wtorek, 30 listopada 2010

Błogosławione skutki ataku zimy

No to mamy atak zimy. Przedterminowy, że tak powiem. I nagły. Bo przecież zima powinna się zacząć 22 grudnia, a nie 29 listopada. Tak by było przyzwoicie i ze wszech miar elegancko. Potem powinna potrwać sobie przez święta, prósząc śnieżkiem i szczypiąc (byle delikatnie) mrozem, po czym, tuż po Nowym Roku, odejść z godnością, nie nastręczając nikomu problemów pod tytułem "wszystkie piaskarki na miasto".

Fakt, że Pani Zima w nosie ma kalendarz i dobre maniery, dawno już powinien przestać dziwić kogokolwiek (w tym, a może zwłaszcza, drogowców), ale jakoś dziwi. Dziwi i zaskakuje. Zaskakuje i dezorganizuje. Co za nietakt. Wpada znienacka (czy ktoś wie, co to jest "nienacek"? muszę to kiedyś wreszcie rozgryźć!) i absorbuje swoją osobą wszystkich dookoła - od nieszczęsnych dozorców (o, przepraszam, gospodarzy domu), przez pieszych i zmotoryzowanych zjadaczy chleba, po urzędników miejskiego ratusza. Każdy przeklina ją w żywy kamień, choć każdy z nieco innego powodu - jedni, bo muszą po niej sprzątać, inni, bo ci, co muszą, robią to nie dość szybko i nie dość dobrze. Cieszą się tylko osobnicy mocno nieletni, bo z niezrozumiałych powodów lubią, jak im się za kołnierz i do butów sypie takie białe, lepkie coś. Zastanawiam się czasem, czy w tym kontekście, słowo "nieletni" nie ma aby drugiego dna - nie-letni, czyli jakby zimowi. Hm.

Ja nieletnia nie jestem już od jakiegoś czasu, zatem z Panią Zimą łączą mnie stosunki dosyć chłodne. I jak było do przewidzenia, jej nagła wizyta w dniu wczorajszym była dla mnie niczym odwiedziny - czy ja wiem? - może kontrolerki z Urzędu Skarbowego. Równie wyczekiwana i równie miła. Niebagatelne znaczenie dla moich uczuć miał fakt, że do pracy pojechałam w pantofelkach na obcasie - rano o śniegu jeszcze nikt się nawet nie zająknął, a ja należałam do tych zmotoryzowanych. Niestety, wieczorem, gdy wychodziłam z biura, do parkingu trzeba już było brnąć przez zaspy, a przed maską samochodu spoczywał średniej wielkości Mount Everest. Nie miałam łopaty. Nie miałam nawet saperki. Nie miałam nic, poza skrobaczką, która pomogła na zamarzniętą przednią szybę, ale do niwelowania Mount Everestu nie nadawała się ani trochę.

Do domu dojechałam w stanie godnym pożałowania, myśląc ponuro, że chodzenie prawie boso po kolana w śniegu to jednak nie jest moja ulubiona dyscyplina sportu. I przeklinając Panią Zimę, że śnieży i mrozi, jakby naprawdę nie miała nic lepszego do roboty. A kiedy już dotarłam do mojej ciepłej i suchej oazy pośród tej lodowej, miejskiej pustyni, mąż powitał mnie okrzykiem: "Kochanie, zepsuła nam się lodówka. Gdyby nie ten mróz, wszystkie mrożonki i mięso szlag by trafił! Wyrzuciłem wszystko na balkon. Ale mamy szczęście!" Z oknem usłyszałam coś jakby śmiech. To Pani Zima chichotała z satysfakcją.

