niedziela, 10 marca 2013

Oz wielki i potężny oraz... piekielnie nudny


Ale mam pecha ostatnio! Co pójdę do kina, przeklinam. Tym razem przeklinam Oza, Evanorę, Theodorę oraz Glindę. Gadającej małpy nie przeklinam, bo ona była z tego wszystkiego najfajniejsza. A nade wszystko, przeklinam własną głupotę.

Po pierwsze byłam pewna (licho wie, dlaczego), że "Oza..." reżyserował Tim Burton. Po drugie nie przeczytałam żadnej recenzji, tylko zaufałam korytarzowym plotkom, że "podobno fajny". Po trzecie lubię Rachel Weisz, co niestety kazało mi zapomnieć, że nawet najlepszym zdarzają się repertuarowe wpadki.

W efekcie spędziłam ponad dwie godziny, próbując znów stać się dzieckiem, co i tak nie miało sensu, bo na "Ozie" nawet dzieci ziewały z nudów. Roześmiałam się ze dwa razy, uśmiechnęłam trzy lub cztery, wzruszyłam może raz i to też tak na pół gwizdka. Trudno, doprawdy, wzruszać się banałami w stylu Paulo Coelho - jeśli w coś wierzysz, nic nie jest niemożliwe. Albo że dobroć to więcej niż potęga. Wszystko prawda, ale żeby działało, trzeba to podać w naprawdę dobrym sosie. Natomiast, śmiech Mili Kunis po przeistoczeniu w złą wiedźmę najzwyczajniej mnie wkurzał. Podobnie jak słodka do bólu trzewi Michelle Williams jako Glinda, która notabene w polskim przekładzie przechrzczona została na Gliwię. W czym Gliwia jest lepsza od Glindy - przebóg, nie mam pojęcia.

Syn, który do momentu wejścia na salę kinową, był przekonany, że idziemy na "Życie Pi", po seansie oświadczył, że mnie zabije. Przyjęłam z pokorą i zrozumieniem. Sama miałabym ochotę się ubiczować. Choć właściwie nie. Ubiczował mnie "Oz". Po wielokroć.