poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Call-girl bez telefonu

W czasach mojej zaprzeszłej pracy miałam kolegę, który, kiedy narzekałam, że mam jakiś problem, podsumowywał: Problem to ma call-girl bez telefonu. Z niewiadomych przyczyn żart ten zawsze mnie bawił, co pewnie nie najlepiej świadczy o moim charakterze. Gdybym bowiem była istotą szlachetną, zamiast się chichrać bezmyślnie, powinnam się zadumać z troską nad losem owej call-girl, choćby nawet i z telefonem, której kondycja z pewnością była gorsza od mojej. Kondycja w sensie losu, a nie formy fizycznej, bo co do tego ostatniego, to niewykluczone, że wręcz przeciwnie.

Co jednak się odwlecze, to nie uciecze i refleksja nad smutnym życiem pań o wiadomej profesji w końcu mnie dopadła.  A było to tak...

Wracałam z pracy. Żeby dotrzeć do parkingu, gdzie zostawiłam samochód, musiałam przemaszerować ulicą Wspólną. Szłam niespiesznie, bo na obcasach, których nie znoszę, a humor miałam taki sobie. W głowie same problemy. Z pracą, z dziećmi, z rozwalającą się kanapą, z wakacjami, których nijak nie mogę zaplanować, z Wielką Majówką, która chyba mi nie wypali, z terminami, których muszę dotrzymać, z terminami, których inni nie dotrzymują w stosunku do mnie, z ulubionymi butami, które już mi dziękują za współpracę...

Ilość tych problemów rosła w postępie geometrycznym, tak że czułam się jak Hiob do potęgi entej. Nagle patrzę, a po chodniku przechadza się babka. Nogi ulokowane na obcasach wysokości Rysów, a reszta ciała ubrana skąpo i nieadekwatnie do pogody. W każdym razie, ja z moją garsonką i lekkim, przeciwdeszczowym płaszczem czułam się przy niej niczym w futrze. Rzut oka wystarczył, by odgadnąć, czym się owa niewiasta służbowo zajmuje. W uszach zabrzmiał mi głos kolegi: Problemy to ma call-girl bez telefonu...

W mgnieniu oka przypomniały mi się wszystkie te panie, które widuję na Hożej i Wspólnej, jak niezależnie od pory dnia i pogody spacerują w kusych bluzeczkach (wiosna, lato, jesień) lub kurteczkach (zima), niektóre nawet z telefonem. W wieku młodym, dojrzałym i całkiem emerytalnym. Ładne i ładne inaczej.  Takie, które jeszcze mają nadzieję na odmianę losu, i takie, którym ta nadzieja dawno już przestała być do czegokolwiek potrzebna.

Nie muszę mówić, że problem rozpadającej się kanapy odfrunął w niebyt, a moja własna praca nabrała blasku, nawet w towarzystwie nielubianej garsonki. Cóż, zawsze to lepsze od szortów w zimie, prawda?

sobota, 26 kwietnia 2014

Sernik, czyli czym się różnią mężczyźni

Mężczyźni to ciekawy gatunek. Niby tacy racjonalni, ale jak przyjdzie co do czego...

Dziś rano mój ślubny zażądał sernika. W sumie, żaden problem. Wprawdzie mój repertuar wypieków to zaledwie kilka pozycji, ale akurat sernik w nim figuruje. Ba, mogę go zrobić z zamkniętymi oczami, a co!

Sęk w tym, że mój Pan i Władca najwyraźniej lubi, gdy mam oczy otwarte. Zatem, nim wyszedł dbać o formę na siłowni, wyraził życzenie, by sernik został wykonany według pewnego konkretnego przepisu. Bynajmniej nie tego, który mam w głowie.