PS. Już wiem, co chcę dostać od męża pod choinkę. Kochanie, poproszę o łopatę!

sobota, 20 listopada 2010

Małżeńska wspólnota prezentowa

Zbliża się grudzień, a wraz z nim nieuchronne uganianie się za prezentami. Okazji, które nas do tego zmuszają - aż nadto, bo wystarczą już same mikołajki oraz Boże Narodzenie. Jednak w moim wypadku, jest jeszcze gorzej. Grudzień startuje z imieninami najmłodszej córki, kilka dni później są wspomniane mikołajki, zaraz potem urodziny świętuje mój pierworodny, a po dwóch tygodniach w domu pojawia się choinka, pod którą - jak wiadomo - musi zalec zgrabny stosik tego i owego.

Krótko mówiąc, już od końca listopada myślę głównie o tym, co komu kupić/zrobić/podarować. I generalnie, nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby nie dwie okoliczności. Po pierwsze, z biegiem lat rośnie lista prezentów już podarowanych, a zmniejsza się tych, które jeszcze można by ofiarować. Kombinowanie, czego jeszcze nie mają nasze dzieci, a co wobec tego moglibyśmy im sprezentować, zajmuje nam z roku na rok coraz więcej czasu i energii. Po drugie, przy tak napiętym kalendarzu, właśnie ów poświęcany na zdobywanie prezentów czas staje się wartością krytyczną, przebijającą nawet inną - nomen omen - wartość, czyli pieniądze.

Bo prezenty - jak wiadomo - na ogół się kupuje. Ergo, trzeba za nie płacić. Co może stanowić pewien, nie tylko czysto ekonomiczny, problem. Weźmy prosty przykład. Kupuję prezent mężowi. Chcę być hojna, więc kupuję coś super-hiper-ekstra, za dwu - no niech mu będzie! - trzycyfrową kwotę (pod warunkiem, że mamy taką na koncie, hehe). Wręczam i widzę, jak mężowi oczy robią się okrągłe i pot występuje na czoło. I to wcale nie z zachwytu, ale z obawy, czy w obliczu MOJEJ hojności, RODZINA dociągnie do pierwszego. Ups! I dociera do mnie, że kupiłam nie za swoje, ale za wspólne. Krótko mówiąc, mąż solidnie sobie na ten prezent zapracował.

Zatem, biorąc pod uwagę małżeńską wspólnotę majątkową, pewnie rozsądnie by było odpuścić sobie wzajemne obdarowywanie się prezentami, które niejako wyciągamy z kieszeni współmałżonka (swojej też, ale tylko w części). Łatwo powiedzieć! Ileż to razy przed mikołajkami ustalaliśmy z Panem Mężem, że tym razem nic sobie nie kupujemy, bo-to-przecież-nie-ma-sensu. Po czym, rankiem 6 grudnia, on wyciąga spod poduszki prezent ode mnie, karci mnie dobrotliwie ("oszustka z ciebie!"), by po chwili wręczyć mi upominek od siebie ("z ciebie też niezły krętacz!"). To samo - na Boże Narodzenie, rocznice, imieniny i tym podobne.

Po latach takich doświadczeń stwierdzam, że walka z prezentami kompletnie nie ma sensu. Sęk w tym, że obdarowywanie tych, których się kocha, po prostu sprawia nam niewymowną frajdę. Fakt, z czyjego konta się za to płaci, nie ma kompletnie znaczenia, oczywiście pod warunkiem, że to konto jest choć po części nasze, bo stanowczo odradzam płacenie z cudzego. Tak czy siak, liczy się głównie to, że W OGÓLE NAM SIĘ CHCE. Pomyśleć, pójść, kupić. A jeśli to bywa sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem - tym gorzej dla niego.

Dlatego, Kochanie, naprawdę, nie obrażę się, jeśli przy najbliższej okazji kupisz mi coś super-hiper-ekstra. Sprawdź tylko najpierw, ile tam mamy na koncie i zostaw co nieco. Mnie też czeka rundka po sklepach.

piątek, 12 listopada 2010

Ali-Baba i czterdziestu rozbójników

Ali Agca, niczym jego baśniowy imiennik, Ali-Baba, poznał hasło do Sezamu. Co ciekawe, tym razem hasło ma charakter poliwalentny, bo Sezam otwiera się, ilekroć Ali otworzy usta.

