niedziela, 8 maja 2011

O tym, jak spotkałam wampira



Pięć lat temu przetłumaczyłam książkę poświęconą Drakuli. Od tego czasu Transylwania zaczęła śnić mi się po nocach. Co ciekawe, nie były to wcale żadne koszmary, ale marzenia o fascynującej krainie "za lasem", pełnej średniowiecznych grodów, warownych kościołów, chłopskich zamków i saskich kamienic. No i gór - tak pięknych, że dech zapiera. Wielokrotnie planowaliśmy z mężem wyprawę w tamte strony, ale ciągle coś stawało na przeszkodzie. Może Wład Palownik nie życzył sobie mojej wizyty?

Kiedy parę tygodni temu stało się jasne, że możemy urwać sobie kilka dni urlopu, powstało pytanie, dokąd jechać. Góry? Mazury? A może nad morze? I nagle, na jakiś tydzień przed wyjazdem, w pracy dopadł mnie esemes od męża: "Transylwania czeka na nas już od kilku lat..." Tak! Bez namysłu opracowaliśmy z grubsza trasę (to znaczy, mąż opracował, a ja łaskawie zatwierdziłam), uprzedziliśmy dzieci, że jedziemy na włóczęgę - bez rezerwacji, gwiazdkowych hoteli i tym podobnych, i że może być trochę "hardkorowo", no i... pojechaliśmy. Bez czosnku i osikowych kołków, za to z nadzieją, że Bram Stoker był wyłącznie utalentowanym blagierem.

Wczoraj wróciliśmy. Z żalem, że tak krótko. Że udało się zobaczyć zaledwie ułamek siedmiogrodzkich skarbów. Obliczyłam, że w ciągu tygodnia odwiedziliśmy około dwudziestu miejscowości, w tym kilka spośród głównych saskich grodów. Zahaczyliśmy o Maramuresz i Wołoszczyznę. Tęsknie zerkaliśmy ku Bukowinie, ale czas gonił nieubłaganie. Spotkaliśmy tylko jednego wampira- gościa obsługującego górską kolejkę w górach Fogaraskich, który skasował nas podwójnie za bilety. Cóż, zejście na piechotę zabrałoby nam kilka godzin - w śniegu po łydki i we mgle jak mleko, a zmierzch zapadał. Zapłacilibyśmy pewnie i więcej. Ale niesmak pozostał.

Na szczęście, inni napotkani Rumuni uratowali honor Transylwanii. Wszędzie spotykaliśmy się z życzliwością i chęcią pomocy. Ci, którzy nie mówili po angielsku, wzywali na pomoc rodaków, którzy mówili, i z zapałem udzielali nam informacji - gdzie, jak, którędy... Na występie lokalnego zespołu pieśni i tańca na rynku w Braszowie pewna staruszka wyciągnęła nas spośród tłumu miejscowych i posadziła na ławie, żebyśmy lepiej widzieli scenę. I raźno do nas monologowała, uśmiechając się i gestykulując, choć nie rozumieliśmy ani słowa. Po występie byliśmy już niemal zaprzyjaźnieni.

Z Vladem Tepesem zetknęliśmy się w Sighisoarze - miejscu jego narodzin. Przywitał nas nieco gniewnie - rzęsistą ulewą, która utrudniała nam zwiedzanie jego rodzinnego miasta przez parę ładnych godzin. Na koniec jednak wyraźnie się udobruchał i poczęstował pięknym zachodem słońca. Żadne z nas nie złapało kataru, co biorąc pod uwagę, że przemokliśmy do suchej nitki, właściwie zakrawa na cud. Może rację miał Matei Cazacu, historyk, który twierdził, że Drakula wcale nie był potworem, tylko bardzo surowym władcą, którego oczernił zazdrosny Maciej Korwin?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz