stronie Dźwiny, Biblioteka Narodowa to estetyczne bluźnierstwo czy oryginalne dopełnienie architektury miasta.


Mnie się podoba. I podoba mi się podana mi przez koleżankę-Łotyszkę interpretacja, jaka podobno została do tej budowli przypisana. Według niej, Zamek Światła to szklana góra zdobywana przez dzielnego rycerza, symbol łotewskich dążeń do wolności i niepodległości. Jest w tym duch romantyczny, wolny i niezłomny, którego dopełnieniem jest to, co Biblioteka w sobie kryje - wiedza i sztuka.

Ale Biblioteka Narodowa padła też ofiarą teorii spiskowych. Z tego samego źródła dowiedziałam się, że zarówno nietypowy kształt, jak i materiały, z których ją zbudowano, stały się przyczynkiem do szerzenia plotek o rzekomym militarnym przeznaczeniu obiektu. Na wielospadowym dachu mają się jakoby kryć szpiegowskie anteny, zaś metal użyty do konstrukcji ma tłumić wszelkie sygnały. Tym samym, Zamek Światła miałby się stać tylko przykrywką dla ciemnej strony Mocy.

A sama wystawa? Przyjechała z Węgier i nie jest wielka, bo stanowi ledwie ułamek właściwych zbiorów. Ale i tak przeniosła mnie na chwilę w czasy, kiedy dzieci przytulały lalki, a nie smartfony, co już samo w sobie stanowi wielką wartość. Zabawki naszych prapradziadków wzruszają staromodną formą i dbałością o szczegóły - w domku dla lalek, poza szafą i łóżkiem, jest też maleńki, porcelanowy nocnik.


I kiedy tak podziwiałam te miniaturowe mieszkanka, zastawy stołowe i kuchenne, przyszło mi do głowy, jak paradoksalny jest tytuł wystawy - Życie to Zabawa. Wychodzi bowiem na to, że najlepsza zabawa, to zabawa... w życie.

środa, 14 grudnia 2016

Moja Ryska Przygoda. No i gra muzyka!


Od weekendu jakość mojego życia w Rydze wyraźnie się poprawiła. W moim mieszkaniu pojawił się nowy sprzęt, którego nie zawaham się nazwać sprzętem grającym. Moja śliczna, liryczna gitara akustyczna! Odziedziczona po synu, który wiele lat temu zdradził ją haniebnie i porzucił dla innych sztuk pięknych, ale teraz moja i tylko moja. Przyjechała z Warszawy wraz z moim PiW-em, który wiózł ją z narażeniem życia. Jej życia, bo 12 godzin w autobusie relacji Warszawa-Ryga to doprawdy wielkie ryzyko dla tak delikatnego instrumentu. Dojechała jednak cała, zdrowa i nawet niezbyt rozstrojona.

Tęskniłam za nią bardzo, a jak wielka to była tęsknota, przekonałam się podczas ostatniej wizyty w ojczyźnie, w listopadzie, kiedy to po blisko półrocznej przerwie, wreszcie wzięłam ją do ręki. I nagle wyobraziłam sobie ryskie wieczory wypełnione muzyką spod palców, a nie z iPoda. Teraz to marzenie przedzierzgnęło się w rzeczywistość, co w końcu nie zdarza się tak często. No i gra muzyka!

Kiedy pan Małżonek zmierzał wraz z panią Gitarą do mojego bloku, napotkał Sąsiadkę od Kotów. A że kobieta jest z tych raczej "socjalnych", nie omieszkała spytać: To tiepier u was muzyka budziet? PiW, nie straciwszy refleksu, odparł, że niemnożko i na tym chwilowo stanęło. Sąsiadka dalej nie drążyła, choć podejrzewam, że bardziej z powodu przewidywanych trudności komunikacyjnych niż z braku chęci. Mąż ostrzegł mnie jedynie, żebym nie przeginała, bo w naszym bloku generalnie panuje zastanawiająca wręcz cisza i odmiana w postaci wieczorów pod hasłem "gitara i śpiew" może wywołać falę protestów.

Przez parę dni nie miałam czasu sięgnąć po instrument. Wracałam do domu tak późno, że urządzanie sąsiadom koncertu ani chybi skończyłoby się wezwaniem policji. Ale dziś - koniec abstynencji! Dziś odbiłam sobie gitarową posuchę. Cohen, Stare Dobre Małżeństwo, Wolna Grupa Bukowina, Kaczmarski... I specjalnie dla sąsiadek - Okudżawa. Wprawdzie po polsku, ale za to z uczuciem. Na zakończenie koncertu zaserwowałam im, dla całkowitego skruszenia ewentualnych lodów, jedyną rosyjską piosenkę, jaką znam, czyli Jechali Cyganie s jarmarki damoj, daaaamoj... O pewnym młodzieńcu, który, nie wiedzieć czemu, zgubił ukochaną i już jej nie znalazł. Ot, życie.

Na razie nikt w ścianę nie walił. Nikt też nie przyszedł z komunikatem "zakroj rot". Co mnie jedynie utwierdziło w przekonaniu, że wybór repertuaru był właściwy i los roztargnionego młodziana wzruszył kogo trzeba. Jutro i pojutrze znów wracam po nocy, więc nici z grania. Ale za to sobota, ale za to sobota - będzie dla nas! 

czwartek, 8 grudnia 2016

Moja Ryska Przygoda. Mastier priszoł i poszoł


Nieszczęścia, jak powszechnie wiadomo, chodzą stadami. Skoro zatem spadł mi na stopę telewizor, musiało się wydarzyć coś jeszcze. Prawo Murphy'ego zmaterializowało mi się w postaci płynnej. W niedzielę rano odkryłam  na podłodze w kuchni kałużę wody. Po drobiazgowym śledztwie okazało się, że woda wycieka z pralki. Co ciekawe, z pralki, która od trzech dni stała bezczynnie. A tu nagle, ni z gruchy ni z pietruchy, bęben pełen wody. Cuda, panie, cuda. Nagle uświadomiłam sobie, że instalacja wod-kan zaczęła ostatnio wydawać podejrzane odgłosy - takie mało wdzięczne, za bardzo dźwięczne gul, gul, więc może istnieć jakiś związek.

Debata w składzie ryżanka (ja) i dwoje paryżan (moi goście) zakończyła się mało odkrywczym wnioskiem, że trzeba powiadomić właścicielkę. W międzyczasie osuszyłam bęben, a do rur wsypałam tak zwanego "kreta", zalałam wodą i postanowiłam poczekać do dnia następnego. A nuż zdarzy się kolejny cud i woda się nie pojawi?

Niestety, cudu nie było. Nie zwlekając, powiadomiłam mejlowo właścicielkę mieszkania. Reakcja nadeszła błyskawicznie - najwyraźniej wizja zalanej kuchni podziała piorunująco (pioruny i błyskawice mają jednak ze sobą wiele wspólnego). Otrzymałam informację, że master will come tomorrow, co bardzo mnie ucieszyło, choć do końca nie byłam pewna, co oznacza ów "master". Ponieważ jednak "master" brzmi kompetentnie niezależnie od dziedziny, którą się zajmuje, postanowiłam zaufać i nie drążyć, czy gość bardziej zna się na pralkach, czy na rurach.

Zatem szóstego grudnia dostałam prezent mikołajkowy w postaci "mastera". Sęk jednak w tym, że on nie wiedział, że jest "masterem". On był "meistarsem". A w najlepszym razie "mastierom". Był bowiem, jak łatwo się domyślić, Łotyszem mówiącym po łotewsku oraz rosyjsku. Ale, niestety, nie po angielsku. I weź tu takiemu wytłumacz, że pralka nie była używana, woda się zebrała w cudowny sposób, wysuszona, zbiera się nadal, a rury robią gul, gul, gul.

Przeszłam sama siebie. Zwłaszcza, kiedy "mastier" zażądał piły lub ząbkowanego noża, żeby upiłować kawał rury. Moja konwersacja z sąsiadką na ten temat powinna przejść do historii komunikacji. Nóż się znalazł, rurę ucięto, po czym "mastier" poinformował mnie, że "tiepier wsio w pariadkie" (znaczy się, szafa gra). I "poszoł".

Niestety, szafa może i grała, ale woda nadal się lała, o czym przekonałam się rankiem dnia następnego. Tym razem zostałam przez właścicielkę poinstruowana, że "master" do mnie zadzwoni. Zadzwoni?! I ja mam z nim konwersować telefonicznie?! Moje uniesienie zdało się na nic - "master" czy tam "mastier" przyjść nie mógł, ale mógł łaskawie wykonać telefon. W ten oto sposób poinstruował mnie, że mam zakręcić pod zlewem pewien mały kurek, a wtedy będzie cacy. Tylko mam go nie urwać!

Zakręciłam. Nie urwałam. Noc przespałam niespokojnie. Rano było sucho. Alleluja! Na wieczór zaplanowałam pranie. Wróciłam przed godziną. W pralce woda. Kurek nadal zakręcony. Wysłałam "mastierowi" ("mastieru"?) przez WhatsApp dwie fotki - kurka pod zlewem i wody w pralce, a właścicielce rozpaczliwego maila z pogróżkami. Oboje milczą dyplomatycznie. Zbliża się weekend...

Pa! Ryżanka

PS. Przed chwilą przyszli zaalarmowani przez właścicielkę sąsiedzi. Jedyna korzyść, to praktyka językowa. Wobec pralki okazali totalną bezradność. Poradzili zakręcić wszystkie możliwe kurki. Wkrótce będę bez wody.

wtorek, 6 grudnia 2016

Moja Ryska Przygoda. Na Łotwie nie ma grzecznych dzieci


Mikołajki. Niestety, w tym roku pod moją poduszką i w bucie  - pusto. Mikołaj nie dojechał do Rygi. Zresztą, trudno mieć do niego pretensje. Aż taka grzeczna nie byłam, żeby się tu fatygował wyłącznie dla mnie.

Bo na Łotwie 6 grudnia święty Mikołaj się nie pojawia. O ile się nie mylę, jego trasa kończy się na granicy polsko-litewskiej. Dowiedziałam się o tym dziś rano, w biurze. Wiedziona sympatią dla kolegów, z samego rana wysłałam do wszystkich maila, że napotkany w drodze do pracy święty Mikołaj przekazał mi dla nich torciki wedlowskie, które teraz leżą na stole koło ekspresu do kawy, więc proszę uprzejmie, niech się Państwo częstują. No i się okazało, że "Państwu", szczególnie łotewskiemu, nasza polska, mikołajkowa tradycja jest zupełnie obca. Co jedna z koleżanek wyznała mi z żalem, "bo to taki miły zwyczaj". Torciki przywiozłam z Polski, specjalnie na tę okoliczność, wychodząc z założenia, że promocja ojczystej marki cukierniczej to mój patriotyczny obowiązek. Nawet jeśli marka została już dawno temu spylona obcemu kapitałowi.