Kiedy Ali nie strzela do Bogu ducha winnych ludzi, jego głównym zajęciem jest donoszenie na rozbójników, którzy kazali mu wykonać zamach na św. pamięci Jana Pawła II. Liczba rozbójników nie jest bez znaczenia, bo im tych rozbójników więcej, tym większe skarby Ali wyniesie z Sezamu. Dlatego też Ali najwyraźniej postawił sobie za punkt honoru dociągnięcie do symbolicznej i baśniowej liczby 40.

W tym celu porzucił już wszelkie pozory prawdopodobieństwa, w czym media wydatnie mu sekundują, płacąc za jego wymysły i publikując je na wyprzódki. Ali zdążył już donieść na Amerykanów, Rosjan, Bułgarów, Matkę Boską i Watykan. Myślę, że wkrótce przyjdzie kolej na Chińczyków (nie lubią chrześcijan), Niemców (chcieli, żeby miejsce papieża-Polaka zajął papież-Niemiec, choćby nawet i z Bawarii), Włochów (wkurzało ich, że papież-Polak tak długo okupuje tron, który Włochowi należy się jak psu zupa), Arabów (powodów mieli aż nadto, z dżihadem na czele), Polaków (chcieli przypodobać się Sowietom).

Jak się wyczerpie lista narodów, przyjdzie kolej na rozmaitych świętych, których udział w zamachu wzbogaci opowieść o wątki mistyczne. Osobiście stawiam na świętych Jana i Pawła (nie podobało im się, że Karol Wojtyła przywłaszczył sobie ich imiona) oraz na świętego Karola Boromeusza (papież zdradził jego imię na rzecz dwóch wcześniej wymienionych). Nie zdziwi mnie, jeśli Ali powoła się na inspirację ze strony świętego Piotra, bo kto jak kto, ale pierwszy papież ma przecież w sprawach papieskich sporo do powiedzenia.

Listę zamkną Żydzi, masoni i Marsjanie, a na deser Ali zostawi samego Jana Pawła II, jako że historia, w tym ta najnowsza, zna przypadki sfingowanych zamachów, których inspiracją były ich niedoszłe ofiary. Tak oto zakończy się baśń z tysiąca i jednej nocy, po opowiedzeniu której Ali Agca odjedzie rolls-roycem do pałacu wybudowanego za honoraria autorskie, a media podliczą zyski ze zwiększonych nakładów. Natomiast my, czytelnicy, poczujemy się znowu nabici w butelkę i będziemy zachodzili w głowę, dlaczego sami dawaliśmy Alemu klucz do Sezamu - kupując jego brednie.

wtorek, 9 listopada 2010

W żłobie leży i kwiczy

Odkąd kobiety zaczęły się emancypować, społeczeństwo zachodnie rozdziera dyskusja o to, jaki model rodziny jest lepszy – taki, w którym matka zostaje w domu i poświęca się (co za okropne słowo!) wychowaniu dzieci, czy taki, w którym oboje rodzice są zawodowo aktywni, a dzieci wychowywane są przy wydatnej pomocy rozmaitych żłobków i przedszkoli. Granica między zwolennikami jednej i drugiej opcji nie jest wcale łatwa do zdefiniowania. Są jednak tacy, którzy twierdzą, że w dużej mierze pokrywa się ona z granicami państw, co ma podobno wpływ na mniejszą lub większą prokreację.

I tak na przykład, jak mi ostatnio dowodziła pewna znajoma Francuzka, w Niemczech, gdzie kobiety są ciągle jeszcze pod wpływem tradycyjnego modelu rodziny, przyrost naturalny jest zastraszająco mały, bo kobiety wolą w ogóle nie mieć dzieci i pracować, niż je mieć, pracować (bo tego chcą) i czuć się winne, że to robią.Tak, tak, winne, gdyż - znowu powtarzam po koleżance znad Sekwany - presja społeczna na matki oddające dzieci do żłobków jest ponoć w Niemczech gigantyczna i biedaczki aż uginają się pod ciężarem winy. A że za takim brzemieniem nikt nie przepada, wybierają niski przyrost naturalny, bo za to gromione jest państwo, a nie jednostka.

