poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Wyprawa na Piaskową Górę

Do Wałbrzycha wybierałam się raz w życiu. Dawno temu, jeszcze jako licealistka i harcerka. Na jakiś zlot czy coś... Nie dojechałam, bo z jakichś tajemniczych przyczyn ja i moje dwie kumpele, też harcerki, zamiast w pociągu do Wałbrzycha, w środku nocy wylądowałyśmy pod furtką moich dziadków w warszawskiej Choszczówce. I też było fajnie.

Piszę o tym nie po to, by snuć harcersko-pensjonarskie wspomnienia, ale dlatego, że w ostatni weekend, zupełnie niespodziewanie znalazłam się w Wałbrzychu. Co ciekawe, wcale nie za sprawą PKP czy innego środka transportu, ale... literatury. Moja Przyjaciółka, notabene jedna z wyżej wspomnianych dwóch współtowarzyszek nieudanej wyprawy do Wałbrzycha, pożyczyła mi powieść Joanny Bator "Piaskowa Góra".

I wiecie co? Chyba jednak pojadę do tego Wałbrzycha. Bo cudowna (!) proza Bator wcisnęła mi to miasto pod powieki, skórę, a nawet paznokcie. Tkwi tam teraz niczym węglowy pył, którego długo nie wyszoruję, bo i po co? Muszę, po prostu muszę na własne oczy zobaczyć Piaskową Górę i poszukać cieni Jadzi Chmury de domo Maślak i jej męża Stefka, którego tak pięknie wyrolowali. Może gdzieś mignie mi czarnowłosa i czarnooka Dominika, która przecież powinna być zielonooką blondynką. A kto wie, jak się dobrze pokręcę tam, wokół tego wałbrzyskiego Babelu, może zrozumiem, dlaczego, choć taki brzydki, to taki fascynujący.

Może kiedyś tam pojadę. Zobaczymy. Bo, jak mawiała Zofia Maślak de domo Strąk, co komu pisane, temu w wodę kamień. 

sobota, 29 sierpnia 2015

Aj lajk it?

Odkąd "jestem" na Facebooku, mam co najmniej mieszane uczucia wobec panującego tam zwyczaju klikania w łapkę z kciukiem do góry lub w dół. Wobec lajków i nie-lajków (inaczej zwanych hejtami). Polskie tłumaczenie lapidarnego  "I like it" na "Lubię to", nie dość, że niedokładne (w tm wypadku chodzi raczej o "to mi się podoba"), to jeszcze w wielu wypadkach powodujące co najmniej konsternację.

No bo co właściwie "lubię"? To, że ktoś wkleił, dajmy na to, jakiś artykuł, czy może treść tego artykułu? Pół biedy, jeśli autor "lajka" rozwija go w komentarzu. Ale jeśli nie ...

Dziś rano, na przykład, znajduję na FB link do artykułu, który zamieścił mój kolega z dziennika.pl. Zajawka tekstu głosi: Józef Wesołowski nie żyje. Były arcybiskup był oskarżony o czyny pedofilskie. Miał depresję, przed aresztowaniem mówił o samobójstwie.  A pod wpisem mojego kolegi figurują 3 kciuki w górę - "lubię to".  Lubię - co?! To, że ksiądz biskup nie żyje? To, że miał depresję? To, że prawdopodobnie zabiły go wyrzuty sumienia i targnął się (być może) na swoje życie?  A może to, że ktoś o tym napisał?

Trudno dociec. Ale mam szczerą nadzieję, że owo "lubienie" jednak nie dotyczy śmierci duchownego. W którego intencji zmówię modlitwę, choć zdecydowanie "nie lubię" tego, o co jest oskarżany. 

czwartek, 27 sierpnia 2015

Ortografia to mandarynka

Dzień bez nauki dniem straconym! Ten do takich nie należał. Dowiedziałam się dziś bowiem, że nawet ortografia ma zabarwienie ideologiczne. Że takie zabarwienie mają słowa, wiedziałam od zawsze. No, nie przesadzajmy, od jakiegoś (dłuższego) czasu. Na przykład, jeśli ktoś używa słów matka i ojciec, znaczy, że serce ma po prawej stronie, co - jak wiadomo - jest anatomiczną anomalią. Jeśli natomiast woli słowo rodzic lub opiekun, gardząc anachronicznymi podziałami płciowymi, jak w banku mamy do czynienia z jednostką postępową i zdrową biologicznie, bo serducho jej bije na lewo od mostka.

Dziś jednak okazało się, że o położeniu naszego mięśnia sercowego świadczy już sama pisownia. Uświadomiła mi to pewna pani poseł, którą szeroko cytuje Facebook. Ta dzielna niewiasta rzuciła bowiem w twarz wszystkim lewakom, że tylko oni, znaczy ci z sercem po lewej stronie, piszą, że można coś wziąć (sobie do serca, na ten przykład). Za to osoby prawomyślne mogą i powinny WZIĄŚĆ. Przez ś.