Nadmienię, że wedlowski prezent od świętego Mikołaja musiał rywalizować z fińskimi cukierkami, które ufundował fiński kolega, ale bynajmniej nie z okazji mikołajków, ale fińskiego Dnia Niepodległości. Mieliśmy zatem dwa w jednym - fiński patriotyzm i polską tradycję chrześcijańską z akcentem patriotycznym. Choć muszę przyznać, że tłumaczenie różnicy między świętym Mikołajem, biskupem z Miry, a brzuchatym krasnalem z Laponii, wymagało cierpliwości. Oni (z radością i zaskoczeniem): "Santa has been there!" Ja (z naciskiem): "Nie żaden santa, a święty Mikołaj". Po angielsku, rzecz jasna.


 
Notabene, w ramach akcji edukacyjnej, do maila zapraszającego do konsumpcji załączyłam fotkę XV-wiecznego obrazu Fra Angelico "Życia i cuda świętego Mikołaja". Jak zatem widzicie, walkę z krasnalem od coca-coli prowadzę na wszystkich frontach i wszelkimi metodami, z użyciem strategii hybrydowej włącznie. Liczę, że święty Mikołaj doceni moje wysiłki i odwdzięczy mi się 24 grudnia. Jakby co, to listę książek, które powinny spłynąć do mojego kindla, mam już gotową...

Pa! Ryżanka

PS. W ramach nieoczekiwanego prezentu mikołajkowego otrzymałam fachowca od pralki. Właśnie wyszedł. Ale to inna historia...

poniedziałek, 5 grudnia 2016

Moja Ryska Przygoda. Telewizja to nic dobrego


Ostatni weekend w Rydze był piękny, słoneczny i mroźno-śnieżny. Idealny na spacery i zachwyty nad Paryżem Północy zimą. Zachwyty były tym bardziej à propos, że akurat miałam gości z Paryża Południa - no wiecie, tego od Wieży Eiffela. Wszystko więc złożyło się po prostu idealnie. Gdyby nie jeden szczegół - telewizor.

Tu czytelnik zaczyna spekulować. No tak, pewnie w telewizji leciało akurat coś niesłychanie atrakcyjnego, co stłamsiło chęć zwiedzania. Albo: zepsuł jej się telewizor, znajomi koniecznie chcieli obejrzeć mecz hokeja Rosja - Finlandia, więc atmosfera się zwarzyła. Albo... Dobra, dajmy spokój tym spekulacjom, i tak nie zgadniecie.

Otóż telewizor uniemożliwił mi spacery po Rydze, bo... spadł mi na nogę. Jakim cudem? Sama chciałabym wiedzieć. Ot, po prostu. Zachwiał się i zleciał. Co gorsza, nie był to żaden z tych nowoczesnych cudów techniki o grubości kartki papieru, tylko wielki, ważący chyba pół tony, przedpotopowy grzmot, w który właścicielka mieszkania wielkodusznie je wyposażyła. O wadze problemu niech świadczy fakt, że gdy ów problem leżał sobie częściowo na mojej stopie, a częściowo na podłodze, na pomoc wezwałam kolegę z Paryża (na szczęście, był już w Rydze, w sypialni obok i - wraz z małżonką - kołysał się w objęciach Morfeusza). Po czym oboje nadwyrężyliśmy sobie kręgosłupy, żeby to cholerstwo umieścić z powrotem na szafce.

I tym oto sposobem w piątek rano po raz kolejny wylądowałam na tutejszym oddziale traumatologii. I po raz kolejny okazało się, że choć z jednej strony mam nieprawdopodobnego pecha, to z drugiej - równie nieprawdopodobne szczęście. Kości stopy mam w jednym kawałku. To znaczy, każda z osobna jest w jednym kawałku, nie wszystkie razem, bo wtedy stałabym się mutantem. A tak, jestem wyłącznie inwalidką. Tymczasową, jak sądzę. Przynajmniej taką opinię wyraziła pani doktor.

Kuśtykam więc z wolna i ostrożna, stopę moczę w roztworze sody oczyszczonej, a robiąc opatrunek starannie omijam wzrokiem moje zmasakrowane palce - żeby się nie rozpłakać/roztkliwić/rozkleić (niepotrzebne skreślić). Boli jak cholera i podobno poboli czas jakiś.

W pracy mam już ksywkę  jinx i wszyscy mnie pytają, czy mam dobre ubezpieczenie na życie. Ja zaś kurczowo czepiam się powiedzenia, że do trzech razy sztuka, więc biorąc pod uwagę, że: a) wjechał we mnie rowerzysta, b) spadło mi na głowę ogrodzenie, c) zleciał mi na nogę telewizor, zakładam, że limit nieszczęść wyczerpałam do cna. Niepokoi mnie tylko wątpliwość, czy owe trzy razy liczą się w skali roku, pobytu w Rydze, czy całego żywota.

Dodam, że telewizorowi nic się nie stało. Wcale mnie to nie dziwi, gabaryty ma słuszne, a moja stopa najwyraźniej przyjęła cały impet na siebie. I nabrałam pewności: podświadomość trafnie mi podpowiadała, że telewizja to nic dobrego. Ale żeby aż tak?

PS A tak wyglądał rynek ryskiego Starego Miasta, zanim zostałam inwalidką:


niedziela, 27 listopada 2016

Moja Ryska Przygoda. Adwent po łotewsku


Ręczna robota




Ku mojej wielkiej radości, okazało się, że adwent po łotewsku to... advent. Albo jakoś tak podobnie. Tak czy siak, nawet gdybym nie wiedziała, że się zaczął, przypomnieliby mi o tym niezawodni handlowcy. Już tydzień temu w supermarkecie Rimi pojawiły się adwentowe wieńce, świece i inne dekoracje, a nad wszystkim górowały wielkie tablice "Akcija", czyli promocja. Zachęta dla tych, co się wahają, czy adwentowe decorum warte jest sięgnięcia po portfel.

Natomiast, na sobotnim targu w mojej dzielnicy, od adwentowych rozmaitości można było dostać zawrotu głowy. Od cen także. Tu żadne "akcijas" nie mają racji bytu. Kramarze stosują się do zasady "catch and run". I tak wiadomo, że jak ktoś się skusi na skromnych rozmiarów wianuszek adwentowy za 20 euro, to następna okazja do zakupu będzie dopiero za rok, więc nie ma co się szczypać.

Co ciekawe, na wczorajszym targu pojawiły się już choinki, co - biorąc pod uwagę stosunkowo odległy termin Bożego Narodzenia - wydaje się nieco zaskakujące. Wątpię, czy ustawiona dziś w domu choinka ma choć cień szansy dotrwania do Wigilii, zatem niewykluczone, że sprzedawane teraz drzewka mają zgoła inne przeznaczenie. Kwestię tę wyświetlę przy najbliższej okazji, indagując łotewskich kolegów w firmie.

W kwestii adwentowego wieńca postanowiłam nie iść na łatwiznę i zrobić go własnoręcznie. Półprodukty nabyłam, korzystając z "akcijas", rzecz jasna. Przy okazji, po raz kolejny się przekonałam, że potrzeba jest matką wynalazku i umocowanie świec na wianuszku nie przekracza moich możliwości. Efekt nie jest może olśniewający, ale za to niepowtarzalny. Stoi sobie teraz w moim pokoju dziennym (nie śmiem nazwać go salonem), przydając mu tak zwanej atmosfery.

A dziś, na mszy porannej, na którą szłam w głębokich ciemnościach, mój wieniec został poświęcony per procura - sam został w domu, bo ruszenie go ze stołu mogłoby nadszarpnąć jego integralność. Do podobnego wniosku doszli zresztą wszyscy, nieliczni, uczestnicy dzisiejszej liturgii - akt poświęcenia wieńców odbył się bez wieńców. Okazało się też, że roraty odprawiane są tu o godzinie ósmej, przez co wezmą w nich udział wyłącznie osoby w wieku emerytalnym. Przypuszczam, że na inne kościół łotewski nie liczy, a o ósmej i tak jest ciemno, że oko wykol, więc nie ma powodu, by rorate cæli desuper zabrzmiało wcześniej. 

Przed wschodem słońca - w drodze do kościoła

Zatem w tym roku roraty nie dla mnie. Nie będę też mogła odbyć swoistej pokuty, którą sobie zaplanowałam. Postanowiłam bowiem cierpliwie i bez słowa skargi, a nawet z entuzjazmem, znosić śpiewy naszych dwóch dyżurnych, parafialnych śpiewaczek, które za punkt honoru wzięły sobie wypełnienie śpiewem każdej, nawet najkrótszej chwili liturgicznej ciszy. Do tej pory pojęcia nie miałam, że dwie osoby w podeszłym wieku mogą mieć tyle energii i determinacji. Repertuar mają przy tym z tych raczej rzewnych, co daje efekt naprawdę trudny do... Stop! Miałam nie narzekać. Za trzy tygodnie Boże Narodzenie! 

Pa! Ryżanka

środa, 23 listopada 2016

Moja Ryska Przygoda. Family photo, czyli fajnie być mikrego wzrostu


Tydzień mnie nie było. To znaczy, byłam, ale gdzie indziej. W sumie, w kilku miejscach, w krótkim czasie. Delegacja połączona z błyskawicznym urlopem, który spędziłam między wizytami u lekarzy i w urzędzie skarbowym a spotkaniami z kilkorgiem przyjaciół - zbyt nielicznymi, jak na potrzeby mojego stęsknionego serca. Bo, oczywiście, na pierwszym miejscu była rodzina, z którą próbowałam spędzać czas na akord, ale szybko się okazało, że się nie da. Jeśli jakiś fizyk czy inny geniusz wykombinuje sposób, by rozciągać czas jak gumę, zyska moją dozgonną wdzięczność, oczywiście pod warunkiem, że to ja będę decydować, który czas się rozciąga, a który niech sobie płynie zgodnie z prawami natury.

Tak czy siak, w ciągu tygodnia zaliczyłam Łódź, Warszawę i Wilno. Z Łodzi przywiozłam odkrycie, że tamtejsze kamienice na Piotrkowskiej nie ustępują pięknem tutejszej secesji, a także świadomość, że w XXI wieku, w centrum Europy nadal zdarzają się kłopoty z dostawą energii elektrycznej i cała dzielnica może nagle zostać pozbawiona światła. Z Warszawy - głównie nieustającą tęsknotę, zachwyt nad odrestaurowaną Halą Koszyki oraz informację, że na sąsiedniej ulicy budują kolejny, gigantyczny biurowiec (właśnie trwają prace ziemne). Z Wilna - mocne postanowienie, że muszę tam wrócić, najlepiej wiosną, bo teraz pierońsko zimno, a z wizyty turystycznej sprzed kilku lat pamiętam tylko Ostrą Bramę, cmentarz na Łyczakowie i kościół św. Pawła.

Oczywiście, zarówno Łódź, jak i Wilno oznaczały głównie działania na polu zawodowym, zatem z obu miast przywiozłam też przekonanie, że stres przed występem publicznym zostanie ze mną do końca moich dni, niezależnie od tego, jak wiele jeszcze konferencji i seminariów przyjdzie mi "obsłużyć". Pomimo podróży różnymi środkami transportu (z dostępnych, nie zaliczyłam jedynie wodnego), tym razem udało mi się wszędzie być na czas, co ostrożnie interpretuję jako odwrócenie złej, brukselskiej passy.

