niedziela, 30 października 2016

Moja Ryska Przygoda. Perception becomes reality, czyli witamy w MOMA


Od soboty mam towarzystwo. Przyjechała do mnie starsza córka, moje piękne i mądre dziecko, które kilka tygodni temu wspięło się na kolejny szczebel edukacji, robiąc licencjat i rozpoczynając studia magisterskie. Dodam, że jej dokonania naukowe dotyczą fizyki medycznej, czyli dziedziny, z której nie kapuję równo nic. Innymi słowy, moje własne dziecko jest mądrzejsze ode mnie, a to dla każdego normalnego rodzica stanowi powód do dumy i radości.

Żeby zatem uczcić ten nowy etap w życiu Zosi, postanowiłam, że muszę jej pokazać coś ekstra. Coś, od czego dech jej zaprze w piersi i co sprawi, że Ryga, która i tak jej się podoba, będzie jeszcze atrakcyjniejsza. Szukałam, szukałam i znalazłam. Ryskie MOMA. Muzeum Sztuki Współczesnej w starych, pofabrycznych budynkach, na terenie dawnych doków portowych. W Internecie wygląda rewelacyjnie - fantastycznie zaaranżowana przestrzeń, w której obcowanie ze sztuką staje się czymś więcej niż oglądaniem. Staje się doznaniem egzystencjalnym.

Byłam z siebie bardzo dumna i gdy tylko Zosia weszła do mieszkania, zapowiedziałam niespodziankę. Idziemy w miejsce, w którym sama jeszcze nie byłam, więc odkryjemy je wspólnie. Zosia spytała o adres i godziny zwiedzania - kwestie praktyczne, które do tej pory nie zaprzątały mojego umysłu skupionego na niesamowitych doznaniach, które nas czekają. No, ale w sumie racja. Warto wiedzieć nieco dokładniej, dokąd się idzie i czy nie zamkną nam drzwi przed nosem. Zaczęłyśmy sprawdzać.

Po jakimś kwadransie szperania w sieci przed oczami nadal miałyśmy tylko piękne wnętrza plus dosyć niejasny tekst, pisany głównie w czasie przyszłym. Zero tradycyjnego "rozkładu jazdy" dla turystów. "Mamo - spytało moje mądre dziecko - czy ty jesteś pewna, że to muzeum istnieje?" No jakżeż! - oburzyłam się - Przecież widzisz zdjęcia. "Kiedy właśnie to nie są zdjęcia. To mi wygląda na wizualizacje. Może to tylko projekt?" - zasugerowała. Postanowiłam przeciąć spekulacje. Telefon do przyjaciela, czyli łotewskiej koleżanki z pracy. "Mam głupie pytanie... To muzeum w porcie to w jakich godzinach jest czynne?"

Odpowiedź pozbawiła mnie resztek złudzeń. Czynne nie jest w ogóle. Projekt, owszem, istnieje, ale na razie tylko w sieci i na papierze. A jest na tyle długofalowy, że Zosia zdąży zrobić nie tylko magisterkę, ale i doktorat. A kto wie, może i habilitację. Innymi słowy, ja, stara kobyła, dałam się złapać na obrazki. Faktycznie - preception becomes reality.


PS Jeśli ktoś wybiera się do Rygi za jakieś iks lat, oto co będzie mógł zobaczyć: http://oma.eu/projects/riga-contemporary-art-museum

środa, 26 października 2016

Moja Ryska Przygoda. Witajcie w moim kraju, czyli jesień w Rydze

Jesień w Rydze rozpanoszyła się na dobre. Drzewo pod moim oknem, które latem dostarczało mi wiele radości (kojąca zieleń, świergot ptaków - i nie mówię tu o darciu się mew, ale o prawdziwym świergocie wróblopodobnych), teraz stoi gołe i bynajmniej niewesołe. Podwórko tonie w kałużach, które nie dają rady wsiąknąć ani wyschnąć, więc pewnie zostaną tu do późnej wiosny, bo - jak mnie uprzedzono - wczesna wiosna równa się roztopy.

Jesień w Rydze oznacza kilka rzeczy. Po pierwsze, paskudną pogodę. Wieje i leje. Do biura docieram przemoczona, i to niezależnie od tego, czy wybiorę rower, czy marsz (podjeżdżanie autobusem zaledwie dwóch przystanków jest poniżej mojej godności). Niestety, tak się składa, że chodnik, którym jadę/idę, jest niemożebnie wąski. A ryscy kierowcy lubią szybką jazdę przez kałuże. Nie, przepraszam, KAŁUŻE. Wielkie połacie wody, których ryska kanalizacja nie jest w stanie zassać z jezdni. Każdy mijający mnie samochód wzbudza wysoką na półtora metra fontannę. Kaloszki, które mój PiW ofiarował mi na urodziny, zdają się tu na nic. Żeby się ochronić, musiałabym przyoblec się w gumowy sztormiak dalekomorskich rybaków lub kombinezon pracowników kanałów miejskich. Zanim do tego dojdzie, pewnie sprawię sobie podpatrzony u innych rowerzystów długi, foliowy płaszcz z kapturem. Wygląda się komicznie, ale furda wygląd!