We Francji natomiast sytuacja ma się zgoła inaczej. Według mojej rozmówczyni, kobiety francuskie już dawno zrzuciły nieznośny ciężar fałszywie pojmowanej winy i mogą spokojnie realizować się zawodowo, nie obawiając się, że ktoś im wytknie niedobór troski o potomstwo. Rozbudowany system żłobków i przedszkoli wydatnie im w tym pomaga, emancypacja kobiet nie jest już pustym frazesem, prokreacja kwitnie, a ludziom żyje się dostatnio.

No, trochę się może zagalopowałam, bo o tym dostatku to już znajoma Francuzka nie wspominała, ale reszta się zgadza. Nie obyło się, rzecz jasna, bez przypomnienia zasług rewolucji francuskiej, a także doskonałego modelu wychowania dzieci, jaki współczesnym Francuzkom zostawiły w spadku ich praprababki (mogłam ominąć jedno lub dwa pra), a który polegał na tym, że dzieciarnią zajmowały się mamki i bony, a mamusie błyszczały w salonach. Jest z czego czerpać pełnymi garściami. Na moją sugestię, że doskonały wynik w konkursie na najwyższy przyrost naturalny Europy Francja zawdzięcza w dużej mierze arabskim imigrantom, znajoma lekceważąco machnęła ręką, twierdząc, że przesadzam i statystyki wcale tego nie potwierdzają. Krótko mówiąc, Francja się rozmnaża, bo kobiety się wyemancypowały.

Może i tak, ale jedna rzecz nie dawała mi spokoju: kto właściwie wychowuje te licznie zaludniające Francję dzieci? Wychodzi na to, że państwo - i to już od pierwszych miesięcy życia. Kiedy jednak pozwoliłam sobie zwrócić na to uwagę mojej rozmówczyni, ta wyraźnie się wkurzyła. I poczęstowała mnie wykładem o tym, że nie ilość się liczy, a jakość. Nie, nie dzieci, ale czasu, który się tym dzieciom poświęca. Ona pracuje wprawdzie od rana do nocy, dzieci wychowały się najpierw w żłobku, potem w przedszkolu, a teraz wychowują się w szkole, ale za to, jak już mama wróci do domu o godzinie 20.30, to przez godzinę bardzo intensywnie swoim dzieciom towarzyszy. I te dzieci są wspaniale wychowane - mają dobre maniery, nie odszczekują dorosłym (za wyjątkiem chwil, kiedy odszczekują, ale mają prawo, bo są nastolatkami) i przy stole trzymają łokcie przy sobie. Za to "moja" Francuzka zna takie bachory, których matka siedziała w domu przez pierwsze lata życia swoich pociech, a efekty wychowawcze są znacznie gorsze. Ha!

Cóż, trudno polemizować z tezą, że wychowywanie dzieci to proces bardzo złożony, a złotych recept raczej nikt nie ma (choć niektórym się wydaje, że wręcz przeciwnie). Nic jednak nie poradzę na to, że oświadczenie "moja-praca-jest-ważna-a-nasze-żłobki-są-przecież-wspaniałe" jakoś mnie nie przekonuje. I mimo wszystko podejrzewam, że niemowlę oddane do żłobka, żeby nie wiem jak cudownego, ma się emocjonalnie nieco gorzej (szlachetnie ubieram to w eufemizm) od dziecka, któremu rodzice (nigdzie nie jest przesądzone, że musi to być wyłącznie matka) blisko towarzyszą przez parę pierwszych lat jego życia. Oczywiście, jakość tych lat i tego kontaktu ma znaczenie zasadnicze, ale ilość z pewnością też się liczy. Bo choć słowo "żłobek" bezsprzecznie kojarzy się pewną stajenką w Betlejem, to nie należy zapominać, że wprawdzie mały Jezusek też leżał w żłobku, ale Matka Boska nie poleciała się realizować zawodowo, ale trwała wiernie tuż obok Niego.

