środa, 21 grudnia 2016

Każdemu, kto tu wejdzie, życzę...

Drogi Czytelniku!

Niech Twoje święta będą święte.
Niech w Twoim domu i sercu panuje pokój.
Niech bliźni będzie bliźnim, a puste miejsce przy stole nie tylko piękną tradycją.
Niech każdy Twój wybór i każda decyzja będą mądre mądrością głębszą i większą niż Twoja.
Radosnych Świąt!

sobota, 17 grudnia 2016

Moja Ryska Przygoda. Książki, zabawki i teorie spiskowe


Wstałam dziś rano jak z krzyża zdjęta. Nie dlatego bynajmniej, że wczoraj mieliśmy firmową Wigilię, bo do domu wróciłam przed północą, trzeźwa jak niemowlę, ale dlatego, że właściwie przez całą noc nie zmrużyłam oka, śledząc w rytmie tłiterowo-fejsbukowym to, co działo się w Warszawie.

Spektakl ten przygnębił mnie do tego stopnia, że postanowiłam zająć czymś głowę, żeby mi nie eksplodowała z nadmiaru emocji. Pokuśtykałam więc (noga wciąż mi dokucza) przez ryskie błoto (znów mamy odwilż) do tutejszej Biblioteki Narodowej, gdzie - jak wyczytałam w sieci - poza księgozbiorami, znajduje się wiele wystaw stałych i czasowych. Jedna z nich zainteresowała mnie szczególnie - Life is about playing. Czyli zabawki z końca XIX wieku. W sam raz, by na chwilę zapomnieć o tym, co aktualnie dzieje się w mojej ojczyźnie.

Sama Biblioteka Narodowa to obiekt ze wszech miar wart uwagi. Wybudowana w latach 2008-2014, zyskała dumną nazwę "Zamek światła". Kiedy się spojrzy na budynek, łatwo pojąć, skąd to skojarzenie - szkło i metal piętrzą się ku niebu na kształt nieregularnego trójkąta. Forma ta ma tyluż zwolenników, co wrogów, i wciąż trwa dyskusja, czy stojąca naprzeciwko Starego Miasta, po drugiej stronie Dźwiny, Biblioteka Narodowa to estetyczne bluźnierstwo czy oryginalne dopełnienie architektury miasta.


Mnie się podoba. I podoba mi się podana mi przez koleżankę-Łotyszkę interpretacja, jaka podobno została do tej budowli przypisana. Według niej, Zamek Światła to szklana góra zdobywana przez dzielnego rycerza, symbol łotewskich dążeń do wolności i niepodległości. Jest w tym duch romantyczny, wolny i niezłomny, którego dopełnieniem jest to, co Biblioteka w sobie kryje - wiedza i sztuka.

Ale Biblioteka Narodowa padła też ofiarą teorii spiskowych. Z tego samego źródła dowiedziałam się, że zarówno nietypowy kształt, jak i materiały, z których ją zbudowano, stały się przyczynkiem do szerzenia plotek o rzekomym militarnym przeznaczeniu obiektu. Na wielospadowym dachu mają się jakoby kryć szpiegowskie anteny, zaś metal użyty do konstrukcji ma tłumić wszelkie sygnały. Tym samym, Zamek Światła miałby się stać tylko przykrywką dla ciemnej strony Mocy.

A sama wystawa? Przyjechała z Węgier i nie jest wielka, bo stanowi ledwie ułamek właściwych zbiorów. Ale i tak przeniosła mnie na chwilę w czasy, kiedy dzieci przytulały lalki, a nie smartfony, co już samo w sobie stanowi wielką wartość. Zabawki naszych prapradziadków wzruszają staromodną formą i dbałością o szczegóły - w domku dla lalek, poza szafą i łóżkiem, jest też maleńki, porcelanowy nocnik.


I kiedy tak podziwiałam te miniaturowe mieszkanka, zastawy stołowe i kuchenne, przyszło mi do głowy, jak paradoksalny jest tytuł wystawy - Życie to Zabawa. Wychodzi bowiem na to, że najlepsza zabawa, to zabawa... w życie.

środa, 14 grudnia 2016

Moja Ryska Przygoda. No i gra muzyka!


Od weekendu jakość mojego życia w Rydze wyraźnie się poprawiła. W moim mieszkaniu pojawił się nowy sprzęt, którego nie zawaham się nazwać sprzętem grającym. Moja śliczna, liryczna gitara akustyczna! Odziedziczona po synu, który wiele lat temu zdradził ją haniebnie i porzucił dla innych sztuk pięknych, ale teraz moja i tylko moja. Przyjechała z Warszawy wraz z moim PiW-em, który wiózł ją z narażeniem życia. Jej życia, bo 12 godzin w autobusie relacji Warszawa-Ryga to doprawdy wielkie ryzyko dla tak delikatnego instrumentu. Dojechała jednak cała, zdrowa i nawet niezbyt rozstrojona.