Drugą cechą ryskiej jesieni jest szuranie. Dźwięk ten roznosi się po ryskich ulicach od wczesnego rana do późnego wieczora. To służby miejskie sprzątają liście. Sprzątają, trzeba przyznać, bardzo solidnie. Chodniki i podwórka wymiecione są do gołej ziemi. A wyzwanie jest spore. Ryga to bardzo zadrzewione miasto, więc jest co grabić. Grabki mają, nawiasem mówiąc, bardzo eleganckie, długie, giętkie pazurki w różnych kolorach. Z tego, co zauważyłam, przeważa wściekły oranż. Grabki zgarniają liście - szur, szur, szur, liście lądują w wielkich workach, po czym cała zabawa zaczyna się od nowa, bo wicher zdziera z gałęzi kolejne... Inna technika polega na stosowaniu czegoś w rodzaju odwróconego odkurzacza - urządzenia, które zamiast wciągać liście do środka, przedmuchuje je z miejsca na miejsce. Tu dźwięk jest inny - niskie, głębokie buczenie. Ale szurania jest więcej - w końcu grabki są tańsze.

Ryska jesień ma także zalety. Życie kulturalne w mieście kwitnie niczym forsycje na wiosnę. Teatry przebudziły się po letniej przerwie i wybór jest duży, choć dla mnie, niestety, ograniczony. Łotewskie produkcje odpadają w przedbiegach. Wybór mam między Ryskim Teatrem Rosyjskim a Narodową Operą i Baletem. Jak na razie, eksploruję to drugie (był "Romeo i Julia", za kilka dni będzie "Faust", a kusi  "Peer Gynt"), ale zbieram się na odwagę, by dać szansę temu pierwszemu. "Maria" Izaaka Babla po rosyjsku na łotewskiej ziemi to interesująca perspektywa. Albo dam radę, bo mój rosyjski nie umarł, albo prześpię przedstawienie, bo umarł i niech spoczywa w pokoju.

Tym, co mnie w ryskiej jesieni niepokoi, są temperatury. W zasadzie, używam już moich zimowych ubrań, czapka, szalik i rękawiczki są akcesoriami z gatunku nieodzownych. Zaczynam się obawiać, w co się będę ubierała zimą. Może jakimś rozwiązaniem będzie po prostu zastosowanie warstw - cebula ma warstwy, ogry mają warstwy... Sęk w tym, że już teraz stosuję tę metodę, coraz bardziej upodabniając się do ogrzycy, i może się okazać, że ilość warstw wystarczająca do stawienia czoła ryskim, zimowym wiatrom, nie zmieści się pod zimową kurtką.

Dziś w biurze kolega Angol podzielił się z nami newsem z frontu meteorologicznego (to ciekawe, ale Brytyjczycy naprawdę coś mają z tą pogodą). Prognoza na najbliższy weekend: zimno i mokro. Widząc moją minę, uśmiechnął się szeroko i dodał: - Za to w przyszły weekend... zimno i mokro! A koleżanka Łotyszka spuentowała: - Witajcie w moim kraju!


piątek, 21 października 2016

Moja Ryska Przygoda. Za jakie grzechy, czyli powrót do Rygi

Dziś, po raz pierwszy w życiu, spóźniłam się na samolot. Bruksela - Ryga. Linie lotnicze Ryanair. Nazwa, którą zapamiętam do końca życia i postaram się, żeby pozostała wyłącznie wspomnieniem. Trudno mi bowiem zaakceptować fakt, że choć pojawiłam się przy bramce na 15 minut przed odlotem, nie wpuszczono mnie już na pokład. Na karcie pokładowej wprawdzie napisali, że zamykają pół godziny przed, ale do licha! Pędziłam na to cholerne lotnisko na złamanie karku. Kierowca taksówki złamał chyba wszystkie możliwe przepisy, korki na autostradzie pokonywał w sobie tylko znany sposób. Kontrolę bezpieczeństwa zaliczyłam bez kolejki (a była gigantyczna), przy pomocy jęków i łez w oczach. Wszystko na nic. 