Rozbawiło mnie to tym bardziej, że nadając ortografii ów ton ideologiczny, pani poseł nie zdawała sobie chyba sprawy, że wpisała się tym samym w nurt z gruntu lewacki. Bo właśnie lewicująca, ba, komunizująca paryska brać studencka maja 1968 roku ogłosiła, że "ortografia to mandarynka", co znaczyło, że kto ma serce po właściwej (lewej) stronie, winien mieć ją (ortografię) w nosie. Czyli, że może ją sobie wziąŚć i wsadzić.

czwartek, 20 sierpnia 2015

Prawda nas wyzwoli?


Kiedy człowiek jedzie na konferencję na temat komunikacji strategicznej (nie mylić ze strategią komunikacyjną), spodziewa się różnych rzeczy. I zasadniczo, może bez trudu przewidzieć, jakie słowa-klucze (nie mylić z wytrychami) będą padały ze sceny. Propaganda. Informacja. Dezinformacja. Wojna informacyjna. Media. Media społecznościowe. Nowe technologie. Internet. Kolejność przypadkowa, nieobrazująca żadnego rankingu.

I faktycznie. Dziś w Rydze, na konferencji Eksperckiego Centrum Komunikacji Strategicznej NATO, wszystkie te słowa padły po wielokroć, a nie były odmieniane przez wszystkie przypadki jedynie dlatego, że wypowiadano je po angielsku - w języku globalnej komunikacji. (Notabene, mam prywatną teorię, że brak deklinacji walnie się przyczynił do tego międzynarodowego sukcesu.) Nie spodziewałam się jednak, że tak często-gęsto będzie tu padało słowo, które na pierwszy rzut oka w ogóle do tych puzzli nie pasuje: prawda.

Tymczasem, w każdym panelu - prawda! Czasem samotnie, a czasem w parze z wiarygodnością. Prawda na ustach naukowców, dziennikarzy, polityków. Prawda jako nakaz moralny i jako najskuteczniejsza broń w walce z... kłamstwem. Prawda, dzięki której good guys, którzy mówią prawdęw końcu zwyciężą bad guys, którzy się z nią mijają. P. R. A. W. D. A.

Nie, żebym wątpiła w wyzwalającą moc prawdy. W końcu już dwadzieścia wieków temu pewien natchniony facet napisał, że prawda nas wyzwoli. Jednak na dnie duszy tli mi się taka malutka, tycia wątpliwość, czy tak do końca można ufać, że kiedy wypowiadane w panelach słowa staną się stratcomowym ciałem, między wiarygodnością a prawdą naprawdę będzie można postawić znak równości. 

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Problem z pilotem, czyli kwestia motywacji


Kiedy wieki temu czytałam "Pamiętnik Bridget Jones", jedną z wielu rzeczy, które mnie w tej powieści irytowały, była totalna niezdolność Bridget do opanowania podstawowych funkcji w sprzęcie audio-wideo. Trzeba być doprawdy inteligentną inaczej - myślałam - by nie poradzić sobie ze zwykłym pilotem.

W jakiś czas później moja rodzina postanowiła wymienić nasz wysłużony, prosty w obsłudze telewizor na nowy, dodając do tego jednocześnie nowy dekoder nowego operatora nowej sieci internetowej. Skumulowana liczba tych nowości dała w efekcie kilka setek kanałów, funkcję nagrywania programów, wypożyczalnię filmów i dziesiątki innych funkcji, których nie pomnę. No i dwa piloty.

Na skutki nie trzeba było długo czekać. Za każdym razem, kiedy brałam do ręki któryś z pilotów (nie rozróżniam!), prawie słyszałam pełen satysfakcji chichot Bridget Jones. Cud, jeśli udało mi się w ogóle wywołać na ekranie jakikolwiek obraz. O tym, by był to obraz należący do programu, który chciałam obejrzeć, nawet marzyć nie mogłam. Mimo wielu, coraz bardziej zdawkowych (I tak nie zapamiętasz!) szkoleń prowadzonych przez członków mojej wybitnie uzdolnionej rodziny, z jakichś niepojętych przyczyn, kolejność wciskania przycisków długo pozostawała dla mnie tajemnicą.

Wreszcie nastąpił przełom. Kilka razy trafiłam na właściwy kanał. Raz prawie nagrałam program (niestety, przy okazji skasowałam inny, ale każdemu się zdarza). Światło w tunelu lśniło pełnym blaskiem. I co zrobiła moja rodzina? Zmieniła dekoder! Na lepszy (hehe), nowocześniejszy (cha, cha, cha), dający więcej kanałów (wrrrr) i szybszy Internet (pożyjemy, zobaczymy).