Tęskniłam za nią bardzo, a jak wielka to była tęsknota, przekonałam się podczas ostatniej wizyty w ojczyźnie, w listopadzie, kiedy to po blisko półrocznej przerwie, wreszcie wzięłam ją do ręki. I nagle wyobraziłam sobie ryskie wieczory wypełnione muzyką spod palców, a nie z iPoda. Teraz to marzenie przedzierzgnęło się w rzeczywistość, co w końcu nie zdarza się tak często. No i gra muzyka!

Kiedy pan Małżonek zmierzał wraz z panią Gitarą do mojego bloku, napotkał Sąsiadkę od Kotów. A że kobieta jest z tych raczej "socjalnych", nie omieszkała spytać: To tiepier u was muzyka budziet? PiW, nie straciwszy refleksu, odparł, że niemnożko i na tym chwilowo stanęło. Sąsiadka dalej nie drążyła, choć podejrzewam, że bardziej z powodu przewidywanych trudności komunikacyjnych niż z braku chęci. Mąż ostrzegł mnie jedynie, żebym nie przeginała, bo w naszym bloku generalnie panuje zastanawiająca wręcz cisza i odmiana w postaci wieczorów pod hasłem "gitara i śpiew" może wywołać falę protestów.

Przez parę dni nie miałam czasu sięgnąć po instrument. Wracałam do domu tak późno, że urządzanie sąsiadom koncertu ani chybi skończyłoby się wezwaniem policji. Ale dziś - koniec abstynencji! Dziś odbiłam sobie gitarową posuchę. Cohen, Stare Dobre Małżeństwo, Wolna Grupa Bukowina, Kaczmarski... I specjalnie dla sąsiadek - Okudżawa. Wprawdzie po polsku, ale za to z uczuciem. Na zakończenie koncertu zaserwowałam im, dla całkowitego skruszenia ewentualnych lodów, jedyną rosyjską piosenkę, jaką znam, czyli Jechali Cyganie s jarmarki damoj, daaaamoj... O pewnym młodzieńcu, który, nie wiedzieć czemu, zgubił ukochaną i już jej nie znalazł. Ot, życie.

Na razie nikt w ścianę nie walił. Nikt też nie przyszedł z komunikatem "zakroj rot". Co mnie jedynie utwierdziło w przekonaniu, że wybór repertuaru był właściwy i los roztargnionego młodziana wzruszył kogo trzeba. Jutro i pojutrze znów wracam po nocy, więc nici z grania. Ale za to sobota, ale za to sobota - będzie dla nas! 

czwartek, 8 grudnia 2016

Moja Ryska Przygoda. Mastier priszoł i poszoł


Nieszczęścia, jak powszechnie wiadomo, chodzą stadami. Skoro zatem spadł mi na stopę telewizor, musiało się wydarzyć coś jeszcze. Prawo Murphy'ego zmaterializowało mi się w postaci płynnej. W niedzielę rano odkryłam  na podłodze w kuchni kałużę wody. Po drobiazgowym śledztwie okazało się, że woda wycieka z pralki. Co ciekawe, z pralki, która od trzech dni stała bezczynnie. A tu nagle, ni z gruchy ni z pietruchy, bęben pełen wody. Cuda, panie, cuda. Nagle uświadomiłam sobie, że instalacja wod-kan zaczęła ostatnio wydawać podejrzane odgłosy - takie mało wdzięczne, za bardzo dźwięczne gul, gul, więc może istnieć jakiś związek.

Debata w składzie ryżanka (ja) i dwoje paryżan (moi goście) zakończyła się mało odkrywczym wnioskiem, że trzeba powiadomić właścicielkę. W międzyczasie osuszyłam bęben, a do rur wsypałam tak zwanego "kreta", zalałam wodą i postanowiłam poczekać do dnia następnego. A nuż zdarzy się kolejny cud i woda się nie pojawi?

Niestety, cudu nie było. Nie zwlekając, powiadomiłam mejlowo właścicielkę mieszkania. Reakcja nadeszła błyskawicznie - najwyraźniej wizja zalanej kuchni podziała piorunująco (pioruny i błyskawice mają jednak ze sobą wiele wspólnego). Otrzymałam informację, że master will come tomorrow, co bardzo mnie ucieszyło, choć do końca nie byłam pewna, co oznacza ów "master". Ponieważ jednak "master" brzmi kompetentnie niezależnie od dziedziny, którą się zajmuje, postanowiłam zaufać i nie drążyć, czy gość bardziej zna się na pralkach, czy na rurach.