Z gejtu odprawiono mnie z kwitkiem. W kasach poinformowano, że kolejny Ryanair do Rygi leci za... dwie doby. Wi-fi nie było, więc nie mogłam sprawdzić lotów z lotniska Zaventem (ponad godzina drogi z Charleroi, skąd lata Rynair). Wydzwoniona rodzina (w Warszawie), po długiej sesji w sieci, zakomunikowała, że najwcześniej polecę jutro i będę miała kupę szczęścia, jeśli uda się kupić lot bezpośredni, a nie z przesiadką (9 godzin w podróży). O cenach nawet nie mówię. 

Na pociąg do Brukseli teoretycznie musiałam czekać czterdzieści minut. Spóźnił się pół godziny. Jechał godzinę i dwadzieścia minut, po czym przyszedł konduktor i poinformował mnie, że trasa pociągu została zmieniona (jakiś problem na torach) i żeby dojechać na lotnisko, muszę się przesiąść. Kolejne pół godziny czekania. Na Zaventem dotarłam ledwie żywa, po czterech godzinach od wyruszenia z lotniska Charleroi. 

Zapomniałam dodać, że w międzyczasie zepsuł mi się wysuwany uchwyt od kabinówki, więc nie mogłam jej ciągnąć, tylko musiałam dźwigać. Błagałam Świętego Tadeusza Judę o miejsce w hotelu na lotnisku, bo rodzinie udało się kupić mi bilet na rano, więc wolałam zostać w pobliżu, żeby znów się aby nie spóźnić. Na szczęście, na Judzie można polegać jak na Zawiszy - dostałam ostatni wolny pokój! Szkoda, że nie wezwałam świętego wcześniej - w sprawie samolotu. 

Teraz leżę w hotelu i zastanawiam się, co jeszcze może pójść nie tak. Na przykład w kabinówce może się urwać uchwyt do dźwigania. Albo jutro nie zadzwoni budzik i spóźnię się na kolejny samolot. Albo nie zdążę się przesiąść w Warszawie do Rygi (tak, lecę przez Warszawę). Albo... Nie! Stop! Lepiej nie podpowiadać lichu. 

Za jakie grzechy to wszystko, ja się pytam, za jakie grzechy?!

wtorek, 18 października 2016

Moja Ryska Przygoda. Rozentals, czyli bynajmniej nie o porcelanie


Łotewską kulturę poznaję na raty. Oraz na wyrywki. Tu wyrwę, tam wyrwę i w sumie składa mi się z tego kolaż, którego nie powstydziliby się kubiści. Bardzo kolorowy i bardzo nieczytelny.

Oczywiście, najłatwiej jest ze sztukami audio-wizualnymi. Muzyka, taniec, malarstwo, rzeźba, architektura... Gorzej z literaturą, do której dostępu na razie nie mam z powodów oczywistych, którym na imię brak znajomości łotewskiego oraz zwykłe lenistwo, które sprawiło, że jakoś do tej pory nie zaznajomiłam się z przekładami. Ba, nawet nie sprawdziłam, czy takowe istnieją, choć skoro istnieją przekłady literatury, dajmy na to, tadżyckiej (a istnieją), to i łotewskiej zapewne też. Ale wróćmy do tego, co już znam, zamiast biczować się tym, o czym nie mam pojęcia.

W ostatnią niedzielę postanowiłam wreszcie odwiedzić Muzeum Narodowe. Zmobilizował mnie do tego kolega Brytol. Już od kilku tygodni napomykał, że jest tam jakaś wystawa, którą absolutnie i koniecznie trzeba zobaczyć, w dodatku natychmiast, bo czynna tylko do końca października. Co chwila padało słowo "rozentals", które mgliście kojarzyło mi się z porcelaną, w dodatku niemiecką, ale skoro Łotwa miała w swojej historii całkiem sporo wątków niemieckich, to kto ich tam wie, może i porcelana odegrała tu jakąś rolę. Koniec końców, razem z moim PiW-em, zebraliśmy się i poszliśmy.

Tu mała dygresja dla oddania tak zwanego tła. Otóż budynek Latvijas Nacionalais Makslas Muzejs (Narodowe Łotewskie Muzeum Sztuki) pochodzi z początku dwudziestego wieku. Okazała, można by rzec, monumentalna bryła z elementami klasycyzmu i baroku, o pięknych proporcjach - w sam raz na przybytek sztuki. Notabene, był to podobno pierwszy budynek w krajach bałtyckich wzniesiony specjalnie dla celów muzealnych. Kiedy się jednak wejdzie do środka, czeka nas niespodzianka. Budynek podzielono na dwie części - parter i pierwsze piętro utrzymane zostały w stylu zbliżonym do oryginalnego, podczas gdy podziemia, gdzie znajduje się wielka sala wystawowa, to nowoczesny minimalizm - kamień, metal i szkło. Co ciekawe, obie te tak różne części połączono schodami ze złocistego metalu, co sprawia, że szok staje się jakby nieco mniejszy. W sumie, udany zabieg.

