poniedziałek, 30 grudnia 2013

Co się polepszy...


Co się polepszy, to się popieprzy… Tak śpiewali bohaterowie Kabareciku Olgi Lipińskiej, dając tym samym dowód głębokiej, życiowej mądrości. Bo choć niby wszyscy to wiedzą, przyjmują do wiadomości jakby à rebours. To znaczy, owszem, chętnie przyznajemy, że po burzy słońce, ale że po słońcu zwykle chmury i gradobicie, to już niekoniecznie…

Tymczasem, zasada przemienności losu (tak, właśnie przemienności, nie zmienności), działa bez zarzutu w każdych czasach i pod każdą szerokością geograficzną. Różne jest tylko decorum.

Czytam właśnie po raz już nie wiem który „Hrabiego Monte Christo”, gdzie główny bohater regułę „co się polepszy, to się popieprzy” przerobił bardzo gruntownie. Przy czym należy zauważyć, że fakt, iż ominął go awans na kapitana Faraona oraz małżeństwo z ognistą Mercedeską, był zaledwie uwerturą do lawiny nieszczęść, które ostatecznie uczyniły z niego więźnia nr 23 zamku If.

I choć „Hrabia” znalazł się na liście moich lektur końca roku 2013 dosyć przypadkowo (pościągałam sobie na Kindle’a kupę klasyki w językach oryginalnych i teraz czytam na przemian Brontë, Dumasa, Dickensa, Zolę…), muszę przyznać, że lektura opisu tych wstrząsających wydarzeń zaskakująco współgra z moim losem, obecnie najwyraźniej znajdującym się w fazie „to się popieprzy”. Oczywiście, nie mam wątpliwości, że Edmund Dantès chętnie by się ze mną zamienił, ustępując miejsca w swoim wilgotnym lochu, ale świadomość, że nie muszę robić podkopów, żeby wyjść na świeże powietrze, poprawia mi nastrój tylko odrobinę.

Na szczęście, ktoś życzliwy zwrócił mi uwagę, że 2013 nie bez kozery jest trzynasty, a dobra wiadomość jest taka, że dnia 31 grudnia (czyli jutro!) nieodwołalnie odejdzie w niebyt. Wraz z nim, miejmy nadzieję, w niebyt odejdzie to, co się popieprzyło, ustępując miejsca temu, co się -  choćby tylko chwilowo – polepszy. A wtedy zaśpiewam na całe gardło: Ja się nie boję braci Rojek… !

niedziela, 29 grudnia 2013

środa, 25 grudnia 2013

Święta w Tyrolu, czyli z pamiętnika pechowej narciarki


Sobota, 21 grudnia 2013
Szczęśliwie dojechaliśmy. Wprawdzie po ciemku i trochę błądząc, ale mogło być gorzej. Na przykład, mogło być ślisko, a wtedy zupełnie nie mam pojęcia, jak udałoby nam się podjechać pod tę górę, na której stoi "nasz" dom. A podobno miała być łagodna!

Dom jest przyjemny, mieszkanko także. Niestety, kominek, na który tak się cieszyłam, okazał się piecem o archaicznej konstrukcji, który, jak się w nim nieumiejętnie rozpali, może znienacka eksplodować. Nasza gospodyni powtórzyła mi to trzy razy - dwa po niemiecku i raz po angielsku, a potem jeszcze napisała mailem. Teraz żyję w strachu, że coś zrobimy nie tak i piec wybuchnie, kończąc nasze urocze wakacje w sposób nagły i drastyczny.

Niedziela, 22 grudnia 2013
Pogoda piękna, stoki niedaleko, tras od groma. Szkoda tylko, że tak dziwnie oznaczone. Te, które tu są niebieskie, gdzie indziej z pewnością byłyby czerwone. Te, które tu są czerwone, gdzie indziej z pewnością byłyby czarne. A te, które tu są czarne, gdzie indziej z pewnością byłyby czarne z gwiazdką, przy czym gwiazda oznaczałaby "dla ludzi o skłonnościach samobójczych". Umieram ze strachu.

Reszta rodziny chyba ze strachu nie umiera, a jeśli nawet, to umiejętnie to maskują. Za to Zośka już pierwszego dnia coś sobie zrobiła w kostkę. Wygląda na to, że reszta wakacji może jej upłynąć z dala od stoków. Wrrrr!

Poniedziałek, 23 grudnia 2013
Rano kostka wyglądała gorzej niż wczoraj. Nie ma zmiłuj - trzeba szukać lekarza. Reszta rodziny pojechała walczyć o życie na trasach, a ja i panna Z. - walczyć z tutejszą służbą zdrowia i polskim ubezpieczycielem. Pół dnia upłynęło nam na wizytach w przychodniach i klinikach oraz telefonach do naszej firmy ubezpieczeniowej. Po paru godzinach tych korowodów dowiedziałyśmy się trzech rzeczy:
a) kostka Zosi jest porządnie potłuczona, ale całą (uf);
b) resztę pobytu Zośka spędzi z usztywnioną nogą na kanapie (wrrrr);
c) usługi medyczne w Austrii mogłyby doprowadzić do bankructwa każdego, kto na liście Forbesa nie sytuuje się w pierwszej dziesiątce.

Na szczęście, Zosiny ski-pass udało się zwrócić, choć pani w kasie oglądała zaświadczenie od lekarza niemal trzy razy z każdej strony, a gdyby mogła, pewnie poddałaby je prześwietleniu promieniami Roentgena.

Wtorek, 24 grudnia 2013, Wigilia
Zaczęło się nieźle, bo pogoda, wbrew prognozom, dopisała i stoki powitały nas pięknie wyratrakowanymi trasami. Odkryłam też jedną niebieską, która NAPRAWDĘ jest niebieska i nawet ja mogę nią szusować, nie zmawiając litanii do św. Tadeusza Judy. Było tak fajnie, że aż żal wcześniej zjeżdżać. Zjechaliśmy więc później, niż planowaliśmy, ale na tyle wcześnie, by ski-bus dowiózł nas do domu przed pierwszą gwiazdką.

I pewnie tak by było, gdyby nie fakt, że wsiedliśmy nie do tego busa, co trzeba. Oj, tam, bez przesady! Każdemu może się zdarzyć. Zrobiliśmy więc kółeczko i wróciliśmy na pętlę, gdzie po kilkunastu minutach wsiedliśmy do kolejnego busa. Jechało się bardzo milutko, z tym że po jakimś kwadransie zorientowaliśmy się, że trasa jakaś taka inna... Pięć minut później wylądowaliśmy w kompletnie obcej wsi, jak się okazało, odległej o dobre 4 czy 5 kilometrów od naszej. Bez możliwości powrotu i w ogóle wyjazdu gdziekolwiek, bo BYŁ TO OSTATNI BUS!

Sterczeliśmy na przystanku jak głupi, zmierzch zapadał, pierwsza gwiazdka tuż, tuż, a my mieliśmy w perspektywie spędzenie Wigilii pod gołym niebem, od stóp do głów odziani w narciarskie kombinezony i kaski. Mój Pan i Władca był tak wściekły, że nawet nucenie kolęd nie pomagało. Bo to, oczywiście, była MOJA wina! To JA miałam sprawdzić numery busów i to JA mam teraz coś wymyślić.

Wymyśliliśmy wspólnie. Mój PiW zostawił nas ze sprzętem na przystanku, a sam udał się piechotą po nasz samochód. W międzyczasie złapałam stopa i dwóch miłych Anglików zabrało syna do naszej wsi. Obaj moi panowie dotarli tam niemal jednocześnie, więc jeden poszedł szykować wieczerzę, a drugi pojechał ratować mnie i Basię przed zapuszczeniem korzeni na przystanku ski-busa.

Reszta Wigilii upłynęła nam już bez większych atrakcji. W zasadzie, przygodę z busem mógłby przebić chyba tylko eksplodujący piec. Ale tego nam już oszczędzono.

Środa, 25 grudnia 2013, Boże Narodzenie
Prognoza znowu była marna - miało padać. Ranek jednak przywitał nas słoneczkiem - wprawdzie, trochę nieśmiałym, ale zawsze. Ruszyliśmy więc na stoki - jedni mając nadzieję, że przynajmniej kilka godzin taka aura się utrzyma, inni licząc na to, że prognoza się sprawdzi, dzięki czemu wcześniej wrócimy do domu.

Kiedy dotarliśmy na moją ulubioną niebieską-niebieską, zaczęło się coraz bardziej chmurzyć. W dodatku pojawił się wiatr, który bujał wyciągiem w sposób absolutnie niedopuszczalny. Niedopuszczalny dla mnie i Basi, bo dla naszych panów - wręcz przeciwnie. Wrażenia ze zjazdów też mieliśmy odmienne. Okazuje się, że niektórzy lubią, jak im dmucha w twarz igiełkami lodu. Dla porządku powiem: JA nie lubię.

Na dole kolejka do wyciągu zrobiła się podejrzanie długa. Stałam jednak cierpliwie, bo wcale mi się nie spieszyło na górę do tego wichru i lodu. Kiedy dotarłam do bramki, nagle coś zaczęło dzwonić, a z budki wyskoczył gość w kombinezonie sugerującym kogoś z obsługi i machając rękami, zaszwargotał po niemiecku coś, z czego zrozumiałam tylko jedno słowo: geschlossen! Zamknięte! Wyciąg został zamknięty na amen. Z powodu wichru, rzecz jasna, choć niektórzy twierdzili, że to gruba przesada. Dla porządku powiem: JA wręcz przeciwnie.

Na osłodę przysłano nam ratraki, którymi zostaliśmy wwiezieni na najbliższą górę. Była to pierwsza i zapewne ostatnia przejażdżka tym ustrojstwem, jakiej mi było dane zakosztować w tym życiu. Nie powiem, było całkiem fajnie. Gorzej, że zamknięto połowę tras i żeby dostać się na sam dół, musiałam pokonać: czarną dla samobójców, czerwoną, która powinna być czarna i niebieską, która fragmentami powinna być co najmniej czerwona.

Teraz siedzę już w domu przy buzującym piecu i czytam prognozę na jutro. Zapowiadają chmury i deszcz. Ha!



poniedziałek, 16 grudnia 2013

Co wolno wieszczowi…


Każde dziecko w pięknym kraju nad Wisłą, prędzej czy później, popada w zadumę, dlaczego Adam Mickiewicz „tęskni po tobie”, a nie – jak Pan Bóg i Rada Języka Polskiego kazali – za tobą. Tym samym, słynna inwokacja, i tak już kontrowersyjna ze względu na Litwę, ojczyznę jego (dziś to brzmi niemal jak prowokacja), dostarcza dylematów natury gramatycznej. Uczeń czyta i zapamiętuje, a niekiedy powiela. I tak, ni z tego, ni z owego, w wypracowaniu pojawia się zdanie „Kmicic tęsknił po Oleńce”, co bezlitosny polonista podkreśla na czerwono i opatruje złośliwym komentarzem: „Co wolno wojewodzie…”.  No i słusznie! Jak ktoś umie napisać epopeję narodową plus kilka innych wiekopomnych dzieł, to może sobie tęsknić po, a nie za, i nikomu nic do tego!

Ta nietypowa tęsknota po Litwie przypomniała mi się dziś bladym świtem, kiedy grzecznie „ogonkowałam” przed drzwiami jednego ze stołecznych oddziałów NFZ. Czekając, aż wrota się otworzą i będę mogła otrzymać karty EKUZ dla siebie i rodziny, lustrowałam wywieszone w oknach NFZ obwieszczenia i plakaty. Na jednym z nich zachęcająco uśmiechała się trójka eleganckich, młodych ludzi, pod którymi widniało hasło: Tutaj zaufasz swój Profil (pisownia oryginalna). Prrrr! Wróć! Przeczytałam raz jeszcze. No stoi jak byk: zaufasz swój Profil. Nie swojemu profilowi.

Po bliższych oględzinach okazało się, że w ten oryginalny sposób reklamowany jest niejaki ePUAP, czyli elektroniczna Platforma Usług Administracji Publicznej. Najprościej rzecz ujmując, jest to coś, co ma obywatelom ułatwić życie. Czy ułatwia, trudno mi powiedzieć, bo jeszcze nie sprawdziłam. Natomiast już wiem, że jeśli zechcę to sprawdzić, najpierw będę musiała zaufać mój Profil. I doprawdy, nie mam pojęcia, jak to zrobię, skoro całe życie uczono mnie, że zaufać można komuś, a nie coś. Na pociechę pozostaje mi świadomość, że mój Profil zasłużył na najwyższy szacunek, który usankcjonowano wielką literą. Ha!


sobota, 7 grudnia 2013

Czas odnaleziony


Mój syn kończy dziś 23 lata. To znaczy, że ja mam już... O, cholera!

Z okazji urodzin syna, jego dziewczyna zapragnęła obejrzeć zdjęcia lubego z czasów wczesnego dzieciństwa. Wywlekliśmy z szafy kilka grubaśnych segregatorów, do których przez całe lata wpinałam kartki z pracowicie naklejanymi i opisanymi fotkami. Kronika rodzinna państwa B.

Ta podróż w nieznane (dla dziewczyny syna) i znane, ale zapomniane (dla mnie i mojego pierworodnego) uprzytomniła mi, że podróżowanie w czasie to przedsięwzięcie tyleż fascynujące, co niebezpieczne. Można na przykład narazić się na okrzyki w stylu "Ależ tu pani młodziutka!", przy czym "tu" bynajmniej nie oznacza tu i teraz, ale dawno temu i całkiem gdzie indziej. Można też usłyszeć pełne zdumienia i  - co tu dużo gadać - niesmaku pytania "Matka, to taka moda wtedy była, czy tylko ty się tak ubierałaś?".

Człowiek gryzie się w język, żeby nie powiedzieć: "A spadajcie na drzewo, moi drodzy! Byłam młodziutka, ubierałam się jak kaszalot, nosiłam okulary rozmiaru XXL, ale jakie to dziś, u diabła, ma znaczenie?". Bo tamta ja to ktoś całkiem inny niż ja dzisiejsza. Tamta ja przeszła długą drogę do ja dzisiejszej. I tylko ja wiem naprawdę, dlaczego patrząc na zdjęcia sprzed ponad dwudziestu lat, wcale nie zazdroszczę tamtej dziewczynie w wielkich okularach pod wystrzępioną grzywką krótkich włosów.

 

środa, 4 grudnia 2013

Mijajcie zdrowo otwarte okna!


Nie mam czasu pisać, bo od jakiegoś czasu świat wali mi się na głowę. W dodatku, jak na złość, wali się jakoś tak niespiesznie, ślamazarnie i opieszale. Zupełnie, jakby i chciał (się zawalić), i bał się. Chwilami się zastanawiam, czy to takie celowe odwlekanie w czasie. Tortura taka, czy coś...

Przez to powolnie osuwanie się mojego świata, a przynajmniej jakiejś jego części, w niebyt (lub byt ułomny), głowę mam zajętą głupotami. Zamiast rozmyślać o rzeczach ważnych, pięknych i konstruktywnych, opędzam się od myśli, które - wiem to już z góry - ani piękne, ani ważne, a za to cholernie absorbujące. Co gorsza zaś, kompletnie sprzeczne z moją życiową filozofią.

Bla, bla, bla... Figo-fago, kawa marago. Tak to, mnie więcej, idzie.

No więc, żeby całkiem się nie pogrążyć, postanowiłam, że DOSYĆ TEGO! I w ramach terapii sięgnęłam - też pomysł! - po "Hotel New Hampshire"- jedną z niewielu książek  Irvinga, których jeszcze nie czytałam.

Sama nie wiem, czemu do tej pory "Hotel" mnie omijał. A może to ja omijałam "Hotel"? Prędzej, czy później musiałam jednak się na niego (do niego) napatoczyć. Wpadłam i... wpadłam na amen! Cały Irving - kompletnie zwariowany, nieprzejmujący się tym, czy wykreowany przez niego świat nosi choć wątły pozór prawdopodobieństwa. Kupa nieprzystosowanych marzycieli i świrów, a na dokładkę "mądra niedźwiedzica". Nic z tego - nie będę tłumaczyć, o co chodzi. Kto chce, niech sobie przeczyta!

A jak już przeczyta, niech "mija zdrowo otwarte okna"! Tak jak ja.


środa, 25 września 2013

Dyskretny zapach feromonów


Dostałam dziś ciekawego maila. Jak tylko zobaczyłam tytuł, wiedziałam, że to reklama i pogratulowałam sobie w duchu, że nie aktywowałam poczty bez reklam "za 1 zł miesięcznie!". Gdybym to zrobiła, nigdy nie dowiedziałabym się, że wszystkie problemy, prawdziwe i urojone, jakich doświadczam w kontaktach międzyludzkich, mogą zniknąć jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ba, szybciej i bez użycia trudnego do wymówienia zaklęcia po łacinie!

O tym cudownym sposobie poinformowano mnie jednak nie od razu, umiejętnie podsycając ciekawość takim oto tekstem: "Powiedz sobie szczerze: co sądzisz o ludziach z Twojej pracy? O tych zza biurka, o szefie i klientach. Gdybyś tak mogła wpływać na ich zachowanie w skuteczny i dyskretny sposób... Chciałabyś?"

Trzeba przyznać, że autor reklamy zna życie. Nie sugeruje, żebym wrażeniami na temat szefa podzieliła się z całym światem, a jedynie prosi, bym przyznała się do nich sama przed sobą. To się da zrobić - bez większego ryzyka.Co się zaś tyczy propozycji wpływania na szefa i kolegów... Kto by nie chciał? Okazuje się, że i to jest możliwe. Wystarczy zaaplikować sobie na skórę feromony! Zakupione w internetowym sklepie, którego nazwy z oczywistych względów nie wymienię.

Jak wynika z dalszej treści maila, po zaaplikowaniu rzeczonych feromonów ludzie mnie pokochają, a ja stanę się bardziej efektywna (sic!). Wprawdzie nie napisano, w jakim obszarze, wobec czego zakładam, że w każdym. Dowiedziałam się też, że "feromony tworzą w grupie ludzi przyjacielską, pełną zaufania atmosferę" (ciekawe, czy próbowano rozpylać feromony w zakładach karnych?). I ja mogę tego doświadczyć, zakupując dowolny produkt z szerokiej gamy oferowanej przez sklep X, w dodatku z 12-procentowym upustem!

Może bym i dała się na to wszystko złapać, gdyby nie fakt, że gdzieś kiedyś wyczytałam, że istnienia ludzkich feromonów jeszcze tak naprawdę nie dowiedziono. Dowiedziono natomiast istnienia feromonów roślinnych i zwierzęcych. A ja wcale nie jestem pewna, czy chciałabym się skrapiać feromonami, dajmy na to, wilczycy w rui. Mogłabym zacząć przyciągać wilki (w końcu homo homini lupus est) lub - co nie daj Boże - wilkołaki. A wtedy moją efektywność wilcy by wzięli.

niedziela, 22 września 2013

Film bez tytułu


Samotne łażenie po obcym mieście, poza licznymi wadami, ma też pewne zalety. I nie mam tu na myśli zalet tak oczywistych, jak to, że włócząc się bez towarzystwa, człowiek sam wybiera trasy, a postój na kawę nie musi od razu stanowić przedmiotu długich i twardych negocjacji. Samotne wędrówki dają coś jeszcze - możliwość rozmowy z całkiem obcymi ludźmi. Rzecz jasna, tego typu konwersacje nie zawsze wnoszą coś interesującego do naszego żywota, ale zdarzają się i takie, które można uznać za całkiem interesujące.

Jedna z nich przytrafiła mi się właśnie dziś. Siedziałam sobie na ławce w londyńskim Doklandzie ze słuchawkami w uszach i smakując Mendelssohna, napawałam się widokiem tego, co  pomysłowi londyńczycy potrafili zrobić z dawnych doków handlowych. Przy okazji podziwiałam też tłum biegaczy biorących udział - o ile dobrze się domyślam - w biegu na orientację (mapy w ręku, niepewność na twarzy, w którą stronę pobiec). Słowo "podziwiałam" jest jak najbardziej na miejscu, bowiem wiek wielu spośród zawodników zbliżał się do sędziwego, a niektórzy już tę granicę dawno przekroczyli. Kapelusze z głów!

Nagle na "mojej" ławeczce przysiadła się jakaś starsza pani - siwe, krótko obcięte włosy, strój turystyczno-sportowy. Rzuciła okiem na biegaczy, na wodę, na łodzie, a wreszcie na mnie. Uśmiech zapowiadał rozmowę. Wskazała na moje słuchawki i spytała, czego słucham. Na wieść, że Mendelssohna, pokiwała głową z - jak mi się wydawało - aprobatą. - Moja wnuczka ma takie same - powiedziała, jeszcze raz wskazując na słuchawki. No tak  - pomyślałam - wnuczka zapewne nie słucha Mendelssohna. Zaraz jednak przypomniałam sobie, że przecież mój rodzony syn (w wieku pewnie z grubsza zbliżonym do wnuczki) często słucha opery, a za to kolega - szacowny prawnik - z lubością słucha hip-hopu. Licho wie, może wnuczka jest miłośniczką jazzu klasycznego?

- Wie, pani - ciągnęła moja rozmówczyni - ona prawie tych słuchawek nie zdejmuje. Mam nawet taką teorię... Jak słucha muzyki i robi przy okazji inne rzeczy, to czuje się, jakby grała w filmie. Bo w filmie bohaterowie często coś robią, a w tle gra muzyka. A w normalnym życiu tak nie jest... Pani też się tak czuje? Przyznałam, że to ciekawa teoria i muszę ją przemyśleć. Porozmawiałyśmy jeszcze chwilę o tym i o owym (np. okazało się, że starsza pani nie przepada za Mendenssohnem), po czym każda poszła w swoją stronę - ja do metra, ona - na most nieopodal, dopingować biegaczy. Jej wnuczka (ta od słuchawek) brała udział w biegu.

Wracając do domu, zastanawiałam się, w jakich filmach dziś zagrałam. Przeglądając listę utworów, stwierdziłam z rozbawieniem, że od rana słuchałam głównie muzyki filmowej i zdążyłam być bohaterką następujących filmów: "Ostatni Mohikanin", "Polskie drogi", "Misja", "Zawodowiec", "Niemoralna propozycja", "Pożegnanie z Afryką", "Romeo i Julia", "300 mil do nieba", "Bandyta", "Smuga cienia", "Ziemia Obiecana", "Trędowata", "Incepcja", "Gladiator", "Kabaret", "Hair". Coś mogłam pominąć i nie ręczę za kolejność, ale mieszanka i tak daje do myślenia. Nawet nie będę spekulować, jakie w tych filmach grałam role, bo musiałabym natychmiast zamówić wizytę u psychoanalityka. Ratuje mnie chyba tylko Mendelssohn. Choć jak się dobrze zastanowić, to te jego symfonie tchną takim romantyzmem, że mogłyby być ścieżką dźwiękową wyłącznie do jakiejś niezwykle romantycznej historii. Na przykład o kobiecie w średnim (hmmm...) wieku samotnie włóczącej się po Londynie.



niedziela, 15 września 2013

Englishness in a nutshell, czyli angielskość w pigułce


Jeśli ktoś by mnie spytał jakiś czas temu, jaki mam w głowie stereotypowy obraz Anglika, powiedziałabym bez wahania: powściągliwy i pełen rezerwy. Taki, co to powie z uprzejmym uśmiechem How do you do, po czym zapomni, jak masz na imię, którego i tak nie potrafi przecież wymówić. Do domu cię nie zaprosi, bo przecież my home is my castle, o żonie i dzieciach nie opowie, bo it's not quite the thing.

Dlatego, kiedy Christopher, kolega z biura, gdzie odbywam staż, zaprosił mnie na weekendową wycieczkę do Canterbury, jego własnym samochodem i w towarzystwie jego własnej małżonki, o mały włos, a zakrztusiłabym się pitą właśnie herbatą. Upewniwszy się trzy razy, czy dobrze zrozumiałam (może tylko napomknął, że Canterbury to ładne miejsce i powinnam koniecznie tam pojechać?),  z radością przyjęłam zaproszenie.

I tu muszę się do czegoś przyznać. Stereotyp powściągliwego Anglika tak bardzo tkwił w mojej słowiańskiej głowie, że otwartość Christophera gotowa byłam przypisać jego całkiem nieangielskiemu pochodzeniu. Wprawdzie jego rodzina opuściła Sri Lankę jakieś trzy pokolenia temu, a on sam urodził się bodaj że w Australii, a wykształcił w Oksfordzie, ale przecież geny to geny, nieprawdaż? Może dlatego bezbłędnie wymawia moje imię i nazwisko (pytał mnie z pięć razy, czy dobrze radzi sobie z  ł)? Może dlatego opowiedział mi o swojej żonie, synach, ojcu, matce, a nawet ciotce z Australii? Może właśnie Sri Lance zawdzięczam to, że zamiast szwendać się samotnie po Londynie, pojadę wygodnie niczym angielska królowa do Canterbury?

Tak sobie rozmyślałam, jadąc z Victoria Station na londyńskie przedmieście, gdzie czekał Christopher i jego małżonka. Anna okazała się uroczą, stuprocentową Angielką, pochodzącą z Kentu. I to właśnie ona wyleczyła mnie z fałszywych pojęć o angielskości. Rezerwa? Powściągliwość? A, gdzie tam! Dawno nie rozmawiałam z kimś tak otwartym. Z kimś, kto interesował się zarówno historią mojego kraju, jak przepisem na bożonarodzeniowe pierogi z kapustą i grzybami. W zamian oferując przepis na prawdziwy, angielski pudding z zastrzeżeniem, że jej zdaniem jest on simply disgusting.

I choć przez większą część wycieczki lało jak z cebra, prawie nie rozmawialiśmy o pogodzie. Tylko raz, kiedy wychodziliśmy z katedry (prawdziwe cudo!), Anna spytała, czy chcę dostać Englishness in a nutshell. Zaintrygowana przytaknęłam, a ona mrugnęła do mnie znacząco i powiedziała: "Mam wrażenie, że się przeciera".


piątek, 13 września 2013

Porozmawiajmy o pogodzie


Dawno temu,  na lekcjach angielskiego uczono mnie, że Brytyjczycy często zaczynają rozmowę od niezobowiązujących uwag na temat pogody.  - Miło mi panią/pana poznać. Strasznie dziś wieje, nieprawdaż? - O, tak, w istocie. Lato mamy wyjątkowo wietrzne. - I deszczowe, niestety. - Faktycznie. Za to prognozy pozwalają na odrobinę optymizmu.... I tak dalej. Podręczniki angielskiego roiły się od takich dialogów, których nikt nie traktował poważnie. Takie tam - bla, bla, bla.

Kiedy jednak zadomowiłam się już trochę w Londynie, dotarło do mnie, że kwestia pogody bynajmniej nie jest dla Wyspiarzy ekwiwalentem naszej d... Maryni. O, nie! To sprawa poważna, niemal wagi państwowej, która faktycznie w porządku dnia zajmuje poczesne miejsce.

Kiedy zjawiam się rano w biurze, koledzy witają mnie przyjaznym "Hi, Beata!", po czym nieuchronnie pojawia się temat pogody. Jaka jest, jaka była wczoraj oraz jaka prawdopodobnie będzie jutro, z tym że nie na pewno. Zwłaszcza to ostatnie ma ogromne znaczenie. Bo w Londynie wiele rzeczy jest pewnych (np.dzikie tłumy pod muzeum Madame Tussot), ale nie prognoza pogody.

Sprawdzam ją codziennie w nadziei, że utrafię z ubiorem. Niestety, nie udało mi się ani razu. Na przykład, zapowiedziane na dziś thick clouds, no rain okazało się siąpiącym przez cały dzień kapuśniakiem, dzięki któremu moje zamszowe pantofle zmieniły się w nasiąknięte wodą kapcie. Na jutro zapowiadają little drizzle, zatem domniemywam, że będzie lało jak z cebra. Doszło do tego, że ja, stara harcerka, dla której noszenie parasola było niezmywalną hańbą, nie ruszam się nigdzie bez składanej parasolki, która stała się moją piątą i nie wiem, czy nie najważniejszą kończyną.


Nic więc dziwnego, że pogoda jest tu tematem dyżurnym. Który czasem pozwala zetknąć się z próbką słynnego, angielskiego humoru. No bo proszę sobie wyobrazić. Wychodzicie z muzeum, na zewnątrz leje i wieje, a pani z obsługi uśmiecha się do was uroczo i mówi: Enjoy this lovely weather!  A sama zostaje w środku. Obviously.

czwartek, 5 września 2013

Historia plecaka w Lądku-Zdroju

Wylądowałam w Londynie. Los - łaskawy czy niełaskawy (to się okaże) wysłał mnie tu, nie bacząc na fakt, że przecież nie ma takiego miasta jak Londyn. Jest Lądek, Lądek-Zdrój. Przyjechałam po nauki, które mają zaowocować rozkwitem moich kompetencji zawodowych. A że nauka kosztuje, przekonałam się już na samym wstępie. A było to tak...

Kłopoty zaczęły się jeszcze w Ojczyźnie (wielka litera nieprzypadkowa). Na lotnisku imienia naszego wielkiego kompozytora spod wierzby płaczącej pracownik naszego narodowego przewoźnika uprzejmie acz stanowczo oznajmił mi, że 4 kilo nadbagażu to przegięcie i jedyne, co mi pozostało, to się przepakować. Łatwo się mówi! Facet chyba nigdy nie jechał  na miesiąc na obczyznę! Gdyby jechał, wiedziałby, że te głupie 4 kilo to rzecz niewarta wzmianki w obliczu konieczności godnego reprezentowania kraju! Tak czy siak, kazał się przepakować, co kosztowało mnie targanie laptopa i I tomu serii kryminalnej "Millenium" w garści.