Zatem szóstego grudnia dostałam prezent mikołajkowy w postaci "mastera". Sęk jednak w tym, że on nie wiedział, że jest "masterem". On był "meistarsem". A w najlepszym razie "mastierom". Był bowiem, jak łatwo się domyślić, Łotyszem mówiącym po łotewsku oraz rosyjsku. Ale, niestety, nie po angielsku. I weź tu takiemu wytłumacz, że pralka nie była używana, woda się zebrała w cudowny sposób, wysuszona, zbiera się nadal, a rury robią gul, gul, gul.

Przeszłam sama siebie. Zwłaszcza, kiedy "mastier" zażądał piły lub ząbkowanego noża, żeby upiłować kawał rury. Moja konwersacja z sąsiadką na ten temat powinna przejść do historii komunikacji. Nóż się znalazł, rurę ucięto, po czym "mastier" poinformował mnie, że "tiepier wsio w pariadkie" (znaczy się, szafa gra). I "poszoł".

Niestety, szafa może i grała, ale woda nadal się lała, o czym przekonałam się rankiem dnia następnego. Tym razem zostałam przez właścicielkę poinstruowana, że "master" do mnie zadzwoni. Zadzwoni?! I ja mam z nim konwersować telefonicznie?! Moje uniesienie zdało się na nic - "master" czy tam "mastier" przyjść nie mógł, ale mógł łaskawie wykonać telefon. W ten oto sposób poinstruował mnie, że mam zakręcić pod zlewem pewien mały kurek, a wtedy będzie cacy. Tylko mam go nie urwać!

Zakręciłam. Nie urwałam. Noc przespałam niespokojnie. Rano było sucho. Alleluja! Na wieczór zaplanowałam pranie. Wróciłam przed godziną. W pralce woda. Kurek nadal zakręcony. Wysłałam "mastierowi" ("mastieru"?) przez WhatsApp dwie fotki - kurka pod zlewem i wody w pralce, a właścicielce rozpaczliwego maila z pogróżkami. Oboje milczą dyplomatycznie. Zbliża się weekend...

Pa! Ryżanka

PS. Przed chwilą przyszli zaalarmowani przez właścicielkę sąsiedzi. Jedyna korzyść, to praktyka językowa. Wobec pralki okazali totalną bezradność. Poradzili zakręcić wszystkie możliwe kurki. Wkrótce będę bez wody.

wtorek, 6 grudnia 2016

Moja Ryska Przygoda. Na Łotwie nie ma grzecznych dzieci


Mikołajki. Niestety, w tym roku pod moją poduszką i w bucie  - pusto. Mikołaj nie dojechał do Rygi. Zresztą, trudno mieć do niego pretensje. Aż taka grzeczna nie byłam, żeby się tu fatygował wyłącznie dla mnie.

Bo na Łotwie 6 grudnia święty Mikołaj się nie pojawia. O ile się nie mylę, jego trasa kończy się na granicy polsko-litewskiej. Dowiedziałam się o tym dziś rano, w biurze. Wiedziona sympatią dla kolegów, z samego rana wysłałam do wszystkich maila, że napotkany w drodze do pracy święty Mikołaj przekazał mi dla nich torciki wedlowskie, które teraz leżą na stole koło ekspresu do kawy, więc proszę uprzejmie, niech się Państwo częstują. No i się okazało, że "Państwu", szczególnie łotewskiemu, nasza polska, mikołajkowa tradycja jest zupełnie obca. Co jedna z koleżanek wyznała mi z żalem, "bo to taki miły zwyczaj". Torciki przywiozłam z Polski, specjalnie na tę okoliczność, wychodząc z założenia, że promocja ojczystej marki cukierniczej to mój patriotyczny obowiązek. Nawet jeśli marka została już dawno temu spylona obcemu kapitałowi.

Nadmienię, że wedlowski prezent od świętego Mikołaja musiał rywalizować z fińskimi cukierkami, które ufundował fiński kolega, ale bynajmniej nie z okazji mikołajków, ale fińskiego Dnia Niepodległości. Mieliśmy zatem dwa w jednym - fiński patriotyzm i polską tradycję chrześcijańską z akcentem patriotycznym. Choć muszę przyznać, że tłumaczenie różnicy między świętym Mikołajem, biskupem z Miry, a brzuchatym krasnalem z Laponii, wymagało cierpliwości. Oni (z radością i zaskoczeniem): "Santa has been there!" Ja (z naciskiem): "Nie żaden santa, a święty Mikołaj". Po angielsku, rzecz jasna.


