środa, 25 września 2013

Dyskretny zapach feromonów


Dostałam dziś ciekawego maila. Jak tylko zobaczyłam tytuł, wiedziałam, że to reklama i pogratulowałam sobie w duchu, że nie aktywowałam poczty bez reklam "za 1 zł miesięcznie!". Gdybym to zrobiła, nigdy nie dowiedziałabym się, że wszystkie problemy, prawdziwe i urojone, jakich doświadczam w kontaktach międzyludzkich, mogą zniknąć jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ba, szybciej i bez użycia trudnego do wymówienia zaklęcia po łacinie!

O tym cudownym sposobie poinformowano mnie jednak nie od razu, umiejętnie podsycając ciekawość takim oto tekstem: "Powiedz sobie szczerze: co sądzisz o ludziach z Twojej pracy? O tych zza biurka, o szefie i klientach. Gdybyś tak mogła wpływać na ich zachowanie w skuteczny i dyskretny sposób... Chciałabyś?"

Trzeba przyznać, że autor reklamy zna życie. Nie sugeruje, żebym wrażeniami na temat szefa podzieliła się z całym światem, a jedynie prosi, bym przyznała się do nich sama przed sobą. To się da zrobić - bez większego ryzyka.Co się zaś tyczy propozycji wpływania na szefa i kolegów... Kto by nie chciał? Okazuje się, że i to jest możliwe. Wystarczy zaaplikować sobie na skórę feromony! Zakupione w internetowym sklepie, którego nazwy z oczywistych względów nie wymienię.

Jak wynika z dalszej treści maila, po zaaplikowaniu rzeczonych feromonów ludzie mnie pokochają, a ja stanę się bardziej efektywna (sic!). Wprawdzie nie napisano, w jakim obszarze, wobec czego zakładam, że w każdym. Dowiedziałam się też, że "feromony tworzą w grupie ludzi przyjacielską, pełną zaufania atmosferę" (ciekawe, czy próbowano rozpylać feromony w zakładach karnych?). I ja mogę tego doświadczyć, zakupując dowolny produkt z szerokiej gamy oferowanej przez sklep X, w dodatku z 12-procentowym upustem!

Może bym i dała się na to wszystko złapać, gdyby nie fakt, że gdzieś kiedyś wyczytałam, że istnienia ludzkich feromonów jeszcze tak naprawdę nie dowiedziono. Dowiedziono natomiast istnienia feromonów roślinnych i zwierzęcych. A ja wcale nie jestem pewna, czy chciałabym się skrapiać feromonami, dajmy na to, wilczycy w rui. Mogłabym zacząć przyciągać wilki (w końcu homo homini lupus est) lub - co nie daj Boże - wilkołaki. A wtedy moją efektywność wilcy by wzięli.

niedziela, 22 września 2013

Film bez tytułu


Samotne łażenie po obcym mieście, poza licznymi wadami, ma też pewne zalety. I nie mam tu na myśli zalet tak oczywistych, jak to, że włócząc się bez towarzystwa, człowiek sam wybiera trasy, a postój na kawę nie musi od razu stanowić przedmiotu długich i twardych negocjacji. Samotne wędrówki dają coś jeszcze - możliwość rozmowy z całkiem obcymi ludźmi. Rzecz jasna, tego typu konwersacje nie zawsze wnoszą coś interesującego do naszego żywota, ale zdarzają się i takie, które można uznać za całkiem interesujące.

Jedna z nich przytrafiła mi się właśnie dziś. Siedziałam sobie na ławce w londyńskim Doklandzie ze słuchawkami w uszach i smakując Mendelssohna, napawałam się widokiem tego, co  pomysłowi londyńczycy potrafili zrobić z dawnych doków handlowych. Przy okazji podziwiałam też tłum biegaczy biorących udział - o ile dobrze się domyślam - w biegu na orientację (mapy w ręku, niepewność na twarzy, w którą stronę pobiec). Słowo "podziwiałam" jest jak najbardziej na miejscu, bowiem wiek wielu spośród zawodników zbliżał się do sędziwego, a niektórzy już tę granicę dawno przekroczyli. Kapelusze z głów!