No i znów jestem w Rydze. Mieszkanie przywitało mnie wyniosłym chłodem,  bo przed wyjazdem zakręciłam kaloryfery, a także kompletnie pustą lodówką, jako że zakupy przed podróżą uznałam za głupotę. Nie wzięłam tylko pod uwagę, że powrót nastąpi bardzo późnym wieczorem i trzy cebule oraz resztka nadpsutego twarogu będą moją powitalną kolacją. W takich razach bardzo się przydaje trening z cyklu zwycięstwo ducha nad ciałem, a także mocny napar z melisy na sen.

Za to dziś w pracy - niespodzianka. Nasze biuro odwiedziła pewna Bardzo Ważna Osoba. Zostałam o tym powiadomiona między pisaniem raportu z delegacji a odpowiadaniem na tysiąc mejli, które spłynęły do mojej skrzynki podczas nieobecności adresatki (automatyczna odpowiedź, że mnie nie ma, jakoś nie zniechęciła licznych nadawców, uporczywie ślących kolejne mejle). Kierownictwo poinformowało nas, że zrobimy sobie z Bardzo Ważną Osobą rodzinną fotkę. Pogratulowałam sobie intuicji, która kazała mi przyodziać się w miarę elegancko, w odcieniach czerni i bieli - w sam raz do kolorowego zdjęcia.

Ustawiono nas w trzech rzędach, bo inaczej nie zmieścilibyśmy się w kadrze. I tu dochodzę do sedna. Otóż okazało się, że jednak są jakieś korzyści z posiadania mikrej postury. Jako jedna z najniższych w firmie wylądowałam w pierwszej linii. Nie, nie bezpośrednio obok Bardzo Ważnej Osoby - tę pozycję zajął pewien kolega, którego z nazwiska nie wymienię, a który mierzy z metr osiemdziesiąt. Nie bądźmy jednak małostkowi. Poza wszystkim, z doświadczenia wiem, że takie zdjęcia lądują tam gdzie większość - w jakiejś bardzo rzadko odwiedzanej szufladzie lub na dawno zapomnianym twardym dysku.

A kim była Bardzo Ważna Osoba, i tak Wam nie powiem. Ściśle tajne!

Pa! Ryżanka.

poniedziałek, 14 listopada 2016

Moja Ryska Przygoda. Niewidzialna pełnia w Rydze


Selene zadrwiła sobie
z wszystkich przepowiedni. 
Otulona płaszczem z chmur
przechadza się po niebie
z dala od moich oczu
boleśnie bezsennych

niedziela, 13 listopada 2016

Moja Ryska Przygoda. Poloneza czas zacząć


Parę dni temu do naszego pokoju wszedł Szef Szefów. Takie odwiedziny nie są niczym nadzwyczajnym, bo Szef Szefów lubi od czasu do czasu zajrzeć tu i tam, zagadnąć o tym i o owym, sprawdzić to i owo. Ale tym razem, temat odwiedzin nieco nas zaskoczył.

W krótkich, żołnierskich słowach zostaliśmy poinformowani, że łotewska armia organizuje bal dla oficerów i nasza placówka została na ów bal zaproszona. Może się nań udać każdy, kto ma stosowne odzienie, przy czym, jeśli nie dysponuje mundurem galowym, odzienie to oznacza smoking lub balową suknię. Warunek dodatkowy to umiejętność tańczenia - uwaga, uwaga - poloneza! Bowiem na tradycyjnych, łotewskich balach oficerskich nasz narodowy taniec jest żelaznym punktem programu.

Poczułam zrozumiałą dumę i natychmiast poinformowałam Szefa Szefów oraz siedzących obok kolegów, że to zupełnie jak u nas na balach gimnazjalno-maturalnych. Wszyscy się zdziwili, a Szef Szefów upewnił się, czy mówimy o młodzieży szkolnej. Gdy potwierdziłam, oznajmił z lekkim niedowierzaniem, że musimy mieć bardzo zdyscyplinowaną młodzież, bo tu, na Łotwie, nikt by nie zmusił nikogo poniżej trzydziestki do odtańczenia poloneza. Dlaczego oficerowie nie mają tego problemu, już nie wyjaśnił, a ja nie drążyłam, uznając, że powód nieistotny, ważne, że muszą oddać cesarzowi co cesarskie i poloneza zatańczyć.

Kiedy Szef Szefów wyszedł, kolegom rozwiązały się języki. Natychmiast się okazało, że ani koleżanka Łotyszka, ani kolega Brytyjczyk pojęcia zielonego nie mają, co to jest ten polonez i jakich umiejętności wymaga. Padło pytanie o pokrewieństwo z polką. Oburzona, wyjaśniłam, że i tempo nie to, i pochodzenie odmienne. Natomiast, żeby ich całkiem nie zniechęcić, zarysowałam z grubsza najważniejsze cechy poloneza, podkreślając, że zasadniczo zatańczy go każdy, kto ma dwie nogi i potrafi odmierzać dłuższe i krótsze kroki. Przydatne jest jeszcze pełne gracji kolebanie się na boki, ale i bez tego można chodzonego wychodzić. Grunt to uroczysta mina i pełna godności postawa w stylu "Szabel nam nie zabraknie, szlachta na koń wsiędzie, ja z synowcem na czele i jakoś to będzie!"

Nie jestem pewna, czy inne nacje są zdolne do tego rodzaju podejścia, ale chyba byłam przekonująca, bo kolega na bal się wybiera. Udzieliłam nawet ekspresowej lekcji na korytarzu, nucąc "Pożegnanie Ojczyzny" na przemian z "Panem Tadeuszem". Niestety, nie będzie mi jednak dane zobaczyć poddanego Jej Królewskiej Mości w chodzonym, bo ja nie idę. Mój PiW w Warszawie, a po tylu latach życia w stadle zatraciłam umiejętność tańca z kimkolwiek innym. No, może w polonezie dałabym radę, ale zaraz potem musiałaby zmykać jak ten, nie przymierzając, Kopciuszek, za którym w dodatku nikt nie goni. Groteska i porażka. Liczę zatem na zdjęcia lub - co daj Boże - wideo. Poloneza czas zacząć!

Pa! Ryżanka


piątek, 11 listopada 2016

Moja Ryska Przygoda. Ten sam dzień, różne święta



Jedenasty listopada AD 2016 zaczął się dla mnie bardzo wcześnie. Obudziłam się o piątej rano i - wierzcie lub nie - pchana nieodpartym impulsem, pognałam do szuflady, w której trzymam różne użyteczne rzeczy, takie jak igły, nici, sznurki, kawałki wstążki, nóż fiński (nigdy nic nie wiadomo), latarkę i komplet świec (kto wie, kiedy prąd wyłączą), linkę do wieszania prania i takie tam. Nagle dopadła mnie bowiem myśl, że dziś Dzień Niepodległości, a ja - gapa - nie mam biało-czerwonej rozetki. Więc jak się, do licha, pokażę w pracy?! Łotysze od kilku dni paradują z przypiętymi do ubrania wstążkami w swoich barwach narodowych, a ja co? Mając do dyspozycji wyłącznie biały sznurek i kawałek czerwonej wstążki, wyprodukowałam coś w rodzaju rozetki i dumnie przypięłam do piersi (no dobra, do bluzki, ale do piersi brzmi bardziej uroczyście). Tak wystrojona, pomaszerowałam do pracy, po drodze zakupiwszy wielki sernik, żeby koledzy mogli wraz ze mną uczcić moje narodowe święto. Wiedziałam zresztą, że dziś swoje święto mają też Łotysze, ale nazywa się ono Dniem Zwycięstwa, o czym za chwilę.



Okazało się, że łotewscy gospodarze też postanowili swoje święto uczcić czymś więcej niż kokardą, więc gdy zebraliśmy się na wspólną uroczystość, na stole, obok mojego sernika, piętrzyły się stosy różnych łotewskich słodkości. Po stronie łotewskiej do przemówienia wyznaczony został nasz security officer. Z zadania wywiązał się sumiennie, dzięki czemu wszyscy się dowiedzieliśmy, że łotewskie święto zostało ustanowione na pamiątkę listopada 1919 roku, kiedy to po różnych kolejach losu, pogoniwszy najpierw ostrzących sobie na nich zęby Sowietów, Łotysze musieli pogonić także i Niemców, którym zaświtało, że Łotwa mogłaby być ich. Germańcy pogonieni zostali skutecznie, stąd Dzień Zwycięstwa. Innymi słowy, nasz 11 listopada jest o rok starszy.

Potem przyszła kolej na mnie. Walnęłam przemówienie z wątkiem kombatanckim, wspominając nielegalny marsz z pochodniami przez Krakowskie Przedmieście, w którym w czasach głębokiego komunizmu wzięłam udział wraz z moją drużyną harcerską. I tak się przy tym (przemówieniu, nie marszu) wzruszyłam, że chwilami głos mi drżał jak te pochodnie na wietrze. A gdy skończyłam tę moją nieco nieskładną mowę patriotyczną, security officer powiedział, że oni mają taką tradycję... W Dniu Zwycięstwa, wieczorem, ludzie przychodzą na bulwar nad rzeką, gdzie zapalają świece i pochodnie, żeby uczcić poległych w tamtej wojnie.

Nie mogłam nie pójść. Zaraz po pracy pognałam do domu i z mojej zaczarowanej szuflady wyjęłam świeczkę (ha!). Potem, walcząc z coraz mroźniejszym wiatrem, przemaszerowałam przez most, by po drugiej stronie rzeki zobaczyć coś niesamowitego. Cały mur wokół pałacu prezydenckiego otulono specjalną siatką z drutu. Na tej siatce płonęły setki, może nawet tysiące świec i zniczy. Tłum ludzi schodził się ze wszystkich stron - rodziny, pary, grupki. Każdy ze świecą lub pochodnią. Z chwili na chwilę mur pałacu robi się coraz bardziej świetlisty, jakby płonął kolorowym płomieniem. Pochodnie i znicze ustawiane są też na chodnikach i balustradach, wtykane w śnieżne zaspy. Festiwal światła i pamięci.



Zapaliłam swoją świeczkę. Stoi tam, pomiędzy setkami innych, i płonie na cześć moich własnych, ojczystych bohaterów.Wracając przez most, nuciłam Legiony.


środa, 9 listopada 2016

Moja Ryska Przygoda. W ruskom tieatrie, czyli inny wymiar kultury


Od jakiegoś czasu nosiłam się z zamiarem odwiedzenia tutejszego Teatru Rosyjskiego (TR). Hamowały mnie obawy, że wizyta u rosyjskiej Melpomeny skończy się na tureckim kazaniu, więc odkładałam z tygodnia na tydzień. Ale, jak to w życiu i Rydze bywa, zdecydował przypadek. W poniedziałek do mojego biura wkroczył Rolf (Brytyjczyk pochodzenia norweskiego), pytając nieśmiało i bez większego przekonania: "Czy ktoś tu mówi po rosyjsku?" Nie wyrywałam się, bo "mówi" to niezupełnie to samo, co "trochę rozumie". Ben, czyli Brytol z biurka obok, odpadł w przedbiegach, a Dace - Łotyszka czujnie spytała "A co?"