Zajrzałam do inkryminowanej receptury i mówię: - Kochanie, ale nie mamy rodzynek.
Na to mąż: - To zrób bez rodzynek.
Ja: - Kochanie, ale ten twaróg z przepisu, to zupełnie inny twaróg od tego z lodówki.
Mąż: - To zrób z tego z lodówki.
Ja (trochę już histerycznie): - Ale z tego twarogu sernik wyjdzie inny niż w przepisie.
Mąż (mocno zniecierpliwiony): - Ja cię bardzo proszę, zrób według tego przepisu!
Ja (o ton głośniej): - Ale jak zrobię z tego twarogu, co mamy, to nie będzie według przepisu!
Mąż (przez zaciśnięte zęby): - Bądź tak miła i zrób według przepisu.

I poszedł. Robię "według przepisu". Z twarogu z lodówki, który zasadniczo różni się od tego z receptury. Bez rodzynek. Aha, i bez orzechów, których też nie mamy, choć są w przepisie. Na pewno wyjdzie świetnie. Moja sława specjalistki od ciast domowego wypieku niebotycznie wzrośnie.

Smacznego, Kochanie!

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Powielkanoc


Gdzieś
pomiędzy
Czwartkiem a Niedzielą,
pomiędzy
krzyżem a pustym grobem,
pomiędzy
rozpaczą a śpiewaniem hymnów
przychodzi olśnienie,
że żyję POMIĘDZY.


Wszystkim, którzy to czytają, życzę, by cud Wielkiej Nocy nie zakończył się wraz z ostatnim kęsem mazurka.

czwartek, 10 kwietnia 2014

Syndrom sporysza


Sporysz pamiętam z lekcji biologii. Forma przetrwalnikowa. Albo jakoś tak. W każdym razie, coś, co się otorbiło i postanowiło przetrwać, choć nic do tego nie zachęca.


Sporysz nie jest piękny. Obejrzałam fotki w sieci, to wiem. Wygląda dosyć obrzydliwie. Jak jakaś larwa. Ble.

Ale natura wie, co robi. Jakby był urodziwy, pewnie ptaszyska by się na niego połaszczyły. A tak - ma święty spokój. Siedzi sobie cichaczem w kłosie i przyczajony czeka.

A wiosną opada na ziemię i wyrasta jako śliczny, czerwony grzybek. Buławinka czerwona. Grzyb trujący i halucynogenny. Jeśli się wie jak, można z niego zrobić LSD.

Czasem jestem jak ten sporysz. Otorbiam się i przeczekuję. Ale strzeżcie się. Już wiosna.


wtorek, 1 kwietnia 2014

Co było do udowodnienia


Jeśli potrzebowałam dowodu na to, że jestem już stara (a nie potrzebowałam), dostałam go dziś. Bo dziś jest Prima Aprilis, a mnie nikt, ale to NIKT nie zrobił dziś żadnego kawału!

Syn nie powiedział, że zaciągnął się do wojska w geście solidarności z Ukrainą. Starsza córka nie zasugerowała, że najwyższa pora rozejrzeć się za salą weselną, bo ona i jej chłopak.... Najmłodsza latorośl nie oznajmiła, że dostała szóstkę z matmy, fizyki i chemii. Mąż nie powiedział, że kocha inną i nie wróci na kolację. Koleżanki i koledzy w pracy nie wyszeptali tajemniczo, że szef mnie wzywa. Szef nie oznajmił mi zachęcająco, że w uznaniu mojej ciężkiej i wydajnej pracy, ma dla mnie miłą niespodziankę. Przyjaciółka nie zadzwoniła, żeby ryknąć mi do ucha: ale schudłaś!

Dzień powoli chyli się ku zachodowi, a ja klepię smętnie w klawiaturę, świadoma, że choć nadzieja umiera ostatnia, prawdopodobnie będzie to pierwszy tak śmiertelnie, zatrważająco poważny Prima Aprilis w moim życiu. Po którym uznam, że pora umierać, skoro nikomu się nie chce mnie w nic wkręcić.

Skapituluję więc wobec tak oczywistego dowodu galopującej starości i od jutra zacznę się ubierać wyłącznie w kolory ziemi.

Cha! Cha! Cha Uwierzyliście? ŻARTOWAŁAM!