 
Notabene, w ramach akcji edukacyjnej, do maila zapraszającego do konsumpcji załączyłam fotkę XV-wiecznego obrazu Fra Angelico "Życia i cuda świętego Mikołaja". Jak zatem widzicie, walkę z krasnalem od coca-coli prowadzę na wszystkich frontach i wszelkimi metodami, z użyciem strategii hybrydowej włącznie. Liczę, że święty Mikołaj doceni moje wysiłki i odwdzięczy mi się 24 grudnia. Jakby co, to listę książek, które powinny spłynąć do mojego kindla, mam już gotową...

Pa! Ryżanka

PS. W ramach nieoczekiwanego prezentu mikołajkowego otrzymałam fachowca od pralki. Właśnie wyszedł. Ale to inna historia...

poniedziałek, 5 grudnia 2016

Moja Ryska Przygoda. Telewizja to nic dobrego


Ostatni weekend w Rydze był piękny, słoneczny i mroźno-śnieżny. Idealny na spacery i zachwyty nad Paryżem Północy zimą. Zachwyty były tym bardziej à propos, że akurat miałam gości z Paryża Południa - no wiecie, tego od Wieży Eiffela. Wszystko więc złożyło się po prostu idealnie. Gdyby nie jeden szczegół - telewizor.

Tu czytelnik zaczyna spekulować. No tak, pewnie w telewizji leciało akurat coś niesłychanie atrakcyjnego, co stłamsiło chęć zwiedzania. Albo: zepsuł jej się telewizor, znajomi koniecznie chcieli obejrzeć mecz hokeja Rosja - Finlandia, więc atmosfera się zwarzyła. Albo... Dobra, dajmy spokój tym spekulacjom, i tak nie zgadniecie.

Otóż telewizor uniemożliwił mi spacery po Rydze, bo... spadł mi na nogę. Jakim cudem? Sama chciałabym wiedzieć. Ot, po prostu. Zachwiał się i zleciał. Co gorsza, nie był to żaden z tych nowoczesnych cudów techniki o grubości kartki papieru, tylko wielki, ważący chyba pół tony, przedpotopowy grzmot, w który właścicielka mieszkania wielkodusznie je wyposażyła. O wadze problemu niech świadczy fakt, że gdy ów problem leżał sobie częściowo na mojej stopie, a częściowo na podłodze, na pomoc wezwałam kolegę z Paryża (na szczęście, był już w Rydze, w sypialni obok i - wraz z małżonką - kołysał się w objęciach Morfeusza). Po czym oboje nadwyrężyliśmy sobie kręgosłupy, żeby to cholerstwo umieścić z powrotem na szafce.

I tym oto sposobem w piątek rano po raz kolejny wylądowałam na tutejszym oddziale traumatologii. I po raz kolejny okazało się, że choć z jednej strony mam nieprawdopodobnego pecha, to z drugiej - równie nieprawdopodobne szczęście. Kości stopy mam w jednym kawałku. To znaczy, każda z osobna jest w jednym kawałku, nie wszystkie razem, bo wtedy stałabym się mutantem. A tak, jestem wyłącznie inwalidką. Tymczasową, jak sądzę. Przynajmniej taką opinię wyraziła pani doktor.

Kuśtykam więc z wolna i ostrożna, stopę moczę w roztworze sody oczyszczonej, a robiąc opatrunek starannie omijam wzrokiem moje zmasakrowane palce - żeby się nie rozpłakać/roztkliwić/rozkleić (niepotrzebne skreślić). Boli jak cholera i podobno poboli czas jakiś.

W pracy mam już ksywkę  jinx i wszyscy mnie pytają, czy mam dobre ubezpieczenie na życie. Ja zaś kurczowo czepiam się powiedzenia, że do trzech razy sztuka, więc biorąc pod uwagę, że: a) wjechał we mnie rowerzysta, b) spadło mi na głowę ogrodzenie, c) zleciał mi na nogę telewizor, zakładam, że limit nieszczęść wyczerpałam do cna. Niepokoi mnie tylko wątpliwość, czy owe trzy razy liczą się w skali roku, pobytu w Rydze, czy całego żywota.

Dodam, że telewizorowi nic się nie stało. Wcale mnie to nie dziwi, gabaryty ma słuszne, a moja stopa najwyraźniej przyjęła cały impet na siebie. I nabrałam pewności: podświadomość trafnie mi podpowiadała, że telewizja to nic dobrego. Ale żeby aż tak?

PS A tak wyglądał rynek ryskiego Starego Miasta, zanim zostałam inwalidką: