Wakacje się skończyły. To znaczy, moje wakacje, bo znam takich szczęśliwców, jak na przykład właściciele indeksów wyższych uczelni, którzy w beztroskim, wakacyjnym slow-foksie dotańczą do października. Mnie to jednak nie dotyczy i jedyne, co mi pozostało, to wspominać cudowną włóczęgę po Gruzji i liczyć na to, że czas mimo wszystko popłynie wartkim nurtem i dowiezie mnie jakoś do kolejnej takiej przygody.
By się jednak tak całkiem nie dać pourlopowej chandrze, postanowiłam poudzielać się kulturalnie, żeby mi ą i ę we krwi żywiej zaczęło krążyć. Pod ręką, jak znalazł, festiwal „Warszawa Singera”, który wśród licznych zalet ma i tę, że wiele imprez odbywa się tuż pod moim nosem, na placu Grzybowskim i w okolicy. Program festiwalu można znaleźć bez trudu, bo i prasa donosi, i Internet huczy.
Wydarzeń jest od groma i ciut, ciut – nic tylko wybierać. No to wybrałam. Czwartek, 18.30: Restauracja Próżna-Hoiz zaprasza na tradycyjne potrawy kuchni żydowskiej oraz na podróż sentymentalną do Skarbnicy Muzyki Żydowskiej. Umówiłam się z przyjaciółką, że zamiast plotkować przy zwykłej małej czarnej, pokosztujemy tych skarbów kulinarno-muzycznych. Wyobraźnia podpowiadała uroczą knajpkę, pyszną kolację, a w tle jakiś skrzypek, niekoniecznie na dachu, grający Mayn Shtetele Belz.
Tyle wyobraźnia. Rzeczywistość była mniej kolorowa. Knajpka może i urocza, jeśli ktoś lubi ciasne pomieszczenia, z gar-kuchnią na zapleczu. Kolacji nie było wcale, bo z tradycyjnej kuchni żydowskiej miałyśmy do wyboru pierogi lub kupkę „cymesu” (smażona marchew ze śliwkami na słodko), a wszystko to serwowane na plastykowych talerzykach jednorazowych. Zaś skarby muzyki żydowskiej okazały się piosenkami puszczanymi z płyty.
Dziś wydrukowałam sobie z Internetu program „Warszawy Singera” na sobotę i niedzielę. Dwanaście bitych stron. Same atrakcje. Muzyczne, literackie, kulinarne… Alternatywą na niedzielę jest koncert chopinowski w Łazienkach. Hmmm…