Wraz z dekoderem, zmienił się pilot. Dobra wiadomość jest taka, że teraz mamy tylko jeden. Zła - wiadomo. Cała rodzina umie już włączać, znajdować, nagrywać, programować. Ja, kiedy chcę coś obejrzeć, uprzejmie proszę starszą córkę (ma do mnie najwięcej cierpliwości), żeby mi włączyła to czy tamto... I zastanawiam się: DLACZEGO?

Kurczę, przecież nie jestem taka znowu ostatnia. Umiem posługiwać się komputerem, tabletem, smartfonem, kindlem... Szybko uczę się nowych programów i aplikacji. Czemu więc, gdy chodzi o zwykły telewizor, pojawia się opór? Zrobiłam rachunek sumienia.Wyszło, że poza telewizorem, mam też problem z pralką, zmywarką, piekarnikiem. Wnioski nasuwają się same, a odpowiedź brzmi: motywacja. A raczej jej brak. Brak motywacji do uczenia się rzeczy, które średnio mnie interesują. Co w przypadku telewizora szkód wielkich nie przyniesie. Będzie więcej czasu na opanowanie pralki i zmywarki. Piekarnik chyba odpuszczę - nikt nie jest doskonały.






niedziela, 16 sierpnia 2015

Prawda i biznes

W pewnym kraju była sobie gazeta. Tygodnik zwany opiniotwórczym, który chlubił się tym, że wali prawdę między oczy. Sam tytuł podkreślał tę szachetną misję - "Prosto z mostu". Naczelny tygodnika, postać znana w środowisku, kreował się na obrońcę prawdy i wolności słowa, za którą to wolność gotów był się dać posiekać na drobne kawałki.

Pewnego dnia "Prosto z mostu" zwęszyło aferę na szczytach władzy. Ministerstwo Rekreacji przeprowadziło przetarg na dostawy wody dla olimpijczyków. Wygrała firma "Kropla orzeźwienia", co starsznie wkurzyło firmę "Rosa pustyni", która przetarg przegrała. Protesty, oskarżenia o manipulowanie przetargiem  - nihil novi sub sole. "Prosto z mostu" zaangażowało się w sprawę. Opublikowało serię artykułów bezlitośnie obnażających machlojki skorumpowanych urzędników. Prawda nade wszystko! Prosto z mostu.

I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie fakt, że naczelny gazety miał kłopoty z pamięcią. W ferworze walki o prawdę zapomniał poinformować swoich czytelników, że od jakiegoś czasu ma spore udziały w firmie "Rosa pustyni". Co w bardzo dwuznacznym świetle stawiało tę konkretną krucjatę w imię prawdy i tylko prawdy.

A morał z tej bajki niech sobie każdy sam dośpiewa. 

piątek, 7 sierpnia 2015

Nie jem też ciastek

Doszłam dziś do wniosku, że moje zwyczaje dietetyczne w jakiś tajemniczy sposób powiązane są z moim sposobem funkcjonowania w Internecie. Parę dni temu przyznałam się, że nie jem mięsa, co detreminuje moją niechęć do spamu, czyli mielonki.  Dziś jeszcze jedno wyznanie: nie jem też ciastek. Od dawna i bez żalu, co pewnie jakoś jedno z drugiego wynika. Dlatego za cholerę nie pojmuję uporu, z jakim nieznane mi ktosie, kryjące się w plątaninie zwanej siecią, próbują mnie częstować ciasteczkami, czyli cookies.

Na jaką stronę wuwuwu bym nie weszła, pierwszy komunikat, jaki mnie wita, dotyczy tych jakichś tam ciasteczek. Ktoś uprzejmie mnie informuje, że ich używa (na Boga, do czego?!), po czym, każe mi, dosyć kategorycznie, oświadczyć, że rozumiem.

No, owszem, tak w ogóle, to rozumiem. W końcu, wiem, co to znaczy używać. Ale tak w szczególe...  Trudno, przyznam się: nie kapuję! Co gorsza, żeby nie wyjść na idiotkę, starą i zapóźnioną technologicznie dinozaurzycę, klikam, że rozumiem, dzięki czemu ów niepokojący komunikat znika, a ja mam na chwilę święty spokój.

Pomyślałam więc, że może pora skończyć z tą hipokryzją. Że może jak złożę stosowne oświadcznie, to dadzą mi spokój. Zatem oświadczam raz jeszcze: nie jadam ciastek! Znaczy, cookies!

środa, 5 sierpnia 2015

Nie posiadaj mnie, mamo

Główne wydanie Wiadomości w TVP.  Materiał na temat nielegalnej adopcji. Kobieta urodziła dziecko i chciała je sprzedać. Inna chciała je