Oczywiście, nasz narodowy przewoźnik, bezwzględny wobec moich zobowiązań dotyczących limitu bagażu, okazał się zupełnie niedogmatyczny, jeśli chodzi o jego zobowiązania dotyczące rozkładu lotów. Lot do Lądku-Zdroju był opóźniony, przez co na Heathrow wylądowałam po dwudziestej drugiej. Potem czekanie na bagaż - z duszą na ramieniu, że mi go zgubili. Ale nie zgubili, czego poniewczasie pożałowałam, bo gdyby zgubili, musieliby mi go przywieźć do domu. A tak,  40 kg dobytku - w dwóch walizkach i plecaku - musiałam targać samodzielnie, błagając Boga i wszystkich świętych, by schody ruchome londyńskiego metra działały bez zarzutu.

Na szczęście działały. Wsiadając do wagonu, pomyślałam, że może nie będzie tak najgorzej, jakoś sobie poradzę, w końcu walizki mają kółka, a ja mam za sobą parę godzin na siłowni. I to był błąd. Rozluźniłam się, uśpiłam czujność, zapomniałam o dobrych radach męża. Kiedy na stacji przesiadkowej dotargałam walizy na peron, uświadomiłam sobie nagły i niepokojący brak czegoś. Tym czymś był mój plecak! Który - wbrew napomnieniom mojego Pana i Władcy, zdjęłam z ramion i położyłam na siedzeniu obok. I tam też go zostawiłam.

Panika i horror - to właśnie czułam. W plecaku było wszystko, co cywilizowany człowiek uznaje za ważne - paszport, dowód osobisty, pieniądze (cała gotówka), karty kredytowe, klucze do londyńskiego mieszkania, obie komórki, i-pod... O "Millenium" nie wspominając. Nagle, trzydzieści parę kilo walizek wydało mi się kompletnie nieistotne. Liczył się tylko zgubiony plecak. Który na pewno ktoś znajdzie, spenetruje i skutecznie opróżni. Stałam się bezdomna, pozbawiona środków do życia i możliwości komunikowania się ze światem. To ostatnie martwiło mnie najmniej, bo jak sobie wyobraziłam, że dzwonię do męża i mówię mu, co się stało, zaczynałam się bać jeszcze bardziej.

To make a long story short... Plecak się znalazł! Służby metra, wypytawszy mnie profesjonalnie, skąd jechałam, dokąd, kiedy i którym wagonem, wykonały naście telefonów i po mniej więcej 30 minutach ich łysiejący przedstawiciel wykrzyknął "It's been found". A ja miałam ochotę go ucałować w łysinę. Fakt,  że musiałam się pofatygować na drugi koniec Londynu,  a resztę trasy pokonać taksówką (był środek nocy, ostatnie metro dawno odjechało) nie miał już najmniejszego znaczenia. Plecak czekał na mnie dziewiczy i nietknięty. Ktoś go znalazł i oddał z całą zawartością. Kropka.

Morał? Primo, słuchać męża. Secundo, patrz primo. A tertio... Kocham wyspiarzy!




piątek, 30 sierpnia 2013

Singer w realu


Wakacje się skończyły. To znaczy, moje wakacje, bo znam takich szczęśliwców, jak na przykład  właściciele indeksów wyższych uczelni, którzy w beztroskim, wakacyjnym slow-foksie dotańczą do października. Mnie to jednak nie dotyczy i jedyne, co mi pozostało, to wspominać cudowną włóczęgę po Gruzji i liczyć na to, że czas mimo wszystko popłynie wartkim nurtem i dowiezie mnie jakoś do kolejnej takiej przygody.

By się jednak tak całkiem nie dać pourlopowej chandrze, postanowiłam poudzielać się kulturalnie, żeby mi  ą i ę we krwi żywiej zaczęło krążyć. Pod ręką, jak znalazł, festiwal „Warszawa Singera”, który wśród licznych zalet ma i tę, że wiele imprez odbywa się tuż pod moim nosem, na placu Grzybowskim i w okolicy. Program festiwalu można znaleźć  bez trudu, bo i prasa donosi, i Internet huczy. 

Wydarzeń jest od groma i ciut, ciut – nic tylko wybierać. No to wybrałam.  Czwartek, 18.30: Restauracja Próżna-Hoiz zaprasza na tradycyjne potrawy kuchni żydowskiej oraz na podróż sentymentalną do Skarbnicy Muzyki Żydowskiej. Umówiłam się z przyjaciółką, że zamiast plotkować przy zwykłej małej czarnej, pokosztujemy tych skarbów kulinarno-muzycznych.  Wyobraźnia podpowiadała uroczą knajpkę, pyszną kolację, a w tle jakiś skrzypek, niekoniecznie na dachu, grający Mayn Shtetele Belz.

Tyle wyobraźnia. Rzeczywistość była mniej kolorowa. Knajpka może i urocza, jeśli ktoś lubi ciasne pomieszczenia, z gar-kuchnią na zapleczu. Kolacji nie było wcale, bo z tradycyjnej kuchni żydowskiej miałyśmy do wyboru pierogi lub kupkę „cymesu” (smażona marchew ze śliwkami na słodko), a wszystko to  serwowane na plastykowych talerzykach jednorazowych. Zaś skarby muzyki żydowskiej okazały się piosenkami puszczanymi z płyty. 

Dziś wydrukowałam sobie z Internetu program „Warszawy Singera” na sobotę i niedzielę. Dwanaście bitych stron.  Same atrakcje. Muzyczne, literackie, kulinarne…  Alternatywą na niedzielę jest koncert chopinowski w Łazienkach. Hmmm…

czwartek, 18 lipca 2013

Homo nie wiadomo co

Otworzyłam dziś na chybił-trafił tomik Szymborskiej "Tutaj". Co masz mi do powiedzenia, noblistko? - pomyślałam. No i dostałam - pięścią między oczy. Wiersz "Nieczytanie". O tym, że - cytuję - "żyjemy dłużej, ale mniej dokładnie i krótszymi zdaniami". W samo sedno.

Oto my. Homo sapiens dyndający na niewidzialnym łańcuszku od TV-pilota. Homo sapiens wyznający miłość esemesem, ślący gwiazdki (całuski) i dwukropko-nawiasy (uśmieszki). Homo sapiens klikający w internetowe "newsy" napisane tak, by zmieścić się w limicie x znaków. Homo sapiens śmiertelnie zmęczony, gdy musi przeczytać zdanie nie daj Boże wielokrotnie złożone. Homo sapiens przeżuwający homogenizowaną papkę prostej i szybkiej informacji.

Homo. Ale czy jeszcze sapiens?



niedziela, 2 czerwca 2013

Dlaczego nie kupię tabletu od T-Mobile

Jest taka reklama. Samochodem jedzie rodzinka, dzieci rozrabiają, rodziców szlag trafia. Nagle tatuś widzi bilbord, a na nim reklamę tabletów. I mamy happy end: dzieci, grzeczne jak aniołki, wgapiają się - każde w swój tablet, a rodzice, błogo uśmiechnięci, cieszą się świętym spokojem.

Ta reklama, bodajże sieci T-Mobile, w dodatku wyemitowana w Dniu Dziecka (widziałam ją wczoraj po raz pierwszy), daje do myślenia. Sieć T-Mobile, której reklamowy slogan brzmi (brzmiał?) "Chwile, które łączą", ma naprawdę bardzo ciekawe pojęcie o tym, co ludzi łączy. A już o tym, co łączy rodziców i dzieci, zwłaszcza. Najwyraźniej, w opinii speców od reklamy firmy T-Mobile, najlepsze chwile, które łączą rodzinę, to te, w których każdy zajmuje się sobą i nie zawraca głowy innym. A recepta  na rodzinne szczęście jest prosta: chcesz mieć z głowy dziecię - nadzieja w tablecie!

Informuję zatem firmę T-Mobile: choćbyście rozdawali te tablety za darmo, moja rodzina ich nie weźmie. To będzie mój wkład w wychowanie waszych speców od reklamy. Którym, notabene, serdecznie współczuję. Bo albo mają skrzywione pojęcie o relacjach dzieci - rodzice, albo są ciężko chorzy na cynizm. Tertium non datur!






sobota, 1 czerwca 2013

Dzieckiem w kolebce...


...kto łeb urwał Hydrze, 
Ten młody zdusi Centaury.
Piekłu ofiarę wydrze, 
Do nieba pójdzie po laury. 

Nie mam pojęcia, dlaczego z okazji Dnia Dziecka przypomniał mi się Mickiewicz. Pewnie przez to dziecko w kolebce. No i przez profesor Juszczak, której tradycyjnym metodom nauczania zawdzięczam całe mnóstwo romantycznych kawałków wykutych na blachę. Do dziś mogę recytować Panią TwardowskąLilije i Czaty, co moje potomstwo przyjmuje z pewnym politowaniem. Tłumaczenie im, że mierzenie się z wersami wieszcza było trochę jak walka Herkulesa z Hydrą, wydaje się przedsięwzięciem - by znów odwołać się do mitologii - na miarę Syzyfa. No, dobra, staruszko, nauczyłaś się kupy wierszydeł na pamięć. I co ci z tego przyszło? Gdzie te laury?

Sama nie wiem. Patrzę na dzisiejszych licealistów i zastanawiam się, czy faktycznie brak wiedzy na temat, kto napisał Hej, użyjmy żywota! Wszak żyjem tylko raz! (o umiejętności cytowania utworu z pamięci nie wspominając) dyskwalifikuje ich w wyścigu na Olimp Wykształconych. Mój ojciec, wojenny gimnazjalista, z pewnością by się do tej tezy przychylił. On uczył się Pieśni Filaretów na kompletach podczas okupacji, przez co zapewne  wartość Mickiewiczowskich wersów, mierzona wartością życia, stawała się bezcenna. Dla dzisiejszych nastolatków czas spędzony na wkuwaniu archaicznych kawałków (co to w ogóle znaczy "podsyp zapał, a żywo"?) postrzegany jest jako czas ewidentnie stracony.