Okazało się, że Rolf ma bilet do TR, którego nie wykorzysta, bo firma kurierska przywozi jego dobytek z JuKej, więc został uziemiony w domu. I proponuje ów bilet komuś, kto jest w stanie zrozumieć mowę Tołstoja. Dace rzuciła okiem do kalendarza i oświadczyła, że niestety ma lekcję malarstwa. Ja żadnej lekcji nie miałam, choć być może powinnam, zatem uznałam, że w sumie wizyta w TR z powodzeniem może służyć za działalność edukacyjną. Dodatkową atrakcją był fakt, że to TR nie pójdę sama, ale w towarzystwie kolegi Włocha, który - podobnie jak Rolf - studiował rosyjski. Dodam, że obaj studiowali też polski, co wprawia mnie w nieustający zachwyt pomieszany ze zdumieniem.

Zatem wczoraj poszliśmy zmierzyć się z naszym rosyjskim. Sztuka niejakiej Tokarewej, współczesnej dramatopisarki sowiecko-rosyjskiej, o wiele mówiącym tytule Liubit'. Znaczy "Kochać". Pomyślałam, że temat uniwersalny, co wydatnie zwiększa szanse na zrozumienie treści. Jak się okazało - słusznie. Kto by nie zrozumiał opowieści o tym, jak młodziutkie dziewczę zakochuje się w swoim dwa razy starszym, żonatym i dzieciatym nauczycielu muzyki, który to przedmiot afektu okazuje się Felicjanem Dulskim w sowieckim wydaniu. Przy czym jego małżonka nie ma nic wspólnego z Anielą Dulską, bo jest kobietą wprawdzie prostą, ale o głębokiej mądrości życiowej, która wielbi swojego beznadziejnego męża bezgranicznie, ale dobrze zna jego słabości i pewną ręką holuje przez życie.

Tak sobie spojleruję beztrosko, bo primo, i tak nie obejrzycie, a secundo, nawet jeśli, to zakończenia nie zdradzam. Podsumowując, sztuka niezła, zagrana lepiej niż dobrze, może nie na ochy i achy, ale na czwórkę z małym minusem - owszem. Dobra, minus skreślam - części dialogów nie załapałam, więc muszę być bardziej wyrozumiała.

Ale najciekawsze wydarzyło się poza sceną. Najpierw we foyer. Mają tam, obok prowadzących do sali schodów, podest z jakąś rzeźbą i ekranem, na którym wyświetlają się zapowiedzi repertuaru. Przy podeście ustawiła się rosła blondyna w powłóczystej, świecącej sukni, z fryzurą Świtezianki i bardzo odważnym makijażem. Naprzeciwko blondyny zajął pozycję dżentelmen z aparatem. Cyk, cyk, cyk. Fotka za fotką. Niby nic takiego - sama mam fotki w różnych ryskich przybytkach kultury. Ale pozy, które przybierała blondyna - Cindy Crowford wysiada! Tak, wiem, że Cindy to emerytka, ale po pierwsze, blondyna też była w wieku mocno emerytalnym, a po drugie, jeśli chodzi o światowe wybiegi, jestem bardzo nie na czasie.

Wspomnienie blondyny zbladło jednak bardzo szybko. Kiedy podniosła się kurtyna, siedzące z mojej lewej strony dwie panie w wieku - tak na oko i po ciemku - balzakowskim, zaczęły szeptać. Szeptały i szeptały, przez co zupełnie nie mogłam się skupić na dialogach. Siedzący przed nami pan najwyraźniej także nie, bo odwrócił się i uprzejmie poprosił o ciszę. Charaszo, charaszo - usłyszał, przy czym charaszo okraszono, nie wiedzieć czemu, chichotem. Szepty, bynajmniej, nie ustały, po czym rozległ się szelest - jedna z pań grzebała w przepastnej torbie. A kiedy przestała grzebać, w jej reku pojawiła się... flaszka. Nie żadna tam "małpka" - pełnowymiarowa flacha. I obie damy zaczęły się raczyć z gwinta. Po zapachu sądząc, nie była to lemoniada.

Było to o tyle zaskakujące, że w ryskich teatrach (także w operze) alkohol dostępny jest na przerwach w ilościach dowolnych, z czego publika korzysta często i gęsto. Kolejki do baru ustawiają się, jak tylko kurtyna opadnie. W tym wypadku jednak oferta teatralnego bufetu była dla pań nieatrakcyjna. Gadały i popijały przez cały pierwszy i drugi akt. W trzecim nie wytrzymałam i poinformowałam je stanowczo, że wolałabym słuchać dialogów niż ich komentarzy. Dama obok, bardzo już pod wpływem, wydarła się na mnie na całe gardło, po czym, na znak protestu, opuściła widownię, przepychając się przez pół rzędu. Jej kumpela od flaszki wytrwała piętnaście minut dłużej i powtórzyła manewr koleżanki.

Sądząc po reakcji okolicznej publiczności, był to przypadek odosobniony, a nie typowe zachowanie widzów TR. Żeby to sprawdzić, pójdę raz jeszcze. Przy okazji zweryfikuję też inną obserwację - otóż publiczność sporo się śmiała. Ja jakoś nie. Owszem, tu i tam trafił się zabawny dialog, ale ogólnie - przygnębienie przechodzące w rozpacz. Więc jedno z dwojga - albo mam całkiem odmienne poczucie humoru, albo zrozumiałam zdecydowanie mniej niż mi się wydawało. Albo... Kto wie, może rzędy z tyłu też po cichu wspomagały się flaszką. Bo przecież biez wodki nie razbieriosz.

Pa! Ryżanka.

poniedziałek, 7 listopada 2016

Moja Ryska Przygoda. Wypadki chodzą... także w Rydze


Od wypadku minął niecały tydzień. Teraz wreszcie mogę o nim opowiedzieć – po badaniach lekarskich mam już pewność, że wszystko jest w porządku i jedynym wspomnieniem po tym, co się wydarzyło, zostaną zdjęcia mojej zdeformowanej głowy. Ale nie uprzedzajmy faktów.

W dniu Wszystkich Świętych, wieczorem, pożegnałam moją starszą córkę, która po czterodniowej wizycie wracała do Warszawy. Rozstałyśmy się na przystanku. Ona jechała na dworzec autobusowy, ja – rowerem – na siłownię. Doświadczenie mnie nauczyło, że nic tak skutecznie nie tłumi bólu rozstania, jak porządne „złachanie” się na treningu. Ból fizyczny wypiera psychiczny i gra muzyka.

Zmierzałam sobie zatem niespiesznie do mojego klubu fitness. Pogoda paskudna – deszcz ze śniegiem i wiatr. No i ciemno - jak to w listopadowej Rydze o godzinie siedemnastej z haczykiem. Przy chodniku, którym zwykle jeżdżę, już niedaleko siłowni, od paru dni robotnicy grzebali się z jakimś wykopem. Od chodnika odseparowali go ogrodzeniem z żelaznych słupków i rozciągniętej między nimi grubej, niebieskiej folii. W chwili, kiedy przejeżdżałam koło ogrodzenia, dmuchnął wiatr, a najwyraźniej chybotliwa konstrukcja zwaliła się prosto na mnie.

Zdążyłam tylko krzyknąć „Jezus, Maria!” i wraz z rowerem runęłam na pobliski trawnik. Zanim wydostałam się spod parkanu i odnalazłam po omacku leżące na trawie okulary (o dziwo, całe), minęło parę dobrych sekund. Potem dotknęłam głowy i zamarłam. Na czole miałam pół grejpfruta.  Żelazny słup walnął mnie gdzieś między skronią a czołem. Zdjęłam rękawiczkę i pomacałam ponownie – nie było krwi, więc skóra cała. Ale ten guz…!

Do siłowni miałam bliżej niż do domu. W okolicy żywego ducha, nikogo, kto mógłby udzielić pomocy. Kompletnie nie wiem, jak, ale wytargałam rower spod leżącego ogrodzenia, wsiadłam i pojechałam. Muszę natychmiast przyłożyć lód – kołatało mi się w skołatanej głowie. Kiedy weszłam do klubu, urzędujący w recepcji młodzian mało nie zemdlał. Bez gadania poszukał worków z lodem – na szczęście, na siłowni trzymają w lodówce takie  przeznaczone dla sportowców, którzy sobie coś nadwyrężą. Pół godziny przeleżałam na kanapie, a oni zmieniali mi te worki. Ktoś zasugerował wezwanie karetki. Proszę mnie nie pytać, dlaczego odmówiłam. Pewnie na mózg mi padło.

Potem wróciłam do domu. Wieczór spędziłam z lodem na głowie, a noc z bandażem i opatrunkiem z maścią na opuchliznę. Rano guz miał już wielkość śliwki, ale za to czoło przybrało zielonkawą barwę, a oko pokryło się jaskrawym fioletem. Wyglądałam jak podręcznikowy przykład ofiary przemocy domowej. Koledzy z pracy zaciągnęli mnie do lekarza. Lekarz stwierdził, że miałam nieprawdopodobne szczęście, ale na wszelki wypadek zaordynował tomografię. Tomografia potwierdziła: nic mi się nie stało. Uffff...

Uratowała mnie Opatrzność i kaptur, który rzeczona Opatrzność kazała mi włożyć na głowę zaledwie na kilka sekund przed tym, jak wjechałam na feralną ścieżkę. Kaptur zamortyzował uderzenie. Gdyby nie on, na głowie, zamiast grejpfruta, miałabym pewnie Rów Mariański. Straty? Guz na czole, siniec na oku, siniaki na całym ciele, rana na kolanie (zauważyłam ją dopiero następnego dnia), zakrwawione dżinsy oraz wyraźne współczucie w oczach spotykanych na siłowni kobitek („Ta to ma życie! Chłop ją leje, bidulkę!”). Zyski? Żyję i mam się dobrze. Przez parę dni mój szef dopytywał się z troską, jak się czuję. Oko mam wprawdzie nadal fioletowe, ale już trochę zbladło. Niedługo o wszystkim zapomnę.

Na pamiątkę zrobiłam swojej niesamowitej twarzy kilka fotek. Ale nie liczcie na publikację – za drastyczność przekazu usunięto by mi bloga.

Pa! Ryżanka.

sobota, 5 listopada 2016

Moja Ryska Przygoda. Zima w Rydze, czyli o zwycięstwie ducha nad ciałem


W czwartek wieczorem poszłam spać w Rydze jesiennej. W piątek rano zbudziłam się w Rydze zimowej. Za oknem, mimo, a może właśnie dzięki ryskim ciemnościom, całe podwórko lśniło oślepiającą bielą. Nagie drzewo pod moim oknem przywdziało białą szatkę, dzięki czemu z drzewa smutnego przedzierzgnęło się w drzewo odświętne. A gdy wzeszło słońce, było jeszcze piękniej.


Mój zachwyt trwał mniej więcej godzinę, czyli do momentu, kiedy trzeba było opuścić mieszkanie. Bo tuż za progiem okazało się, że to, co tak cudnie wygląda zza okna, w bliższym kontakcie nabiera zupełnie innego wymiaru. Wymiaru, że tak to ujmę, trudności praktycznych. Pod moją klatką schodową ścielił się śnieżno biały (nomen omen) dywan, gruby na jakieś 20-30 cm. Żadnej ścieżki czy czegoś w tym rodzaju. A przejść jakoś trzeba. Moje ocieplane kaloszki sięgają tuż za kostkę...