Nagle na "mojej" ławeczce przysiadła się jakaś starsza pani - siwe, krótko obcięte włosy, strój turystyczno-sportowy. Rzuciła okiem na biegaczy, na wodę, na łodzie, a wreszcie na mnie. Uśmiech zapowiadał rozmowę. Wskazała na moje słuchawki i spytała, czego słucham. Na wieść, że Mendelssohna, pokiwała głową z - jak mi się wydawało - aprobatą. - Moja wnuczka ma takie same - powiedziała, jeszcze raz wskazując na słuchawki. No tak  - pomyślałam - wnuczka zapewne nie słucha Mendelssohna. Zaraz jednak przypomniałam sobie, że przecież mój rodzony syn (w wieku pewnie z grubsza zbliżonym do wnuczki) często słucha opery, a za to kolega - szacowny prawnik - z lubością słucha hip-hopu. Licho wie, może wnuczka jest miłośniczką jazzu klasycznego?

- Wie, pani - ciągnęła moja rozmówczyni - ona prawie tych słuchawek nie zdejmuje. Mam nawet taką teorię... Jak słucha muzyki i robi przy okazji inne rzeczy, to czuje się, jakby grała w filmie. Bo w filmie bohaterowie często coś robią, a w tle gra muzyka. A w normalnym życiu tak nie jest... Pani też się tak czuje? Przyznałam, że to ciekawa teoria i muszę ją przemyśleć. Porozmawiałyśmy jeszcze chwilę o tym i o owym (np. okazało się, że starsza pani nie przepada za Mendenssohnem), po czym każda poszła w swoją stronę - ja do metra, ona - na most nieopodal, dopingować biegaczy. Jej wnuczka (ta od słuchawek) brała udział w biegu.

Wracając do domu, zastanawiałam się, w jakich filmach dziś zagrałam. Przeglądając listę utworów, stwierdziłam z rozbawieniem, że od rana słuchałam głównie muzyki filmowej i zdążyłam być bohaterką następujących filmów: "Ostatni Mohikanin", "Polskie drogi", "Misja", "Zawodowiec", "Niemoralna propozycja", "Pożegnanie z Afryką", "Romeo i Julia", "300 mil do nieba", "Bandyta", "Smuga cienia", "Ziemia Obiecana", "Trędowata", "Incepcja", "Gladiator", "Kabaret", "Hair". Coś mogłam pominąć i nie ręczę za kolejność, ale mieszanka i tak daje do myślenia. Nawet nie będę spekulować, jakie w tych filmach grałam role, bo musiałabym natychmiast zamówić wizytę u psychoanalityka. Ratuje mnie chyba tylko Mendelssohn. Choć jak się dobrze zastanowić, to te jego symfonie tchną takim romantyzmem, że mogłyby być ścieżką dźwiękową wyłącznie do jakiejś niezwykle romantycznej historii. Na przykład o kobiecie w średnim (hmmm...) wieku samotnie włóczącej się po Londynie.



niedziela, 15 września 2013

Englishness in a nutshell, czyli angielskość w pigułce


Jeśli ktoś by mnie spytał jakiś czas temu, jaki mam w głowie stereotypowy obraz Anglika, powiedziałabym bez wahania: powściągliwy i pełen rezerwy. Taki, co to powie z uprzejmym uśmiechem How do you do, po czym zapomni, jak masz na imię, którego i tak nie potrafi przecież wymówić. Do domu cię nie zaprosi, bo przecież my home is my castle, o żonie i dzieciach nie opowie, bo it's not quite the thing.

Dlatego, kiedy Christopher, kolega z biura, gdzie odbywam staż, zaprosił mnie na weekendową wycieczkę do Canterbury, jego własnym samochodem i w towarzystwie jego własnej małżonki, o mały włos, a zakrztusiłabym się pitą właśnie herbatą. Upewniwszy się trzy razy, czy dobrze zrozumiałam (może tylko napomknął, że Canterbury to ładne miejsce i powinnam koniecznie tam pojechać?),  z radością przyjęłam zaproszenie.

