sobota, 31 maja 2014

Być pisarzem


Jakiś czas temu, w całkiem innym życiu, byłam pisarką. Przez malutkie pe i przez krótką chwilę. W tym krótkim, acz szczęśliwym czasie napisałam kilka książek dla dzieci, które do kanonu lektur raczej nie wejdą, i których z pewnością nikt nie sfilmuje, więc sodówka i udręki milionera nie będą moim udziałem.

Tym większe było moje zdumienie, kiedy jakieś dwa miesiące temu zadzwonił telefon i przemiła pani z Miejskiej Biblioteki we Wrocławiu zaprosiła mnie do udziału w spotkaniu z czytelnikami oraz warsztatach pod hasłem "Noc w Bibliotece". Kiedy już się upewniłam, że mnie z kimś nie pomylono i ochłonęłam nieco z wrażenia, z entuzjazmem wyraziłam zgodę. W tych dawnych czasach, gdy pisałam, kilka takich spotkań i warsztatów zaliczyłam, jakoś przeżyłam, więc i tym razem powinnam...


Jednak im bardziej zbliżał się termin, tym bardziej mina mi rzedła. Z zakamarków pamięci wychynęły tamte spotkania sprzed lat i ich trudni do opanowania uczestnicy. Jeśli ktoś próbował kiedyś okiełznać czterdziestkę wiercących się ośmio- lub dzisięciolatków, wie, co mam na myśli. Świadomość, że teraz będzie jeszcze gorzej, bo na pewno wyszłam z wprawy (w międzyczasie moje dzieci też zdążyły się zestarzeć), kompletnie mnie zgnębiła. Nie zdezerterowałam wyłącznie dlatego, że mi było głupio.

Wreszcie nadeszła chwila próby. Przede mną zasiadły dwie klasy drugie, w sumie jakaś trzydziestka bardzo młodych ludzi, których poważne buzie mówiły wyraźnie, że taryfy ulgowej nie będzie. Na początku szło nawet nieźle. Przyjęłam bowiem zasadę: mówić jak najmniej. Rzucałam więc pytania, a dzieciarnia gadała na wyprzódki. Okazało się, że:
a) wszyscy - z dwoma wyjątkami (brawo za odwagę) lubią czytać,
b) wszyscy kochają książki, bo są ciekawe,
c)  co drugi coś pisze (przypominam, że mówimy o drugiej klasie podstawówki), w tym jeden oznajmił, że pisze autobiografię (!).

Fajnie nam się gawędziło, ale że zbliżał się koniec, uznałam, że muszę jednak coś z siebie dać. - Czy ktoś chce mnie o coś zapytać? - rzuciłam, pewna, że zalegnie głucha cisza. Ku mojemu zdziwieniu wyrósł las rąk. - Hmmm, no dobrze... to może ty - wskazałam na blond dziewczę o nieśmiałym spojrzeniu.

Dziewuszka uśmiechnęła sie radośnie, wzięła głęboki wdech i ryknęła na całą salę:

- Ile pani ma lat?!

czwartek, 29 maja 2014

Nach Breslau, czyli telefoniczna podróż do Wrocławia


- Nach Breslau?

Tak się zaczęła moja dzisiejsza podróż do Wrocławia. Facet, który mi zadał to pytanie, niepewnie wskazywał na pociąg, który właśnie się wtoczył na peron trzeci. - Ja, genau - potwierdziłam, dumna, że moje nędzne resztki niemiecczyzny w tym wypadku wystarczyły do skutecznej komunikacji. Dobitne i okraszone uśmiechem "danke" było tego jasnym potwierdzeniem. Żeby nie zepsuć efektu, na złamanie karku pognałam do mojego wagonu. A nuż facetowi strzeliłoby do głowy spytać o coś jeszcze.

W wagonie okazało się, że trafił mi się tzw. wagon otwarty, układem siedzeń przypominający samolot. Na tym jednak podobieństwa się kończą. Po pierwsze, jedziemy tyłem.  Po drugie, można tu gadać przez komórkę, co oznacza, że co chwila coś komuś dzwoni. Przez pierwsze pół godziny podróży zapoznałam się z najnowszymi trendami panującymi w świecie komórkowych dzwonków, a przede mną jeszcze parę godzin jazdy.