Natychmiast pogratulowałam sobie przytomności umysłu, która kazała mi tym razem nie wytaskać z mieszkania roweru. Przedarcie się przez te zwały śniegu graniczyłoby z cudem. Z cudem graniczyło także i to, że do chodnika dotarłam, nie nabrawszy śniegu do butów. Potem było już tylko trudniej. Chodnik wąski. Tylko gdzieniegdzie wydeptana ludzką stopą wąska ścieżynka. A z nieba wciąż sypie.


Mojemu gigantycznemu parasolowi zawdzięczam fakt, że do pracy dotarłam, wyglądając jak śnieżynka, a nie jak bałwan. Taką przynajmniej mam nadzieję. Fakt ten jednak doceniłam wyłącznie ja oraz - bardzo na to liczę - kolega, który przyjechał do biura na rowerze (jest żołnierzem, co tłumaczy ów rys szaleństwa w wyborze środka transportu). Okazało się bowiem, że zima zaskoczyła kierowców. I choć od kilku dni na trawie, miast porannej rosy, ścieliła się szadź, koledzy odkładali zmianę opon na zimowe. W związku z czym, piątkowe przedpołudnie upłynęło im pod znakiem wymiany ogumienia.

Zima zaskoczyła także ryskich drogowców. Fakt ten odnotowuję z niejaką satysfakcją, bo miło jest wiedzieć, że nie tylko nasi, polscy drogowcy nie mogą się pogodzić z faktem istnienia zimy. Tak czy siak, zmotoryzowana Ryga stanęła. Nieodśnieżone, śliskie ulice, zero piaskarek czy pługów. Za to kupa ciągnących się w tempie ślimaczym samochodów. Samochodów rozjeżdżających zalegający na ulicy śnieg, który powoli, acz systematycznie zmienia się w szarą, kleistą breję.

I tu muszę, niestety, powrócić do wątku, wielokrotnie już poruszanego - wątku ryskiej, kompletnie niewydolnej kanalizacji. Kiedy na ryskich ulicach pojawia się nadmiar wody, woda ta stoi tam sobie dopóty, dopóki nie odparuje. A kiedy ta woda ma postać półpłynnych zwałów błota, przejście na drugą stronę ulicy staje się wyzwaniem na miarę przekonania niektórych, że czarne jednak jest czarne, a białe - białe. Mnie się nie udało. Wracając z pracy, ugrzęzłam jedną nogą w brei, do kaloszka wlało mi się pół litra wody i do domu dotarłam w stanie łatwym do przewidzenia. Ale prawdziwe wyzwanie było dopiero przede mną...

Bo wieczorem szłam do ryskiego Teatru Opery i Baletu. A jest regułą niepodlegającą dyskusji, że do ryskiego TOiB należy przyjść ubranym elegancko. Suknie z gołymi plecami nie należą do rzadkości, muchy i krawaty to standard. Zatem kaloszki nie wchodzą w grę i przyzwoity but to minimum tego, w czym można się tam pokazać. W drodze kompromisu wybrałam skórzane kozaki. Nie mają obcasa, ale i tak wygrywają z traperami, więc nie ma co marudzić. Niestety, wygrywają wyłącznie pod względem elegancji, bo pod każdym innym są do tyłu. Spacerowanie w nich po śliskich chodnikach, gdzie śnieg powoli zmienia się w lód, zakrawa na przejaw skłonności samobójczych.

Moja droga do TOiB przypominała tor przeszkód. Przy czym, przeszkodami były moje własne, nieustannie ślizgające się nogi. Nie zliczę, ile razy zadawałam sobie pytanie, czy "Jezioro łabędzie" jest tego warte, a odpowiedzi udzielałam w języku niemającym wiele wspólnego z kulturą.

Na szczęście, było. Podobnie jak zapierające dech pejzaże nocnej, zimowej Rygi. Co skłania mnie do refleksji, że człowiek to jednak istota posiadająca duszę. Duszę, która skutecznie potrafi wygrać ze słabym ciałem. I to by było na tyle w temacie ryskiej zimy.

Pa! Ryżanka.



Moja Ryska Przygoda. Zima w Rydze, czyli o zwycięstwie ducha nad ciałem


W czwartek wieczorem poszłam spać w Rydze jesiennej. W piątek rano zbudziłam się w Rydze zimowej. Za oknem, mimo, a może właśnie dzięki ryskim ciemnościom, całe podwórko lśniło oślepiającą bielą. Nagie drzewo pod moim oknem przywdziało białą szatkę, dzięki czemu z drzewa smutnego przedzierzgnęło się w drzewo odświętne. A gdy wzeszło słońce, było jeszcze piękniej.


Mój zachwyt trwał mniej więcej godzinę, czyli do momentu, kiedy trzeba było opuścić mieszkanie. Bo tuż za progiem okazało się, że to, co tak cudnie wygląda zza okna, w bliższym kontakcie nabiera zupełnie innego wymiaru. Wymiaru, że tak to ujmę, trudności praktycznych. Pod moją klatką schodową ścielił się śnieżno biały (nomen omen) dywan, gruby na jakieś 20-30 cm. Żadnej ścieżki czy czegoś w tym rodzaju. A przejść jakoś trzeba. Moje ocieplane kaloszki sięgają tuż za kostkę...

Natychmiast pogratulowałam sobie przytomności umysłu, która kazała mi tym razem nie wytaskać z mieszkania roweru. Przedarcie się przez te zwały śniegu graniczyłoby z cudem. Z cudem graniczyło także i to, że do chodnika dotarłam, nie nabrawszy śniegu do butów. Potem było już tylko trudniej. Chodnik wąski. Tylko gdzieniegdzie wydeptana ludzką stopą wąska ścieżynka. A z nieba wciąż sypie.


Mojemu gigantycznemu parasolowi zawdzięczam fakt, że do pracy dotarłam, wyglądając jak śnieżynka, a nie jak bałwan. Taką przynajmniej mam nadzieję. Fakt ten jednak doceniłam wyłącznie ja sama oraz - bardzo na to liczę - kolega, który przyjechał do biura na rowerze (jest żołnierzem, co tłumaczy ów rys szaleństwa w wyborze środka transportu). Okazało się bowiem, że zima zaskoczyła kierowców. I choć od kilku dni na trawie, miast porannej rosy, ścieliła się szadź, koledzy odkładali zmianę opon na zimowe. W związku z czym, piątkowe przedpołudnie upłynęło im pod znakiem wymiany ogumienia.

Zima zaskoczyła także ryskich drogowców. Fakt ten odnotowuję z niejaką satysfakcją, bo miło jest wiedzieć, że nie tylko nasi, polscy drogowcy nie mogą się pogodzić z faktem istnienia zimy. Tak czy siak, zmotoryzowana Ryga stanęła. Nieodśnieżone, śliskie ulice, zero piaskarek czy pługów. Za to kupa ciągnących się w tempie ślimaczym samochodów. Samochodów rozjeżdżających zalegający na ulicy śnieg, który powoli, acz systematycznie zmienia się w szarą, kleistą breję.

I tu muszę, niestety, powrócić do wątku, wielokrotnie już poruszanego - wątku ryskiej, kompletnie niewydolnej kanalizacji. Kiedy na ryskich ulicach pojawia się nadmiar wody, woda ta stoi tam sobie dopóty, dopóki nie odparuje. A kiedy ta woda ma postać półpłynnych zwałów błota, przejście na drugą stronę ulicy staje się wyzwaniem na miarę przekonania niektórych, że czarne jednak jest czarne, a białe - białe. Mnie się nie udało. Wracając z pracy, ugrzęzłam jedną nogą w brei, do kaloszka wlało mi się pół litra wody i do domu dotarłam w stanie łatwym do przewidzenia. Ale prawdziwe wyzwanie było dopiero przede mną...

Bo wieczorem szłam do ryskiego Teatru Opery i Baletu. A jest regułą niepodlegającą dyskusji, że do ryskiego TOiB należy przyjść ubranym elegancko. Suknie z gołymi plecami nie należą do rzadkości, muchy i krawaty to standard. Zatem kaloszki nie wchodzą w grę i przyzwoity but to minimum tego, w czym można się tam pokazać. W drodze kompromisu wybrałam skórzane kozaki. Nie mają obcasa, ale i tak wygrywają z traperami, więc nie ma co marudzić. Niestety, wygrywają wyłącznie pod względem elegancji, bo pod każdym innym są do tyłu. Spacerowanie w nich po śliskich chodnikach, gdzie śnieg powoli zmienia się w lód, zakrawa na przejaw skłonności samobójczych.

Moja droga do TOiB przypominała tor przeszkód. Przy czym, przeszkodami były moje własne, nieustannie ślizgające się nogi. Nie zliczę, ile razy zadawałam sobie pytanie, czy "Jezioro łabędzie" jest tego warte, a odpowiedzi udzielałam w języku niemającym wiele wspólnego z kulturą.

Na szczęście, było. Podobnie jak zapierające dech pejzaże nocnej, zimowej Rygi. Co skłania mnie do refleksji, że człowiek to jednak istota posiadająca duszę. Duszę, która skutecznie potrafi wygrać ze słabym ciałem. I to by było na tyle w temacie ryskiej zimy.

Pa! Ryżanka.


wtorek, 1 listopada 2016

Moja Ryska Przygoda. Kapu svetki polskiej emigrantki


Dziś w Rydze spadł pierwszy śnieg. Roztopił się, nim doleciał do ziemi. Dyskretny sygnał od wszystkich świętych, że trwałość jest rzeczą nie z tego świata.

Pierwszy listopada. Chyba pierwszy w moim życiu, kiedy wszyscy święci pochylają się nade mną z wysokości niepolskiego nieba. I pierwszy, kiedy nie mam żadnych planów związanych z chryzantemami, zniczami oraz "pańską skórką".

Na Łotwie - dzień jak co dzień. Żadne tam święto. Lud pracujący podąża do roboty, lud niepracujący - w sobie tylko znane miejsca, ale raczej nie do kościoła. Tam podąża tylko lud mówiący po polsku, którego w Rydze jest trochę. Czyli, między innymi, ja. Razem z moją średnią latoroślą, która dziś właśnie kończyła kilkudniową wizytę w Rydze, poszłyśmy do Matki Boskiej Bolesnej, gdzie o 12.00 odbywa się msza w języku polskim. Wszystkich Świętych uhonorowałyśmy w towarzystwie głównie starszych pań, które do ludu pracującego już nie należą.

Nie wiem, czy polskie babcie udały się dziś na cmentarz, żeby zapalić znicze, ale łotewskie raczej nie. Bo na Łotwie, owszem, pamięta się o tych, co odeszli do lepszego świata, ale tę pamięć świętuje się trochę inaczej i kiedy indziej.