Hydry moich dzieci mają na imię Informatyka, Podstawy Przedsiębiorczości i tym podobne. Zastanawiam się, czy jak im urwą łeb, to w niedalekiej przyszłości dadzą radę mierzyć się z Centaurem, któremu na imię Rynek Pracy. Jedno muszę przyznać: Pani Twardowska raczej im w tym nie pomoże. 

wtorek, 28 maja 2013

Dźwięk i wdzięk, czyli nostalgiczne wspomnienia bardzo już dojrzałej czytelniczki


W dzisiejszym radio od rana głośno o setnej rocznicy urodzin Jerzego Wasowskiego. Z tej okazji Teatr Studio wystawia spektakl z piosenkami jubilata „Miasteczko Harmider”. Na przedstawienie pewnie nie dotrę, ale może obejrzę w telewizji. Świetna melodia z błyskotliwym tekstem to towar w dzisiejszym szołbiznesie prawie nie do kupienia, więc „Miasteczko…” zapowiada się na nie lada gratkę. Już sam Wasowski to marka, a jak się do tej marki dołoży inne brandy – Przyborę, Młynarskiego, Poniedzielskiego, to dostajemy produkt klasy światowej, a w dodatku nie do podrobienia.

Słuchając radiowych zapowiedzi, zastanawiałam się ździebko nostalgicznie, ilu dzisiejszych słuchaczy skojarzy spektakl Teatru Studio z cudowną książką Erika Linklatera „Wiatr z księżyca”. Pewnie niewielu. A ja do dziś pamiętam okładkę, na której dwa zabawne kangurki rzucały cienie dwóch niezbyt grzecznych dziewczynek… Jak wygrzebałam w sieci, parę lat temu Polskie Radio wydało tę książkę w postaci słuchowiska. Wykorzystano w nim melodie Jerzego Wasowskiego. Szkoda, że moje dzieci już za duże.

Nie mam pojęcia, jak nazywało się w oryginale miasteczko, w którym mieszkały bohaterki książki, Dora i Flora, bo jako bardzo nieletnie dziewczę, czytałam książkę, rzecz jasna, w polskim przekładzie. Tłumacz (Andrzej Nowicki – sprawdziłam w Internecie) ochrzcił je Harmider. I znów pojawia się pytanie: ilu moich krewnych-i-znajomych-królika w ogóle używa dziś tego słowa? W dodatku wymawiając je tak jak należy – z bardzo dźwięcznym h? We współczesnej polszczyźnie nawet bardziej pospolity hałas stał się bezdźwięczny, a co dopiero harmider.

Nostalgia to tęsknota nie wiadomo za czym – pisał Saint-Exupéry (w każdym razie, wydaje mi się, że to on). Czy tęsknota za dźwięcznym harmidrem i wdzięczną literaturą dla dzieci mieści się w tej definicji?

piątek, 17 maja 2013

Refleksje Nocnej Marki


Od paru dni nie sypiam za dobrze. Mniejsza o przyczyny, skupmy się na skutkach.

Po pierwsze, słucham miasta nocą. I dziękuję Bogu i miejskim urzędnikom za to, że z rzezi, która parę lat temu odbyła się przy mojej ulicy, uszło z życiem kilka drzew. Dzięki nim, poza szumem czterech kół, słyszę świergot ptaków - im bliżej poranka, tym głośniejszy i bardziej natarczywy. W dzień tego nie usłyszę. W dzień ptaki przegrywają z jazgotem miasta i zaprzątającymi mnie bardzoważnymisprawami.

Po drugie, myślę. A raczej MYŚLĘ. Z wolna, bez pogoni za plączącymi się wątkami. Bez konieczności natychmiastowych wniosków i niezwłocznego działania. Bez nacisku na "i co z tego". Takie nocne myślenie może wydać OWOC.

Po trzecie, rozmawiam. Z sobą. Z Bogiem. Z tymi, co odeszli. I wbrew mojej gadatliwej naturze, w tych rozmowach głównie słucham. Zdumiewające, ile można się dowiedzieć, kiedy się naprawdę słucha. Choćby siebie samego.

Jak zobaczysz ciemne kręgi pod moimi oczami, nie współczuj.

niedziela, 5 maja 2013

Koniec i początek


Jest taki film z Sandrą Bullock - "Sieć" się chyba nazywa... Sandra gra tam dzielną prorgamistkę, która walczy z ogólnoświatową mafią komputerową. I wygrywa, rzecz jasna. W filmie jest scena, w której programistka, przebywając na urlopie, gdzieś w egzotycznych krajach, siedzi na plaży z laptopem na podołku i zamiast się opalać, stuka w klawiaturę. Pamiętam, że ta scena wydała mi się kompletnie absurdalna - plaża, piasek, palmy i nagle - komputer. Minęło parę lat, a ja siedzę na plaży z laptopem na podołku i stukam w klawiaturę.

Właśnie kończę moje niespodziewane wakacje. Minęły jak sen jaki złoty. W pamięci zostały mi kreteńskie pejzaże, w mięśniach nóg - zakwasy po kilkunastokilometrowej wędrówce przez wąwóz Samaria. A w sercu pewna kelnerka z hotelowej restauracji, która dziś rano, witając się ze mną, poza zwyczajowym Kalimera, dorzuciła z ujmującym uśmiechem: Xristos Anesti - Chrystus zmartwychwstał! Bo dziś mają tu Wielkanoc. Poczułam się jak w domu. Kiedyś jeszcze tu wrócę. A na razie - do zobaczenia Kreto!

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Urlop z zaskoczenia


Zupełnie niespodziewanie mam urlop. Właściwie, to planowałam go już od jakiegoś czasu. Zarezerwowaliśmy hotel i bilety na samolot. Nastawiłam się duchowo. Aż tu nagle, jakiś tydzień temu – trach! Wszystko się zawaliło. Urlop szlag trafił. Na szczęście, biuro podróży (nie wymieniam, żeby nie było, że reklamuję) wykazało się elastycznością i za umiarkowaną dopłatą zgodziło się voucher mój i męża wymienić na voucher starszej córki i jej chłopaka. Do sobotniego wieczora żyłam w przeświadczeniu, że Kreta w maju nie dla mnie, a obie córki cieszyły się, że tam lecą bez rodzicielskiego nadzoru.

Los jednak znowu zabawił się w Hitchcocka. W sobotni wieczór chłopak córki wykopyrtnął się na rowerze. Pół nocy spędziliśmy w szpitalu (jego niczego nieświadomi rodzice tego samego dnia wylecieli do Egiptu). Drugie pół na poszukiwaniu jakiegoś punktu, gdzie by mu zrobiono USG stawu barkowego. Ranek zastał nas wykończonych i wściekłych. W całej Warszawie nie ma ani jednego miejsca, gdzie w niedzielę można by wykonać takie badanie!

A  ponieważ z podejrzeniem zerwanego ścięgna trudno lecieć na Kretę, chłopak córki został w Warszawie. Biuro podróży raz jeszcze zainkasowało za wymianę voucherów. Kreta w maju jednak dla mnie. I dla naszych dwóch córek.

I tak oto przyleciałam na tę piękną wyspę. W samolocie po raz kolejny przekonałam się, że źle się dzieje w państwie polskim. No bo jak ma się dziać dobrze w kraju, którego przyszłość narodu w wieku przedszkolnym, bawiąc się lalkami Barbie, śpiewa na całe gardło „Ona tu jest i tańczy dla mnie”? Na szczęście, dla równowagi, siedząca koło mnie pani w wieku dojrzałym okazała się bardzo inteligentną rozmówczynią, a jej małżonek dał popis doskonałej troski małżeńskiej, wizytując żonę co chwila (linie lotnicze posadziły ich na dwu końcach samolotu) i dopytując się, czy jej czegoś nie trzeba. A ona karmiła do pierniczkami w kształcie serca. Wzdech…

Kreta zaś jest taka jak być powinna – słoneczna, turkusowo-szmaragdowa, daleka od warszawskich trosk i poplątanych, życiowych ścieżek. Choć nie do końca. Bo troski mają to do siebie, że mkną za nami z prędkością światła. I zanim się człowiek obejrzy, one już zdążyły się rozsiąść na naszym leżaku. A, kysz!

wtorek, 16 kwietnia 2013

Kochany dzienniczku...


Dawno nie pisałam, bo mnie tak jakoś ta zimo-wiosna rozłożyła na łopatki. Zwinęłam się w kłębek nerwów (praca, praca, praca!) i czekałam, aż atmosfera się ociepli. No i się ociepliła. Ostatnie kupy śniegu na mojej ulicy popłynęły do studzienek kanalizacyjnych, z czego niestety nie skorzystają zwykle parkujący na okolicznych chodnikach kierowcy, bo w międzyczasie miasto ustawiło nam parkometry. Ustawiło, licząc zapewne na zwiększenie wpływów i załatanie dziury w stołecznym budżecie. Ale nic z tego! Na mojej ulicy nikt już nie parkuje, a za to na uliczkach obok, gdzie parkometry jeszcze nie dotarły, autka tłoczą się zderzak w zderzak. Jako posiadaczka miejsca w garażu podziemnym, obserwuję sobie te roszady bez większych emocji, czego nie mogę powiedzieć o studentach pewnej Wyższej Szkoły Wszystkiego Najlepszego, która ulokowała się przy mojej ulicy w czasach, gdy o parkometrach nikt jeszcze nie myślał.

No ale wróćmy do wiosny. To, że przyszła, nie ulega już najmniejszych wątpliwości. Cała rodzina, poza mną (cha, cha, cha) kicha i płacze - bynajmniej nie z żalu za zimą, ale z powodu pylącej na potęgę roślinności. Natura postanowiła nadgonić wszelkie zaległości i alergicy mają się z pyszna. Cieszą się za to farmaceuci. Z aptek znikają preparaty antyhistaminowe - i to te na receptę, i te bez recepty, choć różnica w cenie jakaś kosmiczna. Nie rozumiem i rozumieć nie próbuję. Tej różnicy, rzecz jasna. Bo to, że znikają, rozumiem aż nadto dobrze - wystarczy pobyć jeden dzień w mieszkaniu pełnym alergików, by człowiek pojął, że miłość w obliczu nieustannego kichania wystawiona jest na bardzo ciężką próbę.