Wikimedia Commons


 
Właśnie w tym wnętrzu czekała nas... bynajmniej nie porcelana. Okazało się bowiem, że ów tajemniczy "rozentals" to tak naprawdę Janis Rozentāls, słynny łotewski malarz z przełomu XIX i XX wieku. Artysta, którego uważa się za twórcę narodowego malarstwa łotewskiego. Syn wiejskiego kowala (był jednym z całej gromadki kowalowych dzieci), którego talent zaprowadził do Sankt Petersburga, a następnie na malarskie salony Europy. 

Nie będę tu opisywać jego obrazów, bo jestem pewna, że Rozentāls lepiej malował, niż ja piszę. Wspomnę tylko, że dla mnie, laika, objawił się on jako artysta bardzo wszechstronny i niedający się łatwo zaszufladkować. Tworzył obrazy, fotografie, plakaty, grafiki. W jego obrazach znaleźć można realizm, neoklasycyzm, symbolizm, impresjonizm i licho wie, co jeszcze. Trochę Renoira, trochę Seurata... A najwięcej Rozentālsa, artysty, który - jak się okazało - był moim sąsiadem, bo mieszkał przy tej samej ryskiej ulicy, cztery numery dalej. Dziś, w miejscu, gdzie stał jego dom, znajduje się mała winiarnia... Gdybym ją prowadziła, pewnie nazwałabym ją Rozentāls.  Na szyldzie zaś umieściłabym Łucznika - ugodził mnie prosto w serce. 





niedziela, 16 października 2016

Moja Ryska Przygoda. Urodziny na obczyźnie, czyli Kemeri odsłona druga


W zasadzie, na Łotwie obchodzi się imieniny. Zwyczaj obchodzenia urodzin przywlekli Sowieci, więc - jak mnie poinformowali tubylcy - urodziny obchodzą tu głównie rosyjskojęzyczni. Natomiast w mojej firmie, jako że jest ona z gruntu międzynarodowa, obchodzi się właśnie urodziny. "Obchodzi się" oznacza, że w dniu urodzin delikwenta zbieramy się, by gremialnie dać wyraz sympatii, złożyć życzenia i odśpiewać gromkie Happy birthday to youuuuuu! Na szczęście, pion kadrowy nie informuje, którąż to wiosnę świętuje jubilat(ka), i nikt taktownie takich pytań nie zadaje.

Mnie ufetowano w piątek. A że wiedziałam, co się święci, w pożyczonej od koleżanki formie do ciasta, w trudzie i znoju upiekłam sernik. Trud i znój wynikały głównie z tego, że nie posiadam stosownych urządzeń kuchennych, takich jak na przykład mikser, więc ser ugniatałam widelcem, który posłużył mi także do ubicia białek. W sumie, pod koniec "Operacji Sernik" rąk nie czułam, za to wiedziałam dokładnie, jak musiały się czuć nasze babki, piekąc dla kilkunastoosobowej rodziny. Na szczęście, wypiek się udał i koleżeństwo zjadło z wyrazami uznania. Przy okazji, z przemówienia naszego wicedyrektora dowiedziałam się, że tego samego dnia co ja urodziła się cała kupa sławnych i niezwykle utalentowanych osób, co wróży mi przyszłość więcej niż świetlaną. Biorąc pod uwagę mój wiek, zastanawiam się, czy ta wróżba nie jest aby już trochę przeterminowana.

Ale to był dopiero początek hucznych obchodów. Bo w ramach prezentu-niespodzianki do Rygi zawitał mój Pan i Władca. Przywiózł mi siebie oraz cudnej urody ocieplane kaloszki, które zapewne uratują mi życie podczas ryskich ulew i roztopów. Weekend zapowiadał się więc bosko, tym bardziej, że prognoza była z serii "wyż słoneczny, acz chłodny". Co tam jednak chłód! Byle nie lało! No i nie lało. W sobotę z rana przywitało nas wspaniałe słońce na krystalicznie czystym, błękitnym niebie. Aura w sam raz na wyprawę do Parku Narodowego Kemeri.