Łotewskie świętowanie nazywa się kapu svetki. Można to przetłumaczyć jako święto grobów. Odbywa się latem i, o ile się zorientowałam, ma charakter święta parafialnego. Po niedzielnej mszy, podczas ogłoszeń duszpasterskich, ksiądz zapowiada: dnia tego i tego, na tym i na tym cmentarzu, świętujemy nasze kapu svetki. Spytałam łotewską koleżankę z pracy, jak to wygląda. Parafianie spotykają się na cmentarzu. Ksiądz odprawia nabożeństwo. Sprząta się mogiły. Pali się znicze, składa kwiaty. Ksiądz błogosławi groby. Innymi słowy, święto zmarłych, tyle że nogi nie marzną. No i kwiaty inne, bo marcinków i chryzantem jeszcze nie ma.

Dziś nad polskimi cmentarzami unosi się łuna światła. Żałuję, że jej nie zobaczę. W tym roku moje kapu svetki mają wymiar wyłącznie duchowy. Ale przecież głównie o to chodzi, czyż nie?


niedziela, 30 października 2016

Moja Ryska Przygoda. Perception becomes reality, czyli witamy w MOMA


Od soboty mam towarzystwo. Przyjechała do mnie starsza córka, moje piękne i mądre dziecko, które kilka tygodni temu wspięło się na kolejny szczebel edukacji, robiąc licencjat i rozpoczynając studia magisterskie. Dodam, że jej dokonania naukowe dotyczą fizyki medycznej, czyli dziedziny, z której nie kapuję równo nic. Innymi słowy, moje własne dziecko jest mądrzejsze ode mnie, a to dla każdego normalnego rodzica stanowi powód do dumy i radości.

Żeby zatem uczcić ten nowy etap w życiu Zosi, postanowiłam, że muszę jej pokazać coś ekstra. Coś, od czego dech jej zaprze w piersi i co sprawi, że Ryga, która i tak jej się podoba, będzie jeszcze atrakcyjniejsza. Szukałam, szukałam i znalazłam. Ryskie MOMA. Muzeum Sztuki Współczesnej w starych, pofabrycznych budynkach, na terenie dawnych doków portowych. W Internecie wygląda rewelacyjnie - fantastycznie zaaranżowana przestrzeń, w której obcowanie ze sztuką staje się czymś więcej niż oglądaniem. Staje się doznaniem egzystencjalnym.

Byłam z siebie bardzo dumna i gdy tylko Zosia weszła do mieszkania, zapowiedziałam niespodziankę. Idziemy w miejsce, w którym sama jeszcze nie byłam, więc odkryjemy je wspólnie. Zosia spytała o adres i godziny zwiedzania - kwestie praktyczne, które do tej pory nie zaprzątały mojego umysłu skupionego na niesamowitych doznaniach, które nas czekają. No, ale w sumie racja. Warto wiedzieć nieco dokładniej, dokąd się idzie i czy nie zamkną nam drzwi przed nosem. Zaczęłyśmy sprawdzać.

Po jakimś kwadransie szperania w sieci przed oczami nadal miałyśmy tylko piękne wnętrza plus dosyć niejasny tekst, pisany głównie w czasie przyszłym. Zero tradycyjnego "rozkładu jazdy" dla turystów. "Mamo - spytało moje mądre dziecko - czy ty jesteś pewna, że to muzeum istnieje?" No jakżeż! - oburzyłam się - Przecież widzisz zdjęcia. "Kiedy właśnie to nie są zdjęcia. To mi wygląda na wizualizacje. Może to tylko projekt?" - zasugerowała. Postanowiłam przeciąć spekulacje. Telefon do przyjaciela, czyli łotewskiej koleżanki z pracy. "Mam głupie pytanie... To muzeum w porcie to w jakich godzinach jest czynne?"

Odpowiedź pozbawiła mnie resztek złudzeń. Czynne nie jest w ogóle. Projekt, owszem, istnieje, ale na razie tylko w sieci i na papierze. A jest na tyle długofalowy, że Zosia zdąży zrobić nie tylko magisterkę, ale i doktorat. A kto wie, może i habilitację. Innymi słowy, ja, stara kobyła, dałam się złapać na obrazki. Faktycznie - preception becomes reality.


PS Jeśli ktoś wybiera się do Rygi za jakieś iks lat, oto co będzie mógł zobaczyć: http://oma.eu/projects/riga-contemporary-art-museum

środa, 26 października 2016

Moja Ryska Przygoda. Witajcie w moim kraju, czyli jesień w Rydze

Jesień w Rydze rozpanoszyła się na dobre. Drzewo pod moim oknem, które latem dostarczało mi wiele radości (kojąca zieleń, świergot ptaków - i nie mówię tu o darciu się mew, ale o prawdziwym świergocie wróblopodobnych), teraz stoi gołe i bynajmniej niewesołe. Podwórko tonie w kałużach, które nie dają rady wsiąknąć ani wyschnąć, więc pewnie zostaną tu do późnej wiosny, bo - jak mnie uprzedzono - wczesna wiosna równa się roztopy.

Jesień w Rydze oznacza kilka rzeczy. Po pierwsze, paskudną pogodę. Wieje i leje. Do biura docieram przemoczona, i to niezależnie od tego, czy wybiorę rower, czy marsz (podjeżdżanie autobusem zaledwie dwóch przystanków jest poniżej mojej godności). Niestety, tak się składa, że chodnik, którym jadę/idę, jest niemożebnie wąski. A ryscy kierowcy lubią szybką jazdę przez kałuże. Nie, przepraszam, KAŁUŻE. Wielkie połacie wody, których ryska kanalizacja nie jest w stanie zassać z jezdni. Każdy mijający mnie samochód wzbudza wysoką na półtora metra fontannę. Kaloszki, które mój PiW ofiarował mi na urodziny, zdają się tu na nic. Żeby się ochronić, musiałabym przyoblec się w gumowy sztormiak dalekomorskich rybaków lub kombinezon pracowników kanałów miejskich. Zanim do tego dojdzie, pewnie sprawię sobie podpatrzony u innych rowerzystów długi, foliowy płaszcz z kapturem. Wygląda się komicznie, ale furda wygląd!

Drugą cechą ryskiej jesieni jest szuranie. Dźwięk ten roznosi się po ryskich ulicach od wczesnego rana do późnego wieczora. To służby miejskie sprzątają liście. Sprzątają, trzeba przyznać, bardzo solidnie. Chodniki i podwórka wymiecione są do gołej ziemi. A wyzwanie jest spore. Ryga to bardzo zadrzewione miasto, więc jest co grabić. Grabki mają, nawiasem mówiąc, bardzo eleganckie, długie, giętkie pazurki w różnych kolorach. Z tego, co zauważyłam, przeważa wściekły oranż. Grabki zgarniają liście - szur, szur, szur, liście lądują w wielkich workach, po czym cała zabawa zaczyna się od nowa, bo wicher zdziera z gałęzi kolejne... Inna technika polega na stosowaniu czegoś w rodzaju odwróconego odkurzacza - urządzenia, które zamiast wciągać liście do środka, przedmuchuje je z miejsca na miejsce. Tu dźwięk jest inny - niskie, głębokie buczenie. Ale szurania jest więcej - w końcu grabki są tańsze.

Ryska jesień ma także zalety. Życie kulturalne w mieście kwitnie niczym forsycje na wiosnę. Teatry przebudziły się po letniej przerwie i wybór jest duży, choć dla mnie, niestety, ograniczony. Łotewskie produkcje odpadają w przedbiegach. Wybór mam między Ryskim Teatrem Rosyjskim a Narodową Operą i Baletem. Jak na razie, eksploruję to drugie (był "Romeo i Julia", za kilka dni będzie "Faust", a kusi  "Peer Gynt"), ale zbieram się na odwagę, by dać szansę temu pierwszemu. "Maria" Izaaka Babla po rosyjsku na łotewskiej ziemi to interesująca perspektywa. Albo dam radę, bo mój rosyjski nie umarł, albo prześpię przedstawienie, bo umarł i niech spoczywa w pokoju.

Tym, co mnie w ryskiej jesieni niepokoi, są temperatury. W zasadzie, używam już moich zimowych ubrań, czapka, szalik i rękawiczki są akcesoriami z gatunku nieodzownych. Zaczynam się obawiać, w co się będę ubierała zimą. Może jakimś rozwiązaniem będzie po prostu zastosowanie warstw - cebula ma warstwy, ogry mają warstwy... Sęk w tym, że już teraz stosuję tę metodę, coraz bardziej upodabniając się do ogrzycy, i może się okazać, że ilość warstw wystarczająca do stawienia czoła ryskim, zimowym wiatrom, nie zmieści się pod zimową kurtką.

Dziś w biurze kolega Angol podzielił się z nami newsem z frontu meteorologicznego (to ciekawe, ale Brytyjczycy naprawdę coś mają z tą pogodą). Prognoza na najbliższy weekend: zimno i mokro. Widząc moją minę, uśmiechnął się szeroko i dodał: - Za to w przyszły weekend... zimno i mokro! A koleżanka Łotyszka spuentowała: - Witajcie w moim kraju!


piątek, 21 października 2016

Moja Ryska Przygoda. Za jakie grzechy, czyli powrót do Rygi

Dziś, po raz pierwszy w życiu, spóźniłam się na samolot. Bruksela - Ryga. Linie lotnicze Ryanair. Nazwa, którą zapamiętam do końca życia i postaram się, żeby pozostała wyłącznie wspomnieniem. Trudno mi bowiem zaakceptować fakt, że choć pojawiłam się przy bramce na 15 minut przed odlotem, nie wpuszczono mnie już na pokład. Na karcie pokładowej wprawdzie napisali, że zamykają pół godziny przed, ale do licha! Pędziłam na to cholerne lotnisko na złamanie karku. Kierowca taksówki złamał chyba wszystkie możliwe przepisy, korki na autostradzie pokonywał w sobie tylko znany sposób. Kontrolę bezpieczeństwa zaliczyłam bez kolejki (a była gigantyczna), przy pomocy jęków i łez w oczach. Wszystko na nic. 

Z gejtu odprawiono mnie z kwitkiem. W kasach poinformowano, że kolejny Ryanair do Rygi leci za... dwie doby. Wi-fi nie było, więc nie mogłam sprawdzić lotów z lotniska Zaventem (ponad godzina drogi z Charleroi, skąd lata Rynair). Wydzwoniona rodzina (w Warszawie), po długiej sesji w sieci, zakomunikowała, że najwcześniej polecę jutro i będę miała kupę szczęścia, jeśli uda się kupić lot bezpośredni, a nie z przesiadką (9 godzin w podróży). O cenach nawet nie mówię. 

Na pociąg do Brukseli teoretycznie musiałam czekać czterdzieści minut. Spóźnił się pół godziny. Jechał godzinę i dwadzieścia minut, po czym przyszedł konduktor i poinformował mnie, że trasa pociągu została zmieniona (jakiś problem na torach) i żeby dojechać na lotnisko, muszę się przesiąść. Kolejne pół godziny czekania. Na Zaventem dotarłam ledwie żywa, po czterech godzinach od wyruszenia z lotniska Charleroi. 