Na szczęście, wiosna ma dla mnie też miłe niespodzianki. Po pierwsze, na Polu Mokotowskim odmieciono już alejki, więc sezon rolkowy zainaugurowałam bez konieczności omijania przegniłych liści i walających się patyków. Asfalt nie popękał, nie porobiły się purchle i jeździ się milutko. No, chyba że goni nas niejaki Karmel - zwariowany spaniel, który wczoraj próbował odgryźć mi jedno kółko, choć Bóg mi świadkiem, nie zachęcałam go do żadnych takich swawoli. Jego właścicielka zdawała się w ogóle nie widzieć problemu i tylko wołała (celowo nie piszę "krzyczała")  dystyngowanym głosem: "Karmel, Karmel, choć tu, kochanie". Kochanie!

Ale największą niespodzianką tej wiosny jest dla mnie fakt, że po raz pierwszy w życiu zgodziłam się z Aleksandrą Jakubowską. Wywiad, który z nią przeprowadził w "Rzeczpospolitej" Robert Mazurek, wprawił mnie w prawdziwą konsternację. Oto "lwica lewicy" powiedziała coś, pod czym mogłabym się podpisać obiema rękami. Cytuję: "Cały ten Kongres Kobiet to instytucja rodem z farsy. Ledwo wiążące koniec z końcem Polki są w nim reprezentowane przez panie, które nie mają pojęcia, ile kosztuje bilet miejski. Szlag mnie trafia." No, no, co ta wiosna robi z ludźmi!


niedziela, 10 marca 2013

Oz wielki i potężny oraz... piekielnie nudny


Ale mam pecha ostatnio! Co pójdę do kina, przeklinam. Tym razem przeklinam Oza, Evanorę, Theodorę oraz Glindę. Gadającej małpy nie przeklinam, bo ona była z tego wszystkiego najfajniejsza. A nade wszystko, przeklinam własną głupotę.

Po pierwsze byłam pewna (licho wie, dlaczego), że "Oza..." reżyserował Tim Burton. Po drugie nie przeczytałam żadnej recenzji, tylko zaufałam korytarzowym plotkom, że "podobno fajny". Po trzecie lubię Rachel Weisz, co niestety kazało mi zapomnieć, że nawet najlepszym zdarzają się repertuarowe wpadki.

W efekcie spędziłam ponad dwie godziny, próbując znów stać się dzieckiem, co i tak nie miało sensu, bo na "Ozie" nawet dzieci ziewały z nudów. Roześmiałam się ze dwa razy, uśmiechnęłam trzy lub cztery, wzruszyłam może raz i to też tak na pół gwizdka. Trudno, doprawdy, wzruszać się banałami w stylu Paulo Coelho - jeśli w coś wierzysz, nic nie jest niemożliwe. Albo że dobroć to więcej niż potęga. Wszystko prawda, ale żeby działało, trzeba to podać w naprawdę dobrym sosie. Natomiast, śmiech Mili Kunis po przeistoczeniu w złą wiedźmę najzwyczajniej mnie wkurzał. Podobnie jak słodka do bólu trzewi Michelle Williams jako Glinda, która notabene w polskim przekładzie przechrzczona została na Gliwię. W czym Gliwia jest lepsza od Glindy - przebóg, nie mam pojęcia.

Syn, który do momentu wejścia na salę kinową, był przekonany, że idziemy na "Życie Pi", po seansie oświadczył, że mnie zabije. Przyjęłam z pokorą i zrozumieniem. Sama miałabym ochotę się ubiczować. Choć właściwie nie. Ubiczował mnie "Oz". Po wielokroć.

czwartek, 28 lutego 2013

Pora na ciepłe kapcie, Bruce


Jeśli ktoś z czytających te słowa chciałby w ramach relaksu wybrać się do kina, dobrze radzę: „Szklaną pułapkę 5” omijać z daleka!  Wczorajsze dwie godziny spędzone na podziwianiu popisów nieco geriatrycznej sprawności Bruce’a Willisa zaliczam do straconych.

Piąta część przygód Johna Mc Lane’a jest oczywistym potwierdzeniem tezy, że odgrzewane dania mogą wywoływać niestrawność. Fakt, że Bruce Willis, który – jak celnie zauważyła moja córka – mocno się „posunął” – nadal zadziwia umiejętnościami, których  mu pozazdrościć mógłby niejeden kaskader. Mało który sześćdziesięciolatek potrafi skakać z okien wieżowca, wybijając przy tym szyby i lądując na ziemi niemal bez szwanku. Mało który potrafi też przejechać przez pół Moskwy po dachach innych samochodów i skacząc (samochodem, a jakże) z wiaduktów, nie lądując po tych wyczynach w plastikowym worku.

Tyle tylko, że te wszystkie kaskaderskie popisy podlane sosem typowego do Johna Mc Lane’a sarkastycznego, mocno już zetlałego humoru (ile razy można wysłuchiwać błyskotliwego „Yippi-ka-yey, mothrefucker”?), to za mało na dobry, sensacyjny film, którym „Szklana pułapka” bywała w swoich wcześniejszych odsłonach. Fabuła – cienka jak rabarbar. Rosja, Czarnobyl, korupcja, gangsterzy, szpiedzy, CIA – brzmi niby nieźle i może zapowiadać całkiem smakowity koktajl. Niestety, piętrzące się idiotyzmy i kompletnie absurdalne zwroty akcji, sprawiają, że po tej mieszance kac gwarantowany. A już wzruszający wątek ojcowsko-synowskich stosunków – zapomnieć natychmiast! Naprawdę, żałowałam, że nie mam pod ręką pilota.

Po seansie nurtowało mnie tylko jedno pytanie: ile firma Mercedes zabuliła za spektakularne „ulokowanie produktu”? Należy tylko mieć nadzieję, że publiczność nie uwierzy, że samochodami tej marki można bezpiecznie skakać z mostów. 



wtorek, 26 lutego 2013

Z pamiętnika kibolki


Za parę minut cała Hiszpania wstrzyma oddech. Ale tylko na chwilę, żeby zaraz potem wypuścić go z ogłuszającym rykiem. Niejednolitym wszakże, bo połowa Hiszpanów będzie się darła "Adelante Barcelona!", a połowa "Adelante Real!". Barca gra z Realem.

Mnie zasadniczo obchodzi to tyle, co zeszłoroczny śnieg, ale mój Pan i Władca zapowiedział mi stanowczo, że dziś telewizor jest jego, i tylko jego, a ja mam do wyboru: albo oglądać razem z nim, jak chłopaki kopią piłkę i siebie nawzajem, albo poczytać sobie "Dziennik Mistrza i Małgorzaty", który mi wspaniałomyślnie podarował na walentynki. Cóż, ten, jak mu tam, Ronaldo, wprawdzie od Michaiła Bułhakowa przystojniejszy, ale intelekt nie ten, więc wybór oczywisty.

Piszę zaś o tym nie po to, by się skarżyć, ale dlatego, że coś mi się przy okazji przypomniało. Otóż, przypomniało mi się, że parę tygodni temu oglądałam mecz tych samych drużyn w ramach tych samych rozgrywek (jakiś puchar czy coś...), tyle że w całkiem innych okolicznościach przyrody. Bardzo interesujących, zresztą.

Andora. Wieczór w hotelu na kompletnym za...ścianku. Nuda, panie dzieju. I nagle przybiega córka z elektryzującą informacją - w pubie irlandzkim (sic!) na dole puszczają mecz Barcelony z Realem! Może być zabawnie! No to poszliśmy. Wchodzimy, a tam - nie ma gdzie szpilki wcisnąć. Tłum dziki, wszyscy wpatrzeni w ekran, nawet barman co chwila wybiega zza baru i łapie się za głowę.

W końcu znaleźliśmy jakieś krzesła, stłoczyliśmy się w ciasną kupkę i już mieliśmy się dać ponieść emocjom, kiedy nasza najmłodsza córka rozejrzała się podejrzliwie i syknęła: "Mama, zanim zaczniesz wrzeszczeć, może zorientujmy się najpierw, kto tu komu kibicuje, żebyśmy nie dostali po łbie." Przytomne dziecko! Zrobiliśmy szybki ogląd sytuacji - większość publiki w pubie darła się entuzjastycznie, jak "sytuację" miała Barcelona, za to nasze najbliższe sąsiedztwo, sztuk trzy (w tym jeden bardzo rosły młodzian), ewidentnie kibicowało Realowi. I bądź tu człowieku mądry!

Na wszelki wypadek przez pół meczu siedzieliśmy jak trusie. Potem jednak zorientowaliśmy się, że choć emocje wokół sięgają zenitu, nikt nikogo lać nie zamierza. Ba, zdarzały się nawet żartobliwe, acz życzliwe gesty wobec adwersarzy. Nie do wiary! Ostatecznie, nasz klan podzielił się na dwa podklany - ja z córką darłyśmy się "Adelante Real!", reszta rodziny - "Adelante Barcelona!".

Po meczu zaś córka przez pół godziny kręciła głową z niedowierzaniem: "Mamo, to jacyś całkiem nienormalni kibole!" Ano!

poniedziałek, 25 lutego 2013

Co panią denerwuje?


Jakiś czas temu któreś z moich dzieci pokazało mi wygrzebany w Internecie filmik, na którym pani z mikrofonem podtyka tenże mikrofon pod nos przechodniom i pyta wdzięcznym/dźwięcznym głosem: "Co pana/panią najbardziej denerwuje?" Kamera pokazuje indagowanego przechodnia rodzaju męskiego, który zupełnie nieskrępowany jej obecnością zaczyna pleść trzy po trzy: "Ziemia, woda, chemia, hemoglobina... takie sprawy..." Facet jest ewidentnie naprany, wzrok mętny, suknia plugawa. Język mu się plącze, ale  hemoglobinę pokonuje gładko, choć bez dźwięcznego h. Tylko dlaczego, na litość, biedaczka tak go wkurza?