Tym razem wybraliśmy trasę pod nazwą Green Dune Walking/Cycling Trail. Wędrówka lasem sosnowym, świerkowym, mieszanym. Po bagnach, trzęsawiskach i rozlewiskach, kładkami przez jezioro, wśród gęstej trzciny... Cisza i spokój. Ni żywego ducha. Poza nami, jakimś samotnym jastrzębiem, który nam uparcie kwilił nad głową, oraz dwoma dostojnymi łabędziami na jeziorze Kanieris. Zero komarów (wyż arktyczny znad Skandynawii). Wybraliśmy trasę najdłuższą z możliwych, jakieś 15 kilometrów ze stacji kolejowej Kemeri do wioski Lapmeżciems, skąd teoretycznie (informacja z sieci) mieliśmy złapać autobus do Rygi. Praktyka rozminęła się z teorią i autobus podejrzanie długo nie przyjeżdżał. PiW wysłał mnie na skraj drogi, żeby złapać stopa. Tłumaczenie, że dnia poprzedniego skończyłam nieco ponad 18 lat i niestety na takie laski kierowcy nie lecą, jakoś go nie przekonało. Na szczęście, pewien kierowca pięknej beemwicy albo nie dojrzał, kto macha, albo mu było wszystko jedno, albo poczuł nieodpartą litość, i z wdziękiem zahamował, ratując mój nieco nadwyrężony honor.


By zaliczyć cały park Kemeri, pozostała mi jeszcze chyba tylko jedna trasa - niecałe 4 kilometry przez torfowisko, czyli tzw. Great Kemeri Bog Boardwalk. Podobno niezwykle malownicza, choć doprawdy nie wiem, czy może być jeszcze piękniej niż na Green Dune. Jak mawia moja sąsiadka: pożywiom, uwidzim. Byle do wiosny!




czwartek, 13 października 2016

Tribute to Bob. Interludium urodzinowe


Jest taka piosenka Dylana o czasach, co się zmieniają. Times they are changing... Milion lat temu, w innym życiu, śpiewaliśmy to z przyjaciółmi przy ognisku. Czy rzekę w swym biegu zatrzymać się da... Dwa lata temu przyjaciel od ogniska rzucił mi wyzwanie. Tłumaczenie Osieckiej mu nie leżało. Przetłumacz - powiedział. Więc przetłumaczyłam. I wrzucam to dziś, z dwóch powodów. Po pierwsze w prezencie dla Dylana-Noblisty. Po drugie w prezencie dla mnie. Bo jutro znów poczuję, że ten czas także przeminie...

Gdziekolwiek się włóczysz
Przyjdź i usiądź wśród nas
Bo już rzeka spiętrzona
Brzeg niedługo pokona
Fala wnet cię ogarnie
Ciągnąc w dół raz po raz
Więc daj szansę tej jednej godzinie
I płyń dzielnie, by dobrze wykorzystać twój czas
Bo ten czas także przeminie.

Hej, pisarze, prorocy,
Spójrzcie trzeźwo na świat
I zrozumcie, że przecież
Raz się żyje na świecie
Nie gadajcie bez przerwy
Bo nie starczy wam lat
Nie ten górą, co słowem zasłynie
Ten co wczoraj miał pecha, dziś świętuje swój fart,
A ten czas także przeminie.

Ci co władzę dzierżycie
Zatrzymajcie się raz
I pomyślcie z pokorą
Czy was znowu wybiorą
Ci co z bólu dziś płaczą
Jutro krzykną, że pas
Na ulicach pieśń buntu już płynie
Zadrżą szyby i mury, by zawalić się wraz
I wasz czas także przeminie.

Ojcowie i matki
Wrzućcie trochę na luz
I nie mówcie bez przerwy
Co wam działa na nerwy
Wasze dzieci bynajmniej
Nie są wasze i szlus
Nie chcą bajek o karze i winie
Bo wasz świat na ich oczach już obraca się w gruz
I wasz czas także przeminie.

Ktoś wytyczył granicę
Klątwę zasiał wśród nas
Ten co dzisiaj się wlecze
Jutro pierwszy na mecie
Dzień dzisiejszy za chwilę
W przeszły zmieni się czas
Wszelki rzeczy porządek wnet zginie
Pierwsi będą ostatni i nie pierwszy to raz
Bo ten czas także przeminie.

niedziela, 9 października 2016

Moja Ryska Przygoda. Odkrywania Łotwy ciąg dalszy


Zostałam zaproszona na wycieczkę. W piątek koleżanka Łotyszka powiedziała, że organizuje mini-wypad poza Rygę, w jej rodzinne strony. Kolega Fin zapewnia transport, a ja i kolega Brytyjczyk mamy zapewnić miłe towarzystwo. Dodatkowe, rzecz jasna, bo kolega Fin też to kryterium spełnia. Pomimo katastrofalnej prognozy pogody (opady ciągłe przechodzące w uporczywe), nie wahałam się ani chwili. Perspektywa opuszczenia na kilka godzin mojego "przytulnego" mieszkanka była pokusą nie do odparcia.

Pod koniec dnia okazało się, że nie jest to li i jedynie wyprawa krajoznawcza. W programie są bowiem odwiedziny u babci koleżanki połączone ze świętowaniem jej (babci) imienin. Zrobiło się poważnie. Na imieniny z gołą ręką iść przecież nie wypada. Zatem w drodze do domu zahaczyłam o Rimi, gdzie zakupiłam potrzebne ingrediencje, po czym cały wieczór spędziłam na pieczeniu szarlotki, modląc się, żeby cholerna kuchenka gazowa raczyła nie przypalić mi prezentu. 