I tu muszę się do czegoś przyznać. Stereotyp powściągliwego Anglika tak bardzo tkwił w mojej słowiańskiej głowie, że otwartość Christophera gotowa byłam przypisać jego całkiem nieangielskiemu pochodzeniu. Wprawdzie jego rodzina opuściła Sri Lankę jakieś trzy pokolenia temu, a on sam urodził się bodaj że w Australii, a wykształcił w Oksfordzie, ale przecież geny to geny, nieprawdaż? Może dlatego bezbłędnie wymawia moje imię i nazwisko (pytał mnie z pięć razy, czy dobrze radzi sobie z  ł)? Może dlatego opowiedział mi o swojej żonie, synach, ojcu, matce, a nawet ciotce z Australii? Może właśnie Sri Lance zawdzięczam to, że zamiast szwendać się samotnie po Londynie, pojadę wygodnie niczym angielska królowa do Canterbury?

Tak sobie rozmyślałam, jadąc z Victoria Station na londyńskie przedmieście, gdzie czekał Christopher i jego małżonka. Anna okazała się uroczą, stuprocentową Angielką, pochodzącą z Kentu. I to właśnie ona wyleczyła mnie z fałszywych pojęć o angielskości. Rezerwa? Powściągliwość? A, gdzie tam! Dawno nie rozmawiałam z kimś tak otwartym. Z kimś, kto interesował się zarówno historią mojego kraju, jak przepisem na bożonarodzeniowe pierogi z kapustą i grzybami. W zamian oferując przepis na prawdziwy, angielski pudding z zastrzeżeniem, że jej zdaniem jest on simply disgusting.

I choć przez większą część wycieczki lało jak z cebra, prawie nie rozmawialiśmy o pogodzie. Tylko raz, kiedy wychodziliśmy z katedry (prawdziwe cudo!), Anna spytała, czy chcę dostać Englishness in a nutshell. Zaintrygowana przytaknęłam, a ona mrugnęła do mnie znacząco i powiedziała: "Mam wrażenie, że się przeciera".


piątek, 13 września 2013

Porozmawiajmy o pogodzie


Dawno temu,  na lekcjach angielskiego uczono mnie, że Brytyjczycy często zaczynają rozmowę od niezobowiązujących uwag na temat pogody.  - Miło mi panią/pana poznać. Strasznie dziś wieje, nieprawdaż? - O, tak, w istocie. Lato mamy wyjątkowo wietrzne. - I deszczowe, niestety. - Faktycznie. Za to prognozy pozwalają na odrobinę optymizmu.... I tak dalej. Podręczniki angielskiego roiły się od takich dialogów, których nikt nie traktował poważnie. Takie tam - bla, bla, bla.

Kiedy jednak zadomowiłam się już trochę w Londynie, dotarło do mnie, że kwestia pogody bynajmniej nie jest dla Wyspiarzy ekwiwalentem naszej d... Maryni. O, nie! To sprawa poważna, niemal wagi państwowej, która faktycznie w porządku dnia zajmuje poczesne miejsce.

Kiedy zjawiam się rano w biurze, koledzy witają mnie przyjaznym "Hi, Beata!", po czym nieuchronnie pojawia się temat pogody. Jaka jest, jaka była wczoraj oraz jaka prawdopodobnie będzie jutro, z tym że nie na pewno. Zwłaszcza to ostatnie ma ogromne znaczenie. Bo w Londynie wiele rzeczy jest pewnych (np.dzikie tłumy pod muzeum Madame Tussot), ale nie prognoza pogody.

Sprawdzam ją codziennie w nadziei, że utrafię z ubiorem. Niestety, nie udało mi się ani razu. Na przykład, zapowiedziane na dziś thick clouds, no rain okazało się siąpiącym przez cały dzień kapuśniakiem, dzięki któremu moje zamszowe pantofle zmieniły się w nasiąknięte wodą kapcie. Na jutro zapowiadają little drizzle, zatem domniemywam, że będzie lało jak z cebra. Doszło do tego, że ja, stara harcerka, dla której noszenie parasola było niezmywalną hańbą, nie ruszam się nigdzie bez składanej parasolki, która stała się moją piątą i nie wiem, czy nie najważniejszą kończyną.


Nic więc dziwnego, że pogoda jest tu tematem dyżurnym. Który czasem pozwala zetknąć się z próbką słynnego, angielskiego humoru. No bo proszę sobie wyobrazić. Wychodzicie z muzeum, na zewnątrz leje i wieje, a pani z obsługi uśmiecha się do was uroczo i mówi: Enjoy this lovely weather!  A sama zostaje w środku. Obviously.

czwartek, 5 września 2013

Historia plecaka w Lądku-Zdroju

Wylądowałam w Londynie. Los - łaskawy czy niełaskawy (to się okaże) wysłał mnie tu, nie bacząc na fakt, że przecież nie ma takiego miasta jak Londyn. Jest Lądek, Lądek-Zdrój. Przyjechałam po nauki, które mają zaowocować rozkwitem moich kompetencji zawodowych. A że nauka kosztuje, przekonałam się już na samym wstępie. A było to tak...