Zbyłam filmik wzruszeniem ramion, dodając stosowny do okoliczności, dydaktyczny komentarz, że na takie bzdety doprawdy szkoda czasu i "lepiej byś lekturę poczytał". Po kilku dniach jednak, całkiem niepodziewanie, pan od hemoglobiny i chemii wrócił do mnie niczym bumerang, by wyrżnąwszy w czoło, udzielić mi bolesnej, acz pożytecznej lekcji. A było to tak...

Późne popołudnie. Wracam do domu, zmordowana nieludzko i wściekła na cały świat, z dręczącym mnie katarem i kaszlem na czele. Wchodzę, a w przedpokoju (jak zwykle) wala się kilka par butów. Na wieszaku (jak zwykle) leży stos skłębionych szalików. W kuchennym zlewie (jak zwykle) piętrzą się niepozmywane naczynia. Ścierka do naczyń (jak zwykle) wisi nie tam, gdzie powinna. Śmieci (jak zwykle) krzyczą "wyrzuć nas, wyrzuć" i nikt ich nie słucha. A mnie TO WSZYSTKO STRASZLIWIE WKURZA. Jak zwykle.

Tylko, że tym razem, zupełnie nie tak jak zwykle, nie wykrzyczałam tego od razu na jednym oddechu. Bo przypomniał mi się ten durny filmik. I gość, którego wkurzała woda i ziemia. Fakt - on był narąbany w trzy trąbki. Ale na tym różnica między nim a mną się kończy. Bo niby dlaczego mądrzej jest irytować się naczyniami w zlewie niż hemoglobiną? Zwłaszcza, jeśli ten "stos niepozmywanych naczyń", który tak mnie wkurzył, to raptem jeden talerzyk, jeden kubek i jeden widelec? Znaj proporcją, mocium panie!


wtorek, 19 lutego 2013

Fejsbukowa lekcja adaptacji

Odkąd zaczęłam moje bytowanie w świecie Marka Zuckenberga, co jakiś czas dopada mnie irytacja z powodu tego, jak "fejs" się ze mną komunikuje. Że każe mi "lubić" czyjeś wypowiedzi (o, przepraszam, posty), choć w normalnym życiu powiedziałabym z pewnością, że mi się one podobają (o ile by mi się podobały). Że "odznacza mnie" na jakichś zdjęciach, choć z niewiadomych powodów na tychże zdjęciach za licho nie mogę siebie odnaleźć. Że zalewa mnie zaproszeniami do rozmaitych aplikacji, zupełnie nie troszcząc się o to, że nie mam pojęcia, o co w nich chodzi, a poza tym, nie mam czasu na takie głupoty. Że, że, że...

Co ciekawe, z czasem irytacja słabnie, po czym przeradza się w rodzaj obojętności i w pewnym momencie łapię się na tym, że lubię posta koleżanki, która odznaczyła mnie na zdjęciu, na którym mnie nie ma. Przyzwyczaiłam się nawet do tego, że ilekroć się zaloguję, wita mnie poufałe pytanie: "Beata, co u ciebie słychać?" i już nawet nie mam ochoty odpowiedzieć w stylu nieparlamentarnym (a może właśnie parlamentarnym).

Dziś jednak "fejs" zaskoczył mnie czymś nowym i niezwykle twórczym. Wchodzę ja sobie na stronę, żeby zobaczyć, co u mnie słychać, a tam wita mnie kategoryczne polecenie: "Upuść zdjęcia tutaj". Brak wykrzyknika jest bez znaczenia, bo ton nie pozostawia wątpliwości. Upuść i nie marudź. To, że nie upuściłam, zawdzięczam wyłącznie temu, że żadnego zdjęcia nie miałam pod ręką. Inaczej, trudno przewidzieć, czym by się to skończyło.

Dlaczego "fejs" każe zdjęcia "upuszczać", zamiast grzecznie poprosić o ich zamieszczenie, zgadywać nie zamierzam, bo niezgłębione są umysły fesjotwórców. Zastanawiam się jednak, ile czasu upłynie, nim i ten pokraczny komunikat przestanie mnie drażnić i stanie się trwałym elementem fejsowego świata. Consuetudo altera natura est. Prawda?

czwartek, 14 lutego 2013

Do czego służą dzieci, czyli o walentynkach, prezentach i takich tam


Są takie "święta", których w pięknym kraju nad Wisłą po prostu nie wypada obchodzić. Np. 8 marca. Bo PRL, bo rajstopy, bo goździki. Obciach i tyle. Jakiś czas temu do Dnia Kobiet doszlusowały walentynki. Bo komercha, bo serduszka, bo lukier, bo nie nasze. Też obciach.

Fakt, że oba "święta" (cudzysłów celowy, dla mnie święto to rzecz święta) to sympatyczna okazja, żeby bliskiej kobitce dać do zrozumienia, że nie służy nam wyłącznie za towarzysza niedoli, jakoś nie może się przebić przez te wszystkie arcyważne i arcymądre argumenty. Które są doskonałym pretekstem, by oświadczyć: ja tam nie obchodzę! I problem z głowy - żadnych prezentów, żadnych serduszek i tym podobnych głupot.

Tak się jednak składa, że wbrew powszechnemu potępieniu, niektóre, a nawet - jak wynika z moich wieloletnich obserwacji - całkiem liczne panie za owe "głupoty" nie tylko by się nie obraziły, ale nawet wręcz przeciwnie. Potajemnie czekają i ciężko wzdychają, gdy koleżanka z pracy przyłazi do biura w nowym wisiorku z serduszkiem, który wprawdzie ma liczne wady, jest paskudny, banalny i kiczowaty, ale jego podstawową i niezaprzeczalną zaletą jest to, że w ogóle jest!

Fakt, że dynda nie na naszej szyi, przez cały dzień nie daje nam spokoju i pocieszanie się, że nasz luby to bardzo mądry gość, który nie daje się wciągnąć w walentynkowo-komercyjne gierki, działa średnio i tylko do chwili, gdy zamkniemy się w kibelku, by chlipnąć w garść.

Ratunek może jednak nadejść z całkiem niespodziewanej strony. Otóż, jeśli mamy dzieci, zwłaszcza w wieku nastoletnim, można z powodzeniem założyć, że dla nich walentynki to wydarzenie ze wszech miar zasługujące na uwagę. I zdarza się, że czasem, w porywie altruizmu, dziecię szepnie tatusiowi, że mamusia to tylko tak udaje, że jej to wisi, ale tak naprawdę, to wiesz, rozumiesz...

A on wie i rozumie. Na ogół.







wtorek, 5 lutego 2013

Kochana I…


Od tygodnia zbierałam się, by do Ciebie napisać. Szukałam słów, które by oddały to, co poczułam, gdy nadszedł Twój sms. I problem chyba tkwi w tym, że tak naprawdę nie wiem, co poczułam.

Pewnie najprościej byłoby powiedzieć, że współczucie. Takie piękne, czułe słowo. I… tylko słowo. Bo czy ktoś, kto nigdy nie stracił dziecka, może naprawdę twierdzić, że współodczuwa z osobą, którą taki dramat dotknął? Czy ten ból, który na chwilę zagościł w moim sercu, można przyrównać do tego, który gości w Twoim?

Ja wiem, że jesteś silna.  Wiem, że to kruche, niebieskookie dziewczę z długim warkoczem, które pamiętam sprzed lat, zbrojne w pancerz wiary, może znieść nadspodziewanie wiele. O wiele więcej niż ja… Dziś, kiedy słyszałam Twój głos w słuchawce telefonu, znowu próbowałam sobie wyobrazić...

Współczucie? Współ-czucie?

Jestem jak ktoś, kto stoi w ledwo uchylonych drzwiach. Za tymi drzwiami jest nieznany, ciemny pokój. Ty jesteś w tym pokoju i czujesz go każdym nerwem. Ja mogę tylko się domyślać.


piątek, 25 stycznia 2013

Urlop z Pirene


Właśnie rozpoczęłam urlop! Tak mnie ten fakt ucieszył, że kiedy wychodziłam z biura, trzy razy musiałam się wrócić, bo najpierw zapomniałam włączyć pocztowego "asystenta nieobecności", potem przypomniałam sobie o podsychających kwiatku w doniczce, a na koniec dotarło do mnie, że na biurku zostawiłam teczkę z papierami, które muszę jeszcze przejrzeć, zanim w niedzielny poranek wsiądę do samolotu, który zawiezie mnie do... Andory.Tak, tak, do tego mikroskopijnego księstewka, którego istnienie było dla mnie do tej pory czystą abstrakcją. I pewnie tak by zostało, gdyby nie fakt, że Andora ma nieoceniony zasób w postaci kawałka Pirenejów.

Do tej pory Pireneje kojarzyły mi się dwojako. Po pierwsze filologicznie. Pamiętam, jak na studiach pewna lektorka uświadomiła mi pochodzenie nazwy tych skądinąd pięknych gór. Nazwy, jak to się często zdarza, o źródle mitologicznym. Otóż pewna boska córa, niejaka Pirene, ukryła się właśnie w tych górach, po tym, jak zhańbił ją Herkules. Historia miała jakiś dramatyczny ciąg dalszy, którego już nie pamiętam, ale w głowie pozostało mi przeświadczenie, że w Pireneje lepiej nie łazić, bo nic dobrego nas tam nie czeka.

Drugie skojarzenie jest już bardziej konkretne. Bo wbrew przestrodze płynącej z powyższej historii, w Pireneje jednak się udałam. Nasze dzieci były jeszcze wtedy bardzo, bardzo nieletnie, a my, ich rodzice, postanowiliśmy pewne letnie wakacje spędzić na zwiedzaniu romańskich klasztorów, których we francuskich Pirenejach jest prawdziwe zatrzęsienie. Z wakacji tych pamiętam głównie taki oto dialog:
- Któreś z dzieci (pewnikiem najstarszy syn):  Mamo, gdzie dziś jedziemy?
- Ja (entuzjastycznie): Do pięknego, romańskiego klasztoru!
- Latorośl (z pretensją/oburzeniem/nadzieją, że to coś zmieni): Znowu?!!!
Potem następowała seria jęków, że nic, tylko klasztory i klasztory, wszystkie identyczne, i co my w ogóle w nich widzimy.

