środa, 24 czerwca 2015

Ogon lamparta

Zabawne, jak proste czynności prowadzą niekiedy do całkiem złożonych procesów myślowych. Okazuje się bowiem, że nawet ugaszenie pragnienia może dać zupełnie nieoczekiwane skutki. Intelektualne - nie fizjologiczne. A było to tak...

Zmęczona pracą po pracy, postanowiłam rozprostować kości i napić się soku grejpfrutowego. Odkręciłam zakrętkę, a tam, od spodu, w ramach uatrakcyjnienia spożycia rzeczonego soku, producent umieścił następującą informację: "Najwyższą średnią życia mają Japończycy (81,5 roku), a najniższą mieszkańcy Zambii (32,7)". Smaku soku to nie poprawiło, ale skłoniło do refleksji.

"Hm - pomyślałam w pierwszym porywie tkliwego serca - biedni Zambijczycy. Ledwo się narodzą, poznają, co znaczy wino, kobiety i śpiew, a już muszą się żegnać z życiem." Kiedy jednak tkliwe serce ustąpiło miejsca bardziej trzeźwemu osądowi, musiałam przyznać, że w moim rozumowaniu tkwi zasadniczy błąd. Albowiem, o ile o kobietach i śpiewie to może Zambijczycy jakieś pojęcie mają, o tyle wina kosztują raczej rzadko. Produkt krajowy brutto w tym pięknym, afrykańskim kraju wynosi nieco ponad tysiąc dolarów na łeb (gorzej ma już tylko Burundi, Jemen, Malawi i parę innych równie zamożnych państw), analfabetyzm sięga 20%, a dookoła żyją lwy, lamparty i mucha tse-tse. Żadna frajda.

Gdy przyłożyć do tego sytuację Japonii, z PKB przekraczającym 35 tysięcy dolarów na głowę, społeczeństwem wykształconym po zęby oraz brakiem drapieżnych i chorobonośnych zwierząt, gołym okiem widać, że w Japonii lepiej jest żyć, a w Zambii umierać - im szybciej, tym lepiej.

Kwadratura koła

Oczywiście, takie rozumowanie może natychmiast wzbudzić sprzeciw. W końcu, fakt, że Zambijczycy żyją krótko i mało szczęśliwie, to właśnie efekt wyżej wymienionych czynników - braku forsy, wykształcenia oraz obecności muchy tse-tse. Ergo, gdyby się z tym uporali, mogliby żyć i dłużej, i lepiej. Gdyby.

Sęk w tym, że z pewnością długo się nie uporają. Zaś prawdopodobieństwo, że Japończycy gwałtownie zbiednieją i zaczną masowo umierać na śpiączkę afrykańską, jest tak samo wysokie, jak to, że Doda zostanie misjonarką i pojedzie do Zambii ulżyć niedoli afrykańskich dzieci. Krótko mówiąc, szanse na to, że opisana na zakrętce od butelki soku grejpfrutowego reguła ulegnie odwróceniu, są nikłe. Japończycy nadal będą żyli długo i dostatnio, zaś Zambijczycy - krótko i nędznie.

Pytanie jednak, czy w tym układzie Zambijczycy chcieliby żyć dłużej. Czy ktoś, kto wegetuje w lepiance, nieustannie narażony na pożarcie przez lamparta, opędzając się 24 godziny na dobę od muchy tse-tse, pragnąłby taką egzystencję ciągnąć przez 81,5 roku? Bardzo wątpię. A może jednak? Może instynkt samozachowawczy, ten pierwotny zew, który każe człowiekowi pazurami wczepiać się w tkankę życia, jaka by ona nie była cherlawa i sparszywiała, zagłusza rozum, który mówi: "Marne to moje życie, nie ma czego żałować"?

A jednak to be!

Sok mi się skończył, na ekranie tkwi niedokończony tekst na poniedziałkową konferencję, a ja tkwię pomiędzy nudnym i skomercjalizowanym życiem japońskich osiemdziesięciolatków a nędzną wegetacją trzydziestoletnich Zambijczyków. I dochodzę do wniosku, że odpowiedź jest w gruncie rzeczy prosta. Jakoś dziwnym trafem, więcej samobójców spotkamy w Japonii niż w zambijskim buszu. Na Hamletowskie pytanie "być albo nie być" Zambijczycy pewnie bez wahania odpowiedzą: być!

Pewnie dlatego, że bardzo dobrze wiedzą, iż to "być" jest niezwykle kruche i w każdej chwili może się zmienić w "nie być". Załatwi im to lampart albo mucha tse-tse. Walczą więc o każdy dzień, by tę swoją nędzną średnią 32,7 roku podnieść choć trochę. A my, zblazowani, zepsuci komfortem ludzie zamożnego Zachodu i równie zamożnego Dalekiego Wschodu, stawiamy sobie filozoficzne pytania, które lampart zmiecie jednym zamachem swego cętkowanego ogona.

sobota, 20 czerwca 2015

Kiedy chwalą

Kolega opowiedział mi dziś anegdotę. 

Pewien carski generał wybierał się na paradę. Wystrojony w uniform, obwieszony orderami, pyta małżonkę: "Jak wyglądam, moja duszko?" Żona z podziwem: "Jak lew, mój drogi, jak lew!" Generał zadowolony, ale nie do końca. Wiadomo - żona chwali, bo tak stało w małżeńskim kontrakcie. Pyta więc służacego: "Grigorij, jak wyglądam?" Sługa na to: "Jak lew, jaśnie panie, jak lew!"