Kłopoty zaczęły się jeszcze w Ojczyźnie (wielka litera nieprzypadkowa). Na lotnisku imienia naszego wielkiego kompozytora spod wierzby płaczącej pracownik naszego narodowego przewoźnika uprzejmie acz stanowczo oznajmił mi, że 4 kilo nadbagażu to przegięcie i jedyne, co mi pozostało, to się przepakować. Łatwo się mówi! Facet chyba nigdy nie jechał  na miesiąc na obczyznę! Gdyby jechał, wiedziałby, że te głupie 4 kilo to rzecz niewarta wzmianki w obliczu konieczności godnego reprezentowania kraju! Tak czy siak, kazał się przepakować, co kosztowało mnie targanie laptopa i I tomu serii kryminalnej "Millenium" w garści.

Oczywiście, nasz narodowy przewoźnik, bezwzględny wobec moich zobowiązań dotyczących limitu bagażu, okazał się zupełnie niedogmatyczny, jeśli chodzi o jego zobowiązania dotyczące rozkładu lotów. Lot do Lądku-Zdroju był opóźniony, przez co na Heathrow wylądowałam po dwudziestej drugiej. Potem czekanie na bagaż - z duszą na ramieniu, że mi go zgubili. Ale nie zgubili, czego poniewczasie pożałowałam, bo gdyby zgubili, musieliby mi go przywieźć do domu. A tak,  40 kg dobytku - w dwóch walizkach i plecaku - musiałam targać samodzielnie, błagając Boga i wszystkich świętych, by schody ruchome londyńskiego metra działały bez zarzutu.

Na szczęście działały. Wsiadając do wagonu, pomyślałam, że może nie będzie tak najgorzej, jakoś sobie poradzę, w końcu walizki mają kółka, a ja mam za sobą parę godzin na siłowni. I to był błąd. Rozluźniłam się, uśpiłam czujność, zapomniałam o dobrych radach męża. Kiedy na stacji przesiadkowej dotargałam walizy na peron, uświadomiłam sobie nagły i niepokojący brak czegoś. Tym czymś był mój plecak! Który - wbrew napomnieniom mojego Pana i Władcy, zdjęłam z ramion i położyłam na siedzeniu obok. I tam też go zostawiłam.

Panika i horror - to właśnie czułam. W plecaku było wszystko, co cywilizowany człowiek uznaje za ważne - paszport, dowód osobisty, pieniądze (cała gotówka), karty kredytowe, klucze do londyńskiego mieszkania, obie komórki, i-pod... O "Millenium" nie wspominając. Nagle, trzydzieści parę kilo walizek wydało mi się kompletnie nieistotne. Liczył się tylko zgubiony plecak. Który na pewno ktoś znajdzie, spenetruje i skutecznie opróżni. Stałam się bezdomna, pozbawiona środków do życia i możliwości komunikowania się ze światem. To ostatnie martwiło mnie najmniej, bo jak sobie wyobraziłam, że dzwonię do męża i mówię mu, co się stało, zaczynałam się bać jeszcze bardziej.

To make a long story short... Plecak się znalazł! Służby metra, wypytawszy mnie profesjonalnie, skąd jechałam, dokąd, kiedy i którym wagonem, wykonały naście telefonów i po mniej więcej 30 minutach ich łysiejący przedstawiciel wykrzyknął "It's been found". A ja miałam ochotę go ucałować w łysinę. Fakt,  że musiałam się pofatygować na drugi koniec Londynu,  a resztę trasy pokonać taksówką (był środek nocy, ostatnie metro dawno odjechało) nie miał już najmniejszego znaczenia. Plecak czekał na mnie dziewiczy i nietknięty. Ktoś go znalazł i oddał z całą zawartością. Kropka.

Morał? Primo, słuchać męża. Secundo, patrz primo. A tertio... Kocham wyspiarzy!