Modlitwa została wysłuchana i w sobotni poranek ja i szarlotka zapakowałyśmy się do samochodu kolegi. Po drodze zabraliśmy resztę towarzystwa i - hajda na wschód, ku historycznej krainie Liwonii. Czyli ku Inflantom. 

Naszym zasadniczym (imieninowym) celem było miasteczko Madona. Nazwa nie ma nic wspólnego z Najświętszą Panienka, tylko pochodzi od niemieckiego słowa Madohn, którego znaczenia nie udało mi się ustalić. W samym miasteczku nie ma zgoła nic intersującego, poza babcią koleżanki, ale o tym za chwilę. Po drodze jednak odwiedziliśmy kilka miejsc, o których warto wspomnieć.

Na pierwszy ogień poszła najwyższa góra Łotwy. 


Tak, właśnie ta. Trzysta jedenaście i sześć dziesiątych metra. Siedem minut spaceru. Zero zadyszki. Pełen sukces. Jedyną trudność stanowił deszcz (faza uporczywa), ale zważywszy na krótki dystans, udało nam się kompletnie nie przemoczyć. Z kronikarskiego obowiązku dodam, że na górce tej znajduje się wyciąg narciarski i podobno ktoś tam nawet zimą przyjeżdża, żeby pozjeżdżać. Właściwie to chyba coś w sam raz na moje umiejętności narciarskie, więc kto wie...

Potem był dwór Marcienas Muiža, w którym obecnie znajduje się hotel i spa. Pałacyk z zewnątrz prezentuje się bardzo elegancko - odnowiony w pierwotnym stylu neorokokowym. Jego historia jest dosyć burzliwa - właściciel, niemiecki baron Woldemar von Maidel, osobiście go podpalił, gdy w 1918 roku zbliżali się Sowieci. Sam zaś po szlachecku palnął sobie w łeb. Dziś przyjeżdżają tam pary na romantyczne weekendy i podejrzewam, że nie zawracają sobie głowy ponurą historią odnowionych murów.



Kiedy zwiedzaliśmy dwór von Maidelów, zadzwonił telefon koleżanki. Gdy skończyła rozmowę, zakomenderowała: Zmiana planów! Telefonowała jej mama i przypomniała, że w okolicy jest "miasto upiorów", czyli porzucona przed laty sowiecka baza, w której podobno produkowano czołgi. Jedziemy!

O tym, że zbliżamy się do bazy, przekonaliśmy się, kiedy skończył się asfalt, a zamiast niego pojawiły się betonowe płyty. "Dla czołgów" - lakonicznie poinformował kolega, który odsłużył dwie zmiany w Afganistanie, więc pewnie wie, co mówi. Wkrótce między drzewami ujrzeliśmy resztki tego, co kiedyś było miasteczkiem. Widok dosyć przygnębiający, zwłaszcza, gdy się wysiądzie z samochodu i zagłębi w dawne uliczki, które już przegrały walkę z naturą. Krzaki, gruz, ruiny, śmieci... Upiorne to "miasto upiorów". Najwyraźniej nikt nie ma pomysłu, co z tym reliktem niezbyt lubianej przeszłości zrobić. I tak sobie stoi i obraca w ruinę, a w międzyczasie służy za śmietnisko okolicznej ludności.



Ostatnim punktem turystycznym naszej wyprawy był zamek Cesvaines. Wybudowany pod koniec XIX wieku przez - a jakże - niemieckiego barona Emila von Wulfa. W stylu - jak podają przewodniki - wybitnie eklektycznym, co widać na pierwszy rzut oka. Trochę gotyku, trochę renesansu, w sumie eklektyzm. Ale udany. Wszystkie te wieżyczki, balkoniki, frontony układają się w harmonijną całość. Budowlę wykonano z szarego kamienia, z masywną, okrągłą wieżą, co nadaje jej wygląd średniowiecznej fortecy. Zły los dopadł zamek dopiero w XXI wieku - w 2002 roku wybuchł pożar, który strawił znaczną część dachu. Z dużym trudem nareperowano największe szkody, założono prowizoryczny dach i... tak zostało. W środku zamek niszczeje, dawne freski odłażą razem z tynkiem, ściany pękają. Na górnym piętrze nie ma podłóg i w ogóle całość w środku sprawia wrażenie dosyć przygnębiające. Dyżurujący w zamku kustosz/kasjer, kiwał głową z rezygnacją - brak środków. Ale nie traci nadziei. Może jakiś bogaty inwestor zrobi tu hotel? Może...