niedziela, 7 listopada 2010

Mars, Wenus i te sprawy

- Kochanie, czy nie powinniśmy zmienić opon na zimowe? - spytałam dziś męża przy śniadaniu, pragnąc dać dowód, że troszczę się o nasz środek transportu i dbam o bezpieczeństwo rodziny. Puchłam przy tym z dumy, bo już sam fakt, że W OGÓLE wiem, co to takiego opony zimowe, uznaję za niezwykły przejaw bystrości umysłu i szerokości horyzontów motoryzacyjnych. Mąż spojrzał na mnie jakoś tak dziwnie, więc szybciutko dokonałam korekty: - No, chyba że poczekamy jeszcze troszkę, aż temperatura spadnie... Kolejne spojrzenie, jakie mi rzucił, sprawiło, że całkiem zamilkłam. - Opony są zmienione już od tygodnia - powiedział mój małżonek dobitnie - Nie zauważyłaś?!

Pytanie wypowiedziane zostało z takim zdumieniem, że w pierwszej chwili poczułam się jak ślepa i niedorozwinięta. Szybko jednak włączył mi się instynkt samoobrony. - Niby jak miałam zauważyć - odpowiedziałam pytaniem na pytanie, co jako metoda erystyczna, sprawdza się całkiem nieźle. Jednak nie w tym wypadku. - FELGI SĄ INNE - oznajmił mąż wielkimi literami, jakby mówił do niezbyt rozgarniętego dziecka. - Stalowe - postawił kropkę nad i, a syn, który się temu przysłuchiwał, aż przestał jeść i pokręcił głową z wyraźną dezaprobatą. Przez chwilę myślałam, że pragnie w ten sposób skarcić ojca za to, że tak się nade mną wytrząsa, ale szybko się okazało, że dezaprobata dotyczyła mojej indolencji. - Nowe buty u koleżanki to byś zauważyła, prawda? - wystrzelił we mnie ostatni pocisk i obaj panowie zachichotali ironicznie, zjednoczeni i poczuciu męskiej wyższości nad kobiecym podgatunkiem.

Odpuściłam sobie tłumaczenie, że nowych butów u koleżanki też bym nie zauważyła, bo dobrze wiem, że to nic nie znaczy. Pod tym względem odbiegam znacząco od średniej żeńskiej i mam podejrzenie graniczące z pewnością, że większość kobiet jednak zwraca uwagę na takie detale. Wracając jednak do samochodu, trochę mnie ta historia z felgami zastanowiła. Co by musiało się zmienić w moim aucie, żebym to dostrzegła? Wiem! Kolor. Ewentualnie, marka, pod warunkiem, że nie byłaby zbyt podobna do tej obecnej. I to by było na tyle. O felgach wiem tyle, że coś takiego istnieje, a opony wszystkie wyglądają dla mnie identycznie. To pewnie kwestia innej lateralizacji mózgu - zupełnie jak z tą prawą i lewą stroną, które nigdy nie chcą być tam, gdzie powinny. Zwłaszcza, gdy muszę robić za pilota.

Takie drobne epizody utwierdzają mnie w przekonaniu, że z tym Marsem i Wenus coś jednak jest na rzeczy. Trudno, narażę się feministkom i powiem to głośno i wyraźnie: różnimy się. My, kobiety i oni, mężczyźni. Na przykład oni nie rozróżniają kolorów. Dla mojego męża wszystkie barwy są "awe" - czerwonawa, biaława, brązowawa, bo takie bezpieczne przybliżenie oddala możliwość pomyłki. My mamy problem z orientacją w terenie (potrafię się zgubić nawet we własnym mieszkaniu). Oni pytając, oczekują konkretnej odpowiedzi, my - raczej wręcz przeciwnie. Oni są zwykle konsekwentni, my - uroczo (lub wkurzająco - zależy od tego, jak bardzo facet nas kocha) niekonsekwentne.