Fakt, pewnie przesadziliśmy z tą kulturą wysoką w dawce uderzeniowej. Klasztory zlały mi się w jeden, rozmazany obraz, do którego ścieżką dźwiękową są zawodzenia moich dzieci. I tak też zapamiętałam Pireneje.

A teraz tam lecę, żeby po pirenejskich stokach szusować na nartach. I tylko mam nadzieję, że tragiczny duch Pirene odpuści mi tym razem i nie zrzuci z jakiejś trasy, która choć na mapie niebieska, w rzeczywistości okaże się stroma, wąska i kręta.

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Niebieski Poniedziałek



Koleżanka przysłała mi dziś maila z radą, żebym się pilnowała, bo podobno to właśnie dziś jest najbardziej depresyjny dzień tego roku. Wyliczył to pewien brytyjski psycholog, uwzględniając różne mądre wskaźniki, czynniki oraz inne „iki”. Dzień ów nazwał barwnie „Blue Monday”, czyli w wolnym przekładzie „Tragicznie Smutny Poniedziałek”.

Wybór daty nadal pozostaje dla mnie tajemnicą, ale ponieważ w sprawie algorytmów mam do powiedzenia generalnie niewiele, dajmy temu pokój. Zainteresowały mnie natomiast te „iki”, wśród których znalazły się takie kwestie jak pogoda, długość dnia i nocy, miażdżąca świadomość niedotrzymania postanowień noworocznych, konieczność spłacania przedświątecznych pożyczek oraz kryzys.

Z niektórymi jestem skłonna się zgodzić . Faktycznie, jeśli ktoś się zadłużył, żeby kupić żonie pod choinkę futro z norek, a teraz w jego budżecie zieje dziura wielkości Rowu Mariańskiego, o lekkie wahnięcie nastroju nietrudno. Podobnie z noworocznymi postanowieniami. Świadomość własnej słabości może doprowadzić do łez i skruchy, choć znam takich, co sobie z tym doskonale radzą i niedotrzymane postanowienia/obietnice zbywają beztroskim wzruszeniem ramion.

Co do pogody, jestem w stanie zrozumieć, że dla Brytyjczyka jest ona powodem do samobójstwa niezależnie od pory roku. Uważam jednak, że autor algorytmu powinien był się mimo wszystko wznieść ponad partykularne, regionalne uwarunkowania i nieco swoją opinię w tej kwestii zniuansować. Za to kompletnie już nie pojmuję, dlaczego różnica między długością dnia i nocy miałaby mnie wpędzać w depresję właśnie teraz, kiedy dnia przybywa! I to z każdym dniem!

Osobiście mogłabym natomiast dopisać do tej listy jeszcze parę nieuwzględnionych czynników, jak choćby bolesna świadomość dodatkowych kilogramów, które na naszym ciele zostawiły święta, lub nieznośna myśl, że na następny urlop przyjdzie poczekać parę miesięcy. O kwestii postarzonej o kolejny rok metryki i skróconej o kolejny rok linii życia na tym łez padole nie wspominając.

Co zabawne, doszłam prędko do wniosku, że od ręki mogłabym też sporządzić równie długą listę powodów, dla których dzisiejszy dzień można by uznać za najradośniejszy w roku. Albo jeden z radośniejszych. Albo po prostu radosny. W każdym razie baaaardzo odległy od depresji. Dzięki czemu poniedziałek przestanie być tragicznie smutny, ale nadal pozostanie blue, czyli pogodnie niebieski. Czego wszystkim z serca życzę.

środa, 9 stycznia 2013

Dear Guest...


Przyleciałam do Londynu. Miła odmiana, biorąc pod uwagę, że obowiązki zawodowe zwykle każą mi latać do Brukseli. Choć właściwie, co za różnica? Do hotelu dotarłam po zmroku, spotkanie zaczynam jutro bladym świtem, nawet na krótki spacer nie będzie czasu... Jedyna pociecha, że spotkanie mam w Gray's Inn, pięknej i wiekowej siedzibie londyńskich prawników.

Tymczasem, siedzę w pobliskim hotelu. Hm, interesujące miejsce. Wygląda na to, że pomimo doskonałej lokalizacji w centrum Londynu i sąsiedztwa sądów Jej Królewskiej Mości, klientela hotelu dała się personelowi we znaki. Na każdym kroku bowiem natykam się na dowody oczywistej nieufności wobec gości.

To, że facet w recepcji zażądał ode mnie karty kredytowej jako gwarancji, że nie zwieję bez zapłacenia rachunku, nawet mnie nie zdziwiło - to już właściwie standard europejskiego hotelarstwa. Ale kiedy znalazłam się w pokoju i szukając czajnika elektrycznego, natknęłam się na minibarek, przeżyłam pierwsze zaskoczenie. Na drzwiczkach widniał bowiem napis ostrzegający, że minibarek jest sterowany komputerowo i mam się liczyć z tym, że gdy wyjmę z niego cokolwiek, to nawet jeśli tego czegoś nie skonsumuję, i tak doliczą mi to coś do rachunku. Na wszelki wypadek nie otworzyłam drzwiczek - kto wie, jak to cholerstwo działa. Zawieszę na czymś oko, a potem na moim rachunku znajdzie się butelka whisky. Dziękuję, postoję.

Kolejna niespodzianka czekała na biurku. Tuż obok telefonu ustawiono sporych rozmiarów tabliczkę, na której widniała skierowana do mnie wiadomość. Po obowiązkowych, uprzejmych słowach Dear Guest dyrekcja hotelu poinformowała, że od 2007 roku w tym hotelu palenie jest surowo zabronione. Nie zmartwiłabym się tym zupełnie, gdyby nie ciąg dalszy. Dalej bowiem szanowna dyrekcja uprzedziła mnie, że jeśli po moim wyjeździe hotelowe służby porządkowe wykryją w pokoju ślad tytoniu, będę się miała z pyszna. W najlepszym razie zapłacę grzywnę, a w najgorszym, jeśli jakiś inny gość poskarży się, że ucierpiał na skutek obecności nikotyny w moim pokoju, konsekwencje będą dla mnie niewyobrażalnie dotkliwe.

No pięknie! Z trudem powstrzymałam się od przeszukania pokoju pod kątem obecności petów po poprzednim kliencie. Niepokój jednak pozostał. W tym mało radosnym nastroju poszłam umyć zęby. W łazience oczekiwał na mnie apel hotelowej pralni, odwołujący się do mojej wrażliwości ekologicznej, która powinna mnie skłonić do używania tego samego ręcznika przez dwa tygodnie z rzędu. Ponieważ jednak zostaję tu tylko na jedną noc, zignorowałam informację o tym, ile ton ręczników pierze się "całkiem niepotrzebnie" (?!) w hotelach całego świata...

A kiedy znalazłam czajnik elektryczny, doszłam do wniosku, że goście hotelu Grange Holborn muszą nie tylko nagminnie okradać minibarki i kopcić fajki w pokojach, ale i mieć iloraz znacznie poniżej średniej. Nad czajnikiem wisiał bowiem napis: Dear Guest, nie włączaj czajnika, jak nie ma w nim wody. Sic!

wtorek, 1 stycznia 2013

No to podsumujmy…


Moje dokonania AD 2012 (kolejność przypadkowa):

1.    Przeżyłam kolejną maturę mojego dziecka (jeszcze tylko jedna – uffff).
2.    Dotknęłam książki, na której okładce widnieje moje imię i nazwisko.
3.    Pokonałam kilkadziesiąt kilometrów po górach z plecakiem na plecach i nie padłam.
4.    Zorganizowałam przyjęcie-niespodziankę dla mojego Pana i Władcy, który naprawdę niczego się nie domyślił (po 25 latach małżeństwa powinno mi to chyba dać do myślenia).
5.    Własnoręcznie wyprodukowałam, napisałam, zaadresowałam i wysłałam blisko dwieście kartek świątecznych (jeszcze trochę i trafię do Księgi Guinessa).
6.    Oswoiłam pewną górę w Austrii – początkowo wierzgała jak dzika kobyła i zrzucała mnie z grzbietu, pod koniec zaakceptowała mnie i moje narty.
7.    Zrozumiałam mniej więcej trzy czwarte z przydługich, bożonarodzeniowych homilii, które wygłosił austriacki ksiądz.
8.    Streściłam powyższe rodzinie w kilku celnych zdaniach (co filolog, to filolog!).
9.    Odwiązałam się od pewnego miejsca, o którym sądziłam, że nie umiem bez niego żyć. Umiem.
10.    Parę razy milczałam, choć miałam ochotę krzyczeć, i nie pękłam.
11.    Upiekłam noworoczne kremówki. Ha!

Moje porażki AD 2012 (kolejność także przypadkowa):

1.    Nadal jeżdżę na nartach jak ostatnia noga.
2.    Mój karnet na siłownię prawie obrósł mchem.
3.    Nadal  p l a n u j ę  podjąć naukę gry na fortepianie.
4.    Nadal  p l a n u j ę  podszlifować mój niemiecki.
 (W kategorii planowania – najwyższe podium!)
5.    Sweter, który zaczęłam robić na drutach, zatrzymał się w połowie stworzenia i w tym stadium doczeka pewnie końca świata.
6.    Zbyt często mówiłam „bądź wola Twoja”, dodając małym drukiem „pod warunkiem, że zgodna z moją”.
7.    Parę razy wrzeszczałam, choć powinnam była milczeć.
8.    Parę razy powiedziałam o parę słów za dużo.
9.    Parę razy powiedziałam o parę słów za mało.
10.  Ilekroć proponowałam, że ugotuję obiad, rodzina wybuchała śmiechem.
11. Upiekłam noworoczne kremówki. Rodzina orzekła, że są do bani.

Morał?  Nie mam pojęcia.