Na pociechę pozostaje wspaniały widok z wieży.



Ale wszystkie te atrakcje zbladły wobec tego, co czekało nas w rodzinnym domu naszej łotewskiej koleżanki. Urocza, bardzo rozmowna babcia, przemiły, raczej milczący dziadek, obiad z kilku dań, deser z malin z własnego ogródka (tak, mają tu maliny, które owocują w październiku - widziałam, zbierałam, jadłam prosto z krzaka). Rozmowy po angielsku i łotewsku, z tłumaczeniem po drodze. Toast wznoszony w kilku językach na raz. I wspaniała, prawdziwie rodzinna atmosfera, w której przestałam się bać, czy moja szarlotka nie okaże się do niczego nieprzydatnym gniotem. Okazała się zjadliwa, co kolega Fin ujął z właściwą Finom powściągliwą życzliwością - "nie musisz się wstydzić". Odjeżdżaliśmy zaopatrzeni w prezent w postaci jabłek z własnych jabłoni.  Z żalem, ale i z zaproszeniem na kolejne odwiedziny - dziadek ma imieniny w listopadzie.

Kiedy jechałam na Łotwę, uprzedzano mnie, że Łotysze to powściągliwy i zamknięty w sobie naród. Ten kto to mówił, najwyraźniej nie był w Madonie i nie jadł malin z babcinego ogródka!

czwartek, 6 października 2016

Moja Ryska Przygoda. Sezon grzewczy nastąpi


Ciemność widzę, ciemność. Rano, jak wstaję, i wieczorem, kiedy wracam z pracy. Wszyscy mnie niby uprzedzali, że tak będzie, ale żeby aż tak szybko? W dodatku, temperatura w Rydze spadła gwałtownie i zaczął wiać porywisty wicher, co w sumie daje efekt łatwy do przewidzenia. Zęby mam już poobijane od szczękania, a włosy, nawet związane, fruwają na wietrze we wszystkie strony, tak że gdy docieram do pracy, na wszelki wypadek nie patrzę w lustro.

Ale to nie koniec. Prawdziwe problemy zaczynają się po powrocie do domu. Bo niestety, to, co latem uważałam za chłód ceglanych i niespecjalnie izolowanych murów, teraz przerodziło się w przenikliwy ziąb ceglanych, kompletnie nieizolowanych murów. Innymi słowy, moje mieszkanie jest zimne jak wszyscy diabli.

Kiedy pożaliłam się w pracy na ten stan rzeczy, koledzy pokiwali głową ze współczuciem, a kolega Holender spytał z troską i wyraźną sugestią "A co na to twój landlord?" Celowo zachowuję oryginał, który w polskim, niezbyt dokładnym przekładzie brzmiałby pewnie "właściciel kamienicy". Co doskonale oddaje różnicę między moją sytuacją a sytuacją kolegi Holendra. On, wynajmując wielki, piękny i zapewne ciepły dom na ryskiej Kipsali, ma, rzecz jasna, do czynienia z landlordem. Ja, wynajmując czterdzieści metrów kwadratowych w chruszczowce po lewej stronie Dźwiny, mam co najwyżej do czynienia z właścicielką mieszkania. Zimnego.

Otóż moja landrordka,  spytana jakiś tydzień temu, kiedy miasto będzie uprzejme włączyć centralne ogrzewanie, odparła, że pewnie niedługo. Przy czym uśmiechnęła się promiennie, zapewne po to, by mi dodać otuchy, bo - zważywszy na mglistość komunikatu - trudno mi znaleźć inne wytłumaczenie. Nagabywana, co oznacza "jakoś niedługo", na odczepnego pomachała mi przed nosem połową października, dodając jednak, że to zależy. Od czego? Od temperatury. A jaka musi być, żeby włączyli? To zależy. Od czego? Promienny uśmiech.

Od tygodnia, dzień w dzień wypatruję symptomów uruchomienia c. o. Na razie, nic się nie dzieje. Poza tym, że oczywiście jest coraz zimniej. W rozpaczy próbowałam nagabywać faceta z gazowni, który odwiedził mnie na okoliczność sprawdzania szczelności instalacji. Biorąc jednak pod uwagę, że już od progu oznajmił, że on po angielsku tylko niemnożko, a potem komunikował się ze mną na migi, rozmowa o zimnych kaloryferach raczej nie wchodziła w grę. Ale trzeba przyznać, że goodbye wyszło mu bardzo ładne.