Ta ostatnia cecha daje zresztą bardzo zabawne efekty. Rozmawiałam ostatnio z pewną znajomą, która sama siebie nazywa feministką. Najpierw przejechała się po Korwinie-Mikke i jego poglądach na kobiety, potem przez kwadrans dowodziła, że jeśli między płciami są jakieś różnice, to zdecydowanie na korzyść płci pięknej. A na koniec opowiedziała mi jakąś historyjkę ze swojego zawodowego życia z pewną wredną babką w roli głównej, która rozsiewała po firmie ploty - "no, wiesz, jak to kobiety". I nawet nie zauważyła, że właśnie zaprzeczyła sama sobie. Ergo, jest stuprocentową kobietą. Co było do udowodnienia.

sobota, 6 listopada 2010

Żegnaj kutio, witaj Karyntio!

Klamka zapadła! W tym roku po raz pierwszy od niepamiętnych czasów spędzę Boże Narodzenie w zupełnie obcym mi miejscu. Obcym podwójnie, bo nie dość, że nigdy dotąd nieodwiedzanym, to jeszcze - że tak to ujmę - cudzoziemskim. W Austrii konkretnie.

Powód jest banalnie prosty, a na imię mu deski. Napisałabym "narty", ale w przypadku mojej rodziny byłoby to pół, a właściwie jedynie dwie piąte prawdy, bo pozostałe trzy piąte jeżdżą na śniegowej desce, czyli snowboardzie. W liczbie pojedynczej. Co, zresztą, nieodmiennie budzi mój podziw pomieszany ze zdumieniem, jakim cudem można w ogóle się poruszać, mając obie nogi przykute do jednej deski, skoro poruszanie się na dwóch jest tak piekielnie trudne.

Ale zostawmy rozważania techniczne i wróćmy do świąt. Muszę przyznać, że miałam z tym wyjazdem potężny problem. Jak to? Boże Narodzenie bez wielkiej, rodzinnej, trzypokoleniowej wieczerzy? Bez dwóch dni spędzonych w kuchni? Bez setki własnoręcznie powycinanych i upieczonych pierniczków? Bez tony przekręconego przez maszynkę maku i wielopiętrowego makowego tortu? Bez podstępnie uśmierconego karpia? Bez grzybów, kapusty, grochu? Bez - no, muszę to wreszcie wykrztusić - choinki?! Niemożliwe! I co my tam w ogóle będziemy jedli w Wigilię? Wiener Schnitzel?! Zostałam jednak przegłosowana - ferie w tym roku ułożyły się jakoś tak parszywie, że wspólny rodzinny wyjazd na deski wchodzi w grę tylko w okresie świątecznym. Causa finita.

Znaleźliśmy lokum w Austrii. U faceta o całkiem nieaustriackim imieniu - René. Podejrzewam nawet, że mój PiW* specjalnie tego gościa wyszukał, licząc, że pójdę na lep francusko brzmiącego imienia i przestanę płakać za choinką. Ale nie ze mną te numery. Mak, kapustę i karpia mogę przeboleć, ale na pasterkę iść muszę. Zadzwoniłam więc do Renego, żeby wypytać o to i owo. Facet był bardzo miły i anglojęzyczny. Na pytanie o przystanek skibusa i konieczność zakładania łańcuchów na koła odpowiedział z miejsca i nawet dosyć gramatycznie. Kiedy jednak spytałam, jak daleko od jego domu leży kościół, w słuchawce zaległa cisza. Może nie zrozumiał - pomyślałam - i powtórzyłam pytanie wolno i wyraźnie, dodając, że chodzi o CATHOLIC church, żeby się potem nie okazało, że najbliższa świątynia jest meczetem (mało prawdopodobne, ale możliwe). René jakoś się pozbierał, bo chyba zrozumiał, że nie żartuję, więc bardzo dobitnie powiedział: tri hundert meters.

I tak oto wytrącił mi z ręki ostatni argument. Skibus - o rzut beretem od chałupy, kościół - o rzut kamieniem, a łańcuchów na koła zakładać nie trzeba, bo droga odśnieżana. W tym roku, zamiast "Lulajże Jezuniu", będę śpiewała Stille Nacht. Zapłaciłam Renemu zaliczkę. Pożegnałam się z kutią. Zaczęłam ćwiczyć mięśnie nóg, żeby lepiej wyglądać na stoku (lepiej jeździć i tak nie będę). I tylko się zastanawiam, kiedy do dzieciaków dotrze, że w tym roku nici z prezentów, bo prezentem są deski w Karyntii. Ale o tym sza!


* PiW - Pan i Władca

czwartek, 4 listopada 2010

Leonardo na szpilkach, czyli kto wymyślił wysokie obcasy

Nie wiem, czy istnieje lista najbardziej przeklinanych wynalazków, ale jeśli nie, to ja miałabym kilka kandydatur. Homo sapiens jest wprawdzie sapiens, jednak czasem myślę, że to myślenie prowadzi nas na manowce. Gdzie na mądrych (a może przemądrzałych) ludzi czyhają rozmaite pułapki - ot, choćby wynalazki typu waga łazienkowa czy wysokie obcasy.

Co ciekawe, z przeklinanymi wynalazkami jest tak, że kto inny wymyśla, a kto inny przeklina. Mogę się założyć, że zarówno wagę łazienkową, jak i wysokie obcasy wymyślili faceci (te ostatnie, to podobno sam Leonardo da Vinci), ale płody ich niezrównanych umysłów przeznaczone są głównie dla kobiet. I to kobiety zbierają ponure żniwo w postaci nerwicy (waga łazienkowa) oraz haluksów i obolałych stóp (wysokie obcasy).

Wagę łazienkową zostawię na inną okazję (idą święta, temat na pewno powróci) i skupię się na obcasach. Problem z butami na wysokim obcasie jest bowiem taki, że posiadają jedną zaletę (nieźle się w nich wygląda), ale za to dwie potężne, kilku(nasto) centymetrowe wady. Od jakiegoś czasu znowu zmuszona jestem nosić je przy różnych (częstych, niestety) okazjach i za każdym razem zachodzę w głowę, co mnie do tego skłania. Moda? Obyczaj? Chęć podobania się? Zapewne wszystko po trochu. Nie zmienia to jednak faktu, że przeklinam w żywy kamień.

Z pomocą czasem przychodzi moda - ta kapryśna dama, która niekiedy wykazuje trochę zdrowego rozsądku i każe kobietom zejść z wysokości szpilek i koturnów na bezpieczne niziny płaskich czółenek. Nie da się jednak ukryć, że w tym wygodnym obuwiu noga wygląda mniej smukło i 8 kobiet na 10 wybierze jednak obuwnicze narzędzie tortur, łudząc się, że dzięki wysokim obcasom ktoś kiedyś o nich powie, że mają nogi do samej szyi. Co wprawdzie jest anatomicznym horrorem, ale facetom jakoś nieźle się kojarzy. Hm.

I tak oto wracamy do autora tego przeklinanego przez pokolenia kobiet wynalazku. Jeśli faktycznie był nim Leonardo, to w tym wypadku dusza artysty na bank zwyciężyła z duszą lekarza. Zastanawiam się nawet czasem, czy nie był to rodzaj ponurego żartu spłatanego kobietom, które u Leonarda nie miały ponoć najlepszych notowań (wystarczy spojrzeć na Mona Lisę, by się tego domyślić). Zatem w chwilach, kiedy moje dręczone wysokimi obcasami stopy wołają o litość, ciskam gromy na ich wynalazcę, życząc mu w duchu, by - gdziekolwiek jest - musiał czasem spacerować na 15-centymetrowych szpilach. Najlepiej po kocich łbach!