Generał zadowolony, ale coś go tknęło, więc żeby się upewnić, pyta: "Grigorij, a wiesz ty, jak lew wygląda?" "No, wiem, panie". "A gdzieś ty lwa widział?" - pyta generał. "A na obrazku. Jak Pan Jezus na nim do Jerozolimy wjeżdżał."

Ot, taka sobie historyjka - ku przestrodze. Żeby czujność zachować, jak nas chwalą. 

niedziela, 14 czerwca 2015

Białe skarpetki a sprawa polska


W internetowym wydaniu Polityki z 11 czerwca ukazał się artykuł Piotra Sarzyńskiego, który wprawił mnie w taką konsternację, że aż się podzielę. Tytuł "Kwestia smaku" w pierwszej chwili skojarzył mi się z Herbertem, ale jak się w chwilę później okazało, zupełnie niepotrzebnie, bo aż tak wysublimowany ten tekst nie był, choć też o estetyce.

Autor artykułu ubolewał w nim nad brakiem gustu bogatych kolekcjonerów sztuki, którzy "szastają milionami", nabywając - o zgrozo! - "malarstwo spod znaku patriotyczno-sentymentalnego". Bezpośrednią przyczyną tego lamentu było wydarzenie z pewniej niedawnej aukcji, na której jakiś kolekcjoner nabył za - uwaga, uwaga - blisko dwa miliony złotych "nieznośnie patetyczny obraz Jacka Malczewskiego Lekcja historii."

Pan Sarzyński uznał ten fakt za przejaw złego smaku, porównywalnego z noszeniem białych skarpetek do ciemnego garnituru, co jak powszechnie wiadomo, jest zbrodnią niewybaczalną i aż dziw bierze, że do tej pory nieujętą w kodeksie karnym. Co ciekawe, w artykule nie było ani słowa o tym, czy z punktu widzenia sztuki malarskiej, obraz ten jest dobry, średni czy kompletnie do kitu. Ani słowa o kompozycji, kolorystyce, perspektywie czy innych tego typu kryteriach. Jedyne, co autor miał dziełu do zarzucenia, to związki ze szkołą realizmu petersbursko-monachijskiego oraz, co chyba najważniejsze, tematykę patriotyczną.

Pierwszy zarzut pominę, bo się nie znam, choć z tego, co zapamiętałam ze szkoły, wynika, że Malczewski od realizmu dosyć szybko odszedł i sytuuje się go raczej w nurcie symbolizmu. Drugi wprawił mnie w prawdziwe zdumienie. Gdyby bowiem przyjąć tok rozumowania autora artykułu, wątki patriotyczne w sztuce nieodwracalnie tę sztukę dyskredytują, zaś uznanie dla tego rodzaju twórczości to zwyczajny obciach.

Cóż, nawet gdybym miała na zbyciu dwie bańki, pewnie i tak nie kupiłabym Malczewskiego, bo zwyczajnie za nim nie przepadam (między innymi dlatego, że z uporem maniaka malował sam siebie). Ale za to chętnie nabyłabym grafiki Grottgera, choć też "nieznośnie patetyczne". Co w sposób oczywisty sytuuje mnie w kręgu pozbawionych gustu parweniuszy. Na pociechę pozostaje mi fakt, że nie noszę białych skarpetek do garnituru. Dobre i to.





czwartek, 11 czerwca 2015

Zdążyłam. I co z tego?

Mój ostatni wpis był efektem rozmyślań na fali Dnia Matki. Minęły dwa tygodnie, a tu znowu macierzyństwo pcha mi się do głowy jako temat do refleksji. Inspiracja fejsbukowa (to zaczyna być niebezpieczne). To właśnie tam mój kolega znany z konserwatywnego stosunku do rzeczywistości zamieścił wpis propagujący społeczną kampanię na rzecz rodzicielstwa, pt. Zdążyłam... (wersja męska: Zdążyłem...).

Tym, którzy nie znają, wyjaśniam: na plakacie smutna twarz kobiety, a obok napis: Zdążyłam zrobić karierę, zdążyłam być w Paryżu, zdążyłam kupić dom, ale... nie zdążyłam zostać mamą. Intencja plakatu jasna - nie odkładajmy macierzyństwa na zaś, bo czeka nas smutek i żadne Paryże i Szanghaje nam tego smutku nie wynagrodzą.

Cóż, jako matka trójki dzieci, która w dodatku: w Paryżu była po wielokroć (w Szanghaju też, a co!), nabyła całkiem fajne mieszkanko i jak na razie całkiem nieźle sobie radzi zawodowo, mogę śmiało powiedzieć, że ja tego nie kupuję. Bo primo, macierzyństwo to powołanie, a jak każde powołanie, nie jest dla każdego, tylko dla tego, kto to powołanie ma. A secundo, teza wyzierająca z plakatu jest fałszywa, czego dowodzę od lat 25 (tyle sobie liczy mój najstarszy syn) moim własnym życiem.

I daleka jestem od potępiania kobiet (i mężczyzn, rzecz jasna), dla których macierzyństwo nie stanowi celu bytowania na naszej pięknej Ziemi. Mogą, na przykład, woleć tę piękną Ziemię ratować przed zagładą, robiąc karierę w laboratrium leków na raka, dzięki czemu stać je na śliczny domek, choćby i w Paryżu. Nie wmawiajmy im, że ich życie będzie tragiczne i bezwartościowe, bo jakie ono jest (będzie), wie tylko Ten na Górze, który każde ze swoich człowieczych stworzeń obdarzył wolną wolą, dając tym samym wybór.