Dziś w akcie desperacji zapisałam się na siłownię. Półtorej godziny ćwiczyłam jak dzika, dzięki czemu krew zaczęła we mnie krążyć z prędkością światła. Starczyło na powrót do domu - na rowerze i z wiatrem. Od godziny jestem w chacie, błogosławię mój polar i rozważam założenie rękawiczek. Ratuję się kocem i herbatą. I czekam. Kiedyś przecież sezon grzewczy nastąpi.


poniedziałek, 3 października 2016

Moja Ryska Przygoda. WZ, czyli czego ryżanka nie wie o Rydze


Kiedy się żyje samotnie na emigracji, odwiedziny z kraju to Wielkie, Wspaniałe Wydarzenie (WWW). Oczywiście nie każde odwiedziny, bo mogę sobie z łatwością wyobrazić takie, które emigrant zaliczyłby raczej w poczet plag egipskich. Na przykład, kiedy wizytuje nas teściowa, macocha lub koleżanka, co się przez ostatnie dziesięć lat do nas nie odzywała, ale teraz uznała, że Ryga to piękne miasto, ale hotele niestety drogie... Nie mogę wprawdzie wykluczyć, że po dłuższym pobycie na emigracji nawet takie odwiedziny zyskują na atrakcyjności - za parę miesięcy wam powiem.

Tymczasem jednak skupiam się na odwiedzinach tych, na których przyjazd człowiek czeka niecierpliwie i odlicza czas jak jakiś więzień czy poborowy do przepustki. Mnie się ostatnio WWW przytrafiło, i to niejako potrójnie.

Najpierw pojawiła się starsza córka. O kurczaku przypalonym na jej cześć już pisałam, nadmienię więc tylko, że dało się go odratować i dziecię zjadło bez obrzydzenia. Kilka dni po córce, przyjechała moja Przyjaciółka. Niewtajemniczonym wyjaśniam, że piszę Ją wielką literą, gdyż przyjaciół można mieć i kilkoro, ale Przyjaciółkę ma się jedną i to właśnie Ona; ale nie powiem, od ilu lat się przyjaźnimy, bo moja otwartość ma swoje granice. Przyjechała z mężem, zatem moje WWW nabrało już charakteru niemal imprezy masowej, zwłaszcza zważywszy na rozmiary mojego mieszkania.

Problem w tym, że dziecię przyjechało z prezentem w postaci anginy i pobieranego doustnie antybiotyku. Zaś Przyjaciółka z mężem przywieźli ze sobą typowo ryską ulewę. I oba te czynniki istotnie zaburzyły pieczołowicie przeze mnie ułożony plan.  

Bo żeby WWW się udało, musi mu towarzyszyć WZ, czyli Wielkie Zwiedzanie. Bycie emigrantem ma bowiem tę zaletę, że przez kilka dni człowiek czuje się bardzo kompetentny. Wie, gdzie, co i jak. Może doradzić, odradzić, a czasem nawet zaradzić. Jak taki, nie przymierzając, ciccerone. Dlatego Wielkie Zwiedzanie powinno być przygotowane rzetelnie i z uwzględnieniem upodobań odwiedzającego.

Moja lista „must do/see” była długa i wielowariantowa. Jak by się jednak nie gimnastykować, komplikacja w postaci nalotów ropnych na migdałkach oraz zacinającego niemal pod kątem prostym deszczu sprawia, że nawet najlepszy plan WZ legnie w gruzach. Pozostaje degustacja Rīgas Melnais balzams, czyli Ryskiego Czarnego Balsamu – alkoholowo-ziołowego napitku o recepturze rodem z połowy XVIII wieku, który podobno leczy wszystko. Wynalazł go farmaceuta i moja Przyjaciółka-lekarka oraz jej mąż-lekarz zgodnie uznali, że musiał gość lubić smak jodyny.

Na szczęście, pogoda nieco się poprawiła, a antybiotyk w połączeniu z łotewską miksturą na bazie kozłka lekarskiego zrobił swoje, więc moi goście mogli zakosztować Rygi i okolic nie tylko w postaci płynnej. Głównie beze mnie, bo byłam w robocie. Jako ciccerone sprawdziłam się właściwie tylko raz, podczas sobotniego wypadu do Siguldy, która jesienią jest jeszcze piękniejsza niż latem Dowód? Proszę uprzejmie.



Niestety, przeglądając zdjęcia, które zrobił mąż Przyjaciółki, stwierdziłam z pewną konsternacją, że niektórych ryskich miejsc i obiektów jakoś nie kojarzę. Ergo moi goście widzieli więcej ode mnie. Ergo taki ze mnie ciccerone jak... sami wiecie co.

Jest bowiem rzeczą powszechnie wiadomą, że najsłabiej zna się miejsca, w których się żyje. Ergo ciccerone to ja nie jetem, za to ryżanką pełną gębą - owszem!

Pa! Ryżanka

PS Oto jedna z rzeczy, których nie wiedziałam o Rydze: kino ryskie ledwie o rok młodsze niż paryskie.