Zapomniałam dodać, że w międzyczasie zepsuł mi się wysuwany uchwyt od kabinówki, więc nie mogłam jej ciągnąć, tylko musiałam dźwigać. Błagałam Świętego Tadeusza Judę o miejsce w hotelu na lotnisku, bo rodzinie udało się kupić mi bilet na rano, więc wolałam zostać w pobliżu, żeby znów się aby nie spóźnić. Na szczęście, na Judzie można polegać jak na Zawiszy - dostałam ostatni wolny pokój! Szkoda, że nie wezwałam świętego wcześniej - w sprawie samolotu. 

Teraz leżę w hotelu i zastanawiam się, co jeszcze może pójść nie tak. Na przykład w kabinówce może się urwać uchwyt do dźwigania. Albo jutro nie zadzwoni budzik i spóźnię się na kolejny samolot. Albo nie zdążę się przesiąść w Warszawie do Rygi (tak, lecę przez Warszawę). Albo... Nie! Stop! Lepiej nie podpowiadać lichu. 

Za jakie grzechy to wszystko, ja się pytam, za jakie grzechy?!

wtorek, 18 października 2016

Moja Ryska Przygoda. Rozentals, czyli bynajmniej nie o porcelanie


Łotewską kulturę poznaję na raty. Oraz na wyrywki. Tu wyrwę, tam wyrwę i w sumie składa mi się z tego kolaż, którego nie powstydziliby się kubiści. Bardzo kolorowy i bardzo nieczytelny.

Oczywiście, najłatwiej jest ze sztukami audio-wizualnymi. Muzyka, taniec, malarstwo, rzeźba, architektura... Gorzej z literaturą, do której dostępu na razie nie mam z powodów oczywistych, którym na imię brak znajomości łotewskiego oraz zwykłe lenistwo, które sprawiło, że jakoś do tej pory nie zaznajomiłam się z przekładami. Ba, nawet nie sprawdziłam, czy takowe istnieją, choć skoro istnieją przekłady literatury, dajmy na to, tadżyckiej (a istnieją), to i łotewskiej zapewne też. Ale wróćmy do tego, co już znam, zamiast biczować się tym, o czym nie mam pojęcia.

W ostatnią niedzielę postanowiłam wreszcie odwiedzić Muzeum Narodowe. Zmobilizował mnie do tego kolega Brytol. Już od kilku tygodni napomykał, że jest tam jakaś wystawa, którą absolutnie i koniecznie trzeba zobaczyć, w dodatku natychmiast, bo czynna tylko do końca października. Co chwila padało słowo "rozentals", które mgliście kojarzyło mi się z porcelaną, w dodatku niemiecką, ale skoro Łotwa miała w swojej historii całkiem sporo wątków niemieckich, to kto ich tam wie, może i porcelana odegrała tu jakąś rolę. Koniec końców, razem z moim PiW-em, zebraliśmy się i poszliśmy.

Tu mała dygresja dla oddania tak zwanego tła. Otóż budynek Latvijas Nacionalais Makslas Muzejs (Narodowe Łotewskie Muzeum Sztuki) pochodzi z początku dwudziestego wieku. Okazała, można by rzec, monumentalna bryła z elementami klasycyzmu i baroku, o pięknych proporcjach - w sam raz na przybytek sztuki. Notabene, był to podobno pierwszy budynek w krajach bałtyckich wzniesiony specjalnie dla celów muzealnych. Kiedy się jednak wejdzie do środka, czeka nas niespodzianka. Budynek podzielono na dwie części - parter i pierwsze piętro utrzymane zostały w stylu zbliżonym do oryginalnego, podczas gdy podziemia, gdzie znajduje się wielka sala wystawowa, to nowoczesny minimalizm - kamień, metal i szkło. Co ciekawe, obie te tak różne części połączono schodami ze złocistego metalu, co sprawia, że szok staje się jakby nieco mniejszy. W sumie, udany zabieg.

Wikimedia Commons


 
Właśnie w tym wnętrzu czekała nas... bynajmniej nie porcelana. Okazało się bowiem, że ów tajemniczy "rozentals" to tak naprawdę Janis Rozentāls, słynny łotewski malarz z przełomu XIX i XX wieku. Artysta, którego uważa się za twórcę narodowego malarstwa łotewskiego. Syn wiejskiego kowala (był jednym z całej gromadki kowalowych dzieci), którego talent zaprowadził do Sankt Petersburga, a następnie na malarskie salony Europy. 

Nie będę tu opisywać jego obrazów, bo jestem pewna, że Rozentāls lepiej malował, niż ja piszę. Wspomnę tylko, że dla mnie, laika, objawił się on jako artysta bardzo wszechstronny i niedający się łatwo zaszufladkować. Tworzył obrazy, fotografie, plakaty, grafiki. W jego obrazach znaleźć można realizm, neoklasycyzm, symbolizm, impresjonizm i licho wie, co jeszcze. Trochę Renoira, trochę Seurata... A najwięcej Rozentālsa, artysty, który - jak się okazało - był moim sąsiadem, bo mieszkał przy tej samej ryskiej ulicy, cztery numery dalej. Dziś, w miejscu, gdzie stał jego dom, znajduje się mała winiarnia... Gdybym ją prowadziła, pewnie nazwałabym ją Rozentāls.  Na szyldzie zaś umieściłabym Łucznika - ugodził mnie prosto w serce. 





niedziela, 16 października 2016

Moja Ryska Przygoda. Urodziny na obczyźnie, czyli Kemeri odsłona druga


W zasadzie, na Łotwie obchodzi się imieniny. Zwyczaj obchodzenia urodzin przywlekli Sowieci, więc - jak mnie poinformowali tubylcy - urodziny obchodzą tu głównie rosyjskojęzyczni. Natomiast w mojej firmie, jako że jest ona z gruntu międzynarodowa, obchodzi się właśnie urodziny. "Obchodzi się" oznacza, że w dniu urodzin delikwenta zbieramy się, by gremialnie dać wyraz sympatii, złożyć życzenia i odśpiewać gromkie Happy birthday to youuuuuu! Na szczęście, pion kadrowy nie informuje, którąż to wiosnę świętuje jubilat(ka), i nikt taktownie takich pytań nie zadaje.

Mnie ufetowano w piątek. A że wiedziałam, co się święci, w pożyczonej od koleżanki formie do ciasta, w trudzie i znoju upiekłam sernik. Trud i znój wynikały głównie z tego, że nie posiadam stosownych urządzeń kuchennych, takich jak na przykład mikser, więc ser ugniatałam widelcem, który posłużył mi także do ubicia białek. W sumie, pod koniec "Operacji Sernik" rąk nie czułam, za to wiedziałam dokładnie, jak musiały się czuć nasze babki, piekąc dla kilkunastoosobowej rodziny. Na szczęście, wypiek się udał i koleżeństwo zjadło z wyrazami uznania. Przy okazji, z przemówienia naszego wicedyrektora dowiedziałam się, że tego samego dnia co ja urodziła się cała kupa sławnych i niezwykle utalentowanych osób, co wróży mi przyszłość więcej niż świetlaną. Biorąc pod uwagę mój wiek, zastanawiam się, czy ta wróżba nie jest aby już trochę przeterminowana.

Ale to był dopiero początek hucznych obchodów. Bo w ramach prezentu-niespodzianki do Rygi zawitał mój Pan i Władca. Przywiózł mi siebie oraz cudnej urody ocieplane kaloszki, które zapewne uratują mi życie podczas ryskich ulew i roztopów. Weekend zapowiadał się więc bosko, tym bardziej, że prognoza była z serii "wyż słoneczny, acz chłodny". Co tam jednak chłód! Byle nie lało! No i nie lało. W sobotę z rana przywitało nas wspaniałe słońce na krystalicznie czystym, błękitnym niebie. Aura w sam raz na wyprawę do Parku Narodowego Kemeri.


Tym razem wybraliśmy trasę pod nazwą Green Dune Walking/Cycling Trail. Wędrówka lasem sosnowym, świerkowym, mieszanym. Po bagnach, trzęsawiskach i rozlewiskach, kładkami przez jezioro, wśród gęstej trzciny... Cisza i spokój. Ni żywego ducha. Poza nami, jakimś samotnym jastrzębiem, który nam uparcie kwilił nad głową, oraz dwoma dostojnymi łabędziami na jeziorze Kanieris. Zero komarów (wyż arktyczny znad Skandynawii). Wybraliśmy trasę najdłuższą z możliwych, jakieś 15 kilometrów ze stacji kolejowej Kemeri do wioski Lapmeżciems, skąd teoretycznie (informacja z sieci) mieliśmy złapać autobus do Rygi. Praktyka rozminęła się z teorią i autobus podejrzanie długo nie przyjeżdżał. PiW wysłał mnie na skraj drogi, żeby złapać stopa. Tłumaczenie, że dnia poprzedniego skończyłam nieco ponad 18 lat i niestety na takie laski kierowcy nie lecą, jakoś go nie przekonało. Na szczęście, pewien kierowca pięknej beemwicy albo nie dojrzał, kto macha, albo mu było wszystko jedno, albo poczuł nieodpartą litość, i z wdziękiem zahamował, ratując mój nieco nadwyrężony honor.


By zaliczyć cały park Kemeri, pozostała mi jeszcze chyba tylko jedna trasa - niecałe 4 kilometry przez torfowisko, czyli tzw. Great Kemeri Bog Boardwalk. Podobno niezwykle malownicza, choć doprawdy nie wiem, czy może być jeszcze piękniej niż na Green Dune. Jak mawia moja sąsiadka: pożywiom, uwidzim. Byle do wiosny!




czwartek, 13 października 2016

Tribute to Bob. Interludium urodzinowe


Jest taka piosenka Dylana o czasach, co się zmieniają. Times they are changing... Milion lat temu, w innym życiu, śpiewaliśmy to z przyjaciółmi przy ognisku. Czy rzekę w swym biegu zatrzymać się da... Dwa lata temu przyjaciel od ogniska rzucił mi wyzwanie. Tłumaczenie Osieckiej mu nie leżało. Przetłumacz - powiedział. Więc przetłumaczyłam. I wrzucam to dziś, z dwóch powodów. Po pierwsze w prezencie dla Dylana-Noblisty. Po drugie w prezencie dla mnie. Bo jutro znów poczuję, że ten czas także przeminie...

Gdziekolwiek się włóczysz
Przyjdź i usiądź wśród nas
Bo już rzeka spiętrzona
Brzeg niedługo pokona
Fala wnet cię ogarnie
Ciągnąc w dół raz po raz
Więc daj szansę tej jednej godzinie
I płyń dzielnie, by dobrze wykorzystać twój czas
Bo ten czas także przeminie.

Hej, pisarze, prorocy,
Spójrzcie trzeźwo na świat
I zrozumcie, że przecież
Raz się żyje na świecie
Nie gadajcie bez przerwy
Bo nie starczy wam lat
Nie ten górą, co słowem zasłynie
Ten co wczoraj miał pecha, dziś świętuje swój fart,
A ten czas także przeminie.

Ci co władzę dzierżycie
Zatrzymajcie się raz
I pomyślcie z pokorą
Czy was znowu wybiorą
Ci co z bólu dziś płaczą
Jutro krzykną, że pas
Na ulicach pieśń buntu już płynie
Zadrżą szyby i mury, by zawalić się wraz
I wasz czas także przeminie.

Ojcowie i matki
Wrzućcie trochę na luz
I nie mówcie bez przerwy
Co wam działa na nerwy
Wasze dzieci bynajmniej
Nie są wasze i szlus
Nie chcą bajek o karze i winie
Bo wasz świat na ich oczach już obraca się w gruz
I wasz czas także przeminie.

Ktoś wytyczył granicę
Klątwę zasiał wśród nas
Ten co dzisiaj się wlecze
Jutro pierwszy na mecie
Dzień dzisiejszy za chwilę
W przeszły zmieni się czas
Wszelki rzeczy porządek wnet zginie
Pierwsi będą ostatni i nie pierwszy to raz
Bo ten czas także przeminie.

niedziela, 9 października 2016

Moja Ryska Przygoda. Odkrywania Łotwy ciąg dalszy


Zostałam zaproszona na wycieczkę. W piątek koleżanka Łotyszka powiedziała, że organizuje mini-wypad poza Rygę, w jej rodzinne strony. Kolega Fin zapewnia transport, a ja i kolega Brytyjczyk mamy zapewnić miłe towarzystwo. Dodatkowe, rzecz jasna, bo kolega Fin też to kryterium spełnia. Pomimo katastrofalnej prognozy pogody (opady ciągłe przechodzące w uporczywe), nie wahałam się ani chwili. Perspektywa opuszczenia na kilka godzin mojego "przytulnego" mieszkanka była pokusą nie do odparcia.

Pod koniec dnia okazało się, że nie jest to li i jedynie wyprawa krajoznawcza. W programie są bowiem odwiedziny u babci koleżanki połączone ze świętowaniem jej (babci) imienin. Zrobiło się poważnie. Na imieniny z gołą ręką iść przecież nie wypada. Zatem w drodze do domu zahaczyłam o Rimi, gdzie zakupiłam potrzebne ingrediencje, po czym cały wieczór spędziłam na pieczeniu szarlotki, modląc się, żeby cholerna kuchenka gazowa raczyła nie przypalić mi prezentu. 

Modlitwa została wysłuchana i w sobotni poranek ja i szarlotka zapakowałyśmy się do samochodu kolegi. Po drodze zabraliśmy resztę towarzystwa i - hajda na wschód, ku historycznej krainie Liwonii. Czyli ku Inflantom. 

Naszym zasadniczym (imieninowym) celem było miasteczko Madona. Nazwa nie ma nic wspólnego z Najświętszą Panienka, tylko pochodzi od niemieckiego słowa Madohn, którego znaczenia nie udało mi się ustalić. W samym miasteczku nie ma zgoła nic intersującego, poza babcią koleżanki, ale o tym za chwilę. Po drodze jednak odwiedziliśmy kilka miejsc, o których warto wspomnieć.

Na pierwszy ogień poszła najwyższa góra Łotwy. 


Tak, właśnie ta. Trzysta jedenaście i sześć dziesiątych metra. Siedem minut spaceru. Zero zadyszki. Pełen sukces. Jedyną trudność stanowił deszcz (faza uporczywa), ale zważywszy na krótki dystans, udało nam się kompletnie nie przemoczyć. Z kronikarskiego obowiązku dodam, że na górce tej znajduje się wyciąg narciarski i podobno ktoś tam nawet zimą przyjeżdża, żeby pozjeżdżać. Właściwie to chyba coś w sam raz na moje umiejętności narciarskie, więc kto wie...

Potem był dwór Marcienas Muiža, w którym obecnie znajduje się hotel i spa. Pałacyk z zewnątrz prezentuje się bardzo elegancko - odnowiony w pierwotnym stylu neorokokowym. Jego historia jest dosyć burzliwa - właściciel, niemiecki baron Woldemar von Maidel, osobiście go podpalił, gdy w 1918 roku zbliżali się Sowieci. Sam zaś po szlachecku palnął sobie w łeb. Dziś przyjeżdżają tam pary na romantyczne weekendy i podejrzewam, że nie zawracają sobie głowy ponurą historią odnowionych murów.



Kiedy zwiedzaliśmy dwór von Maidelów, zadzwonił telefon koleżanki. Gdy skończyła rozmowę, zakomenderowała: Zmiana planów! Telefonowała jej mama i przypomniała, że w okolicy jest "miasto upiorów", czyli porzucona przed laty sowiecka baza, w której podobno produkowano czołgi. Jedziemy!

O tym, że zbliżamy się do bazy, przekonaliśmy się, kiedy skończył się asfalt, a zamiast niego pojawiły się betonowe płyty. "Dla czołgów" - lakonicznie poinformował kolega, który odsłużył dwie zmiany w Afganistanie, więc pewnie wie, co mówi. Wkrótce między drzewami ujrzeliśmy resztki tego, co kiedyś było miasteczkiem. Widok dosyć przygnębiający, zwłaszcza, gdy się wysiądzie z samochodu i zagłębi w dawne uliczki, które już przegrały walkę z naturą. Krzaki, gruz, ruiny, śmieci... Upiorne to "miasto upiorów". Najwyraźniej nikt nie ma pomysłu, co z tym reliktem niezbyt lubianej przeszłości zrobić. I tak sobie stoi i obraca w ruinę, a w międzyczasie służy za śmietnisko okolicznej ludności.



Ostatnim punktem turystycznym naszej wyprawy był zamek Cesvaines. Wybudowany pod koniec XIX wieku przez - a jakże - niemieckiego barona Emila von Wulfa. W stylu - jak podają przewodniki - wybitnie eklektycznym, co widać na pierwszy rzut oka. Trochę gotyku, trochę renesansu, w sumie eklektyzm. Ale udany. Wszystkie te wieżyczki, balkoniki, frontony układają się w harmonijną całość. Budowlę wykonano z szarego kamienia, z masywną, okrągłą wieżą, co nadaje jej wygląd średniowiecznej fortecy. Zły los dopadł zamek dopiero w XXI wieku - w 2002 roku wybuchł pożar, który strawił znaczną część dachu. Z dużym trudem nareperowano największe szkody, założono prowizoryczny dach i... tak zostało. W środku zamek niszczeje, dawne freski odłażą razem z tynkiem, ściany pękają. Na górnym piętrze nie ma podłóg i w ogóle całość w środku sprawia wrażenie dosyć przygnębiające. Dyżurujący w zamku kustosz/kasjer, kiwał głową z rezygnacją - brak środków. Ale nie traci nadziei. Może jakiś bogaty inwestor zrobi tu hotel? Może...


Na pociechę pozostaje wspaniały widok z wieży.



Ale wszystkie te atrakcje zbladły wobec tego, co czekało nas w rodzinnym domu naszej łotewskiej koleżanki. Urocza, bardzo rozmowna babcia, przemiły, raczej milczący dziadek, obiad z kilku dań, deser z malin z własnego ogródka (tak, mają tu maliny, które owocują w październiku - widziałam, zbierałam, jadłam prosto z krzaka). Rozmowy po angielsku i łotewsku, z tłumaczeniem po drodze. Toast wznoszony w kilku językach na raz. I wspaniała, prawdziwie rodzinna atmosfera, w której przestałam się bać, czy moja szarlotka nie okaże się do niczego nieprzydatnym gniotem. Okazała się zjadliwa, co kolega Fin ujął z właściwą Finom powściągliwą życzliwością - "nie musisz się wstydzić". Odjeżdżaliśmy zaopatrzeni w prezent w postaci jabłek z własnych jabłoni.  Z żalem, ale i z zaproszeniem na kolejne odwiedziny - dziadek ma imieniny w listopadzie.

Kiedy jechałam na Łotwę, uprzedzano mnie, że Łotysze to powściągliwy i zamknięty w sobie naród. Ten kto to mówił, najwyraźniej nie był w Madonie i nie jadł malin z babcinego ogródka!

czwartek, 6 października 2016

Moja Ryska Przygoda. Sezon grzewczy nastąpi


Ciemność widzę, ciemność. Rano, jak wstaję, i wieczorem, kiedy wracam z pracy. Wszyscy mnie niby uprzedzali, że tak będzie, ale żeby aż tak szybko? W dodatku, temperatura w Rydze spadła gwałtownie i zaczął wiać porywisty wicher, co w sumie daje efekt łatwy do przewidzenia. Zęby mam już poobijane od szczękania, a włosy, nawet związane, fruwają na wietrze we wszystkie strony, tak że gdy docieram do pracy, na wszelki wypadek nie patrzę w lustro.

Ale to nie koniec. Prawdziwe problemy zaczynają się po powrocie do domu. Bo niestety, to, co latem uważałam za chłód ceglanych i niespecjalnie izolowanych murów, teraz przerodziło się w przenikliwy ziąb ceglanych, kompletnie nieizolowanych murów. Innymi słowy, moje mieszkanie jest zimne jak wszyscy diabli.

Kiedy pożaliłam się w pracy na ten stan rzeczy, koledzy pokiwali głową ze współczuciem, a kolega Holender spytał z troską i wyraźną sugestią "A co na to twój landlord?" Celowo zachowuję oryginał, który w polskim, niezbyt dokładnym przekładzie brzmiałby pewnie "właściciel kamienicy". Co doskonale oddaje różnicę między moją sytuacją a sytuacją kolegi Holendra. On, wynajmując wielki, piękny i zapewne ciepły dom na ryskiej Kipsali, ma, rzecz jasna, do czynienia z landlordem. Ja, wynajmując czterdzieści metrów kwadratowych w chruszczowce po lewej stronie Dźwiny, mam co najwyżej do czynienia z właścicielką mieszkania. Zimnego.

Otóż moja landrordka,  spytana jakiś tydzień temu, kiedy miasto będzie uprzejme włączyć centralne ogrzewanie, odparła, że pewnie niedługo. Przy czym uśmiechnęła się promiennie, zapewne po to, by mi dodać otuchy, bo - zważywszy na mglistość komunikatu - trudno mi znaleźć inne wytłumaczenie. Nagabywana, co oznacza "jakoś niedługo", na odczepnego pomachała mi przed nosem połową października, dodając jednak, że to zależy. Od czego? Od temperatury. A jaka musi być, żeby włączyli? To zależy. Od czego? Promienny uśmiech.

Od tygodnia, dzień w dzień wypatruję symptomów uruchomienia c. o. Na razie, nic się nie dzieje. Poza tym, że oczywiście jest coraz zimniej. W rozpaczy próbowałam nagabywać faceta z gazowni, który odwiedził mnie na okoliczność sprawdzania szczelności instalacji. Biorąc jednak pod uwagę, że już od progu oznajmił, że on po angielsku tylko niemnożko, a potem komunikował się ze mną na migi, rozmowa o zimnych kaloryferach raczej nie wchodziła w grę. Ale trzeba przyznać, że goodbye wyszło mu bardzo ładne.

Dziś w akcie desperacji zapisałam się na siłownię. Półtorej godziny ćwiczyłam jak dzika, dzięki czemu krew zaczęła we mnie krążyć z prędkością światła. Starczyło na powrót do domu - na rowerze i z wiatrem. Od godziny jestem w chacie, błogosławię mój polar i rozważam założenie rękawiczek. Ratuję się kocem i herbatą. I czekam. Kiedyś przecież sezon grzewczy nastąpi.