Komórkowe atrakcje nie kończą się, rzecz jasna, na dzwonkach. Pierwsze 20 minut podróży ubarwiła mi pasażerka z siedzenia przede mną, której rozmowa z niejaką Agatą dała materiał do przemyśleń zarówno mnie, jak i połowie mojego wagonu. Fakt, że problemy małżeńskie Agaty nie zostały mi (nam) objawione do cna, Agata zawdzięcza wyłącznie fizjologii - jej koleżanka poczuła bowiem zew natury i udała się go zaspokoić w wagonie restauracyjnym. Skąd to wiem? Z tego samego źródła, co Agata.

Natomiast, pisząc te słowa, chcąc nie chcąc, jestem świadkiem rozmowy pani, która siedzi dwa rzędy za mną. Prześledziłam już losy jej syna-przedszkolaka, a teraz z zapartym tchem zapoznaję się z historią pewnej biurowej korespondencji z historią kryminalną w tle.

O tym, że pan siedzący po przekątnej przede mną organizuje w ten weekend imprezę, dowiedziałam się już na samym początku podróży, bo tak serdecznie kogoś na nią (na imprezę, nie w podróż) zapraszał, że niemal sama poczułam się zaproszona.

Efekt jest taki, że ściągnięty na kindle'a "Immoralista" Gide'a leży odłogiem, a ja pogrążam się w przypadkowych  strzępkach rozmaitych narracji. Zanim dotrę "nach Bresalu", stanę się rezerwuarem cudzych, niedokończonych historii. Bez morału.

poniedziałek, 26 maja 2014

Łomatko


Dzień Matki. Przez wielkie M. I  D. Od rana moje ulubione radio informuje mnie, że dziś w Liedlu 13 róż tylko po 7,50. Co na pewno wkurza niewąsko kwiaciarzy spod Hali Mirowskiej, dla których DM jest jednym z kilku dni obfitych żniw i taka konkurencja może im te żniwa skutecznie żni..., tfu! zniweczyć.

W pracy żeńska część personelu ulega wyraźnej polaryzacji. Jedne radośnie demonstrują każdemu, kto się nawinie, różne cud-laurki, korale z jarzębiny i bransolety z makaronu pracowicie wykonane przez latorośle pod okiem cierpliwych przedszkolanek. Inne, które latorośli nie mają, lub - co gorsza - mają latorośle w wieku, w którym na naszyjniki z jarzębiny już za późno, a na kolie z pereł za wcześnie, unikają tych od makaronu jak ognia i udają, że DM to komercja, konfekcja i takie tam.

Na ulicach sporo panów z bukietami - to zapewne tatusiowie, którzy pełni obaw o niepewną pamięć latorośli, postanowili, że tradycji musi stać się zadość. Mamusie dostaną więc, co mamusiowe, choćby tylko od męża.

A jutro nikt już nie będzie się tym przejmował. No, może tylko ci spod Hali Mirowskiej.


piątek, 23 maja 2014

Nocne spotkanie trzeciego stopnia


Świat rybika jest przerażający. Ciemny, wilgotny, pełen pułapek. Od dziurki, w której rybik spędza większość czasu, do szczeliny, do której musi niekiedy dotrzeć, rozciąga się bezkresna, gładka przestrzeń zimnej glazury. Po drodze zaś czyhają liczne niebezpieczeństwa, jak choćby wielki, ciężki but, który w każdej chwili może spaść na rybika, pozbawiając go perspektywy dalszej wędrówki.

Świat rybika wypełniają dźwięki i zapachy. Szmer strumienia, huk wodospadu, woń zgnilizny, czasem na chwilę zagłuszona zapachem konwalii lub sosnowego lasu.   W tym świecie brakuje kolorów, bo wszystko jest czernią, którą z rzadka rozdziera jaskrawa łuna światła. Rybik jej nie znosi i ucieka przed nią do znajomej, ciepłej ciemności.

Świat rybika jest pełen kompleksów. Paskudztwo, obrzydlistwo, ohyda – takie określenia rybik słyszy na co dzień. I choć sam chciałby myśleć, że przypomina odlany ze srebra przecinek lub kawałek wyciekłej z termometru rtęci (nikt rybikowi nie powiedział, że termometry rtęciowe są już w Europie passé), skojarzenia te podzielają naprawdę nieliczni.

Kiedy nocą wchodzę do łazienki, przerażony rybik zastyga na środku posadzki, złapany w pułapkę światła. Srebrny przecinek, który próbuje wtopić się w fugę terakoty. Drży, że za chwilę spotka się z moim kapciem. – Nie bój się, mały – mówię cicho, by nie zbudzić domowników – masz szczęście, trafiłeś na miłośniczkę przecinków.

czwartek, 22 maja 2014

Kochany Dzienniczku


Kochany Dzienniczku. Dawno do Ciebie nie zaglądałam, bo... Bo tak. Nie będę się tłumaczyć. Opowiem za to, co się wydarzyło, jak mnie nie było. To znaczy, byłam, ale gdzie indziej. Nieważne.

(Tu zaskoczył Szeherezadę poranek i przerwała dozwoloną jej opowieść.)

Kochany Dzienniczku. Właściwie, to nie ma o czym gadać. Zmieniłam pracę. I kolor włosów. I szczoteczkę do zębów, bo stara się zużyła. Z tego wszystkiego najbardziej doniosłe znaczenie zdaje się mieć ta trzecia zmiana. Uświadomiłam sobie bowiem, że co jak co, ale stan uzębienia może mieć gigantyczny wpływ na moją condition humaine. Kilka(dziesiąt) siwych włosów w tę czy we w tę to już bez znaczenia. A co do pracy... Pożyjemy, zobaczymy. Natomiast zęby - o, tu różnica nawet o jeden to sprawa pierwszorzędnej wagi. Zwłaszcza, że rzędy są tylko dwa.

Mogę się za to pochwalić: nie oglądałam Eurowizji. Niestety, nie mogę jednak powiedzieć, że nie widziałam Conchity Wurst. Bo primo, rozdzina przełączyła kanał na jej (?) występ, a secundo, musiałabym zamknąć się w jakimś eremie, by nie natknąć się na jej (?) wizerunek. Dla równowagi i z tych samych powodów, co powyżej, widziałam też Słowianki, które wiedzą, co im mama w genach dała. W obu wypadkach, choć z nieco innych przyczyn, nie mam ochoty dzielić się wrażeniami.

Co poza tym? Niewiele. Aha, piękne mamy lato tej wiosny, prawda?

niedziela, 11 maja 2014

Im więcej czytam, tym staję się smutniejsza


Przeczytałam wczoraj książkę pewnej Norweżki. "Im szybciej idę, tym jestem mniejsza". Wydawca reklamuje ją następująco: "Książka jest ciepłą, trochę ironiczną wariacją na temat "życia całą pełnią". Hmmm... Jeśli przyjąć, że paniczny lęk przed samotną śmiercią jest wariacją na temat życia całą pełnią, to mogłabym się z tym promocyjnym opisem zgodzić. Mniejsza jednak o marketing. Książkę przeczytać warto, choć jeśli ktoś liczy na to, że po lekturze nastrój podskoczy mu o kilka stopni, może być zaskoczony.
Mnie, na ten przykład, ogarnęły refleksje zgoła niewesołe.  Przez całą książkę główna bohaterka martwi się bowiem, że umrze (jest już staruszką, więc prawdopodobieństwo rośnie z każdym dniem) i nikt tego nie zauważy. Kiedy więc przeczytałam ostatnie słowa, zadałam sobie pytanie: A ja?  Czy jeśli ja umrę, a to przecież nieuchronne, ktoś w ogóle ten fakt zauważy? Czy jest coś takiego, co sprawi, że moja nieobecność stanie się dotkliwa? Dotkliwie smutna i nie do zniesienia?
Myślałam i myślałam i było mi coraz mniej przyjemnie. Aż nagle - eureka! Mam! Jest coś takiego. To moje kwiaty doniczkowe! Mam ich w domu całe mnóstwo i jestem jedyną osobą, która je darzy sympatią i o nie dba. Gdybym więc nagle umarła, a zwłaszcza umarła w czasie upalnego lata, po paru dniach ktoś z rodziny na pewno w końcu potknąłby się o rozrzucone po podłodze zeschłe liście. 
I może któreś z dzieci zadałoby pytanie: Dlaczego Mutter (to straszne, ale tak na mnie mówią - nie pytajcie, dlaczego) nie podlewa swoich kwiatów? I kto wie, może ktoś przypomniałby sobie, że jakoś dawno mnie nie widział.  I może ów ktoś by pomyślał, że jednak lepiej było, jak byłam, bo kto teraz będzie podlewał kwiaty? 
I już prawie zrobiło mi się lżej na duszy, kiedy uświadomiłam sobie, że przecież rodzina nienawidzi moich kwiatów. I że jedyną prawdopodobną reakcją byłby okrzyk  radości: Ha! Nareszcie możemy się pozbyć tych badyli! I zrozumiałam, że nie ma dla mnie ratunku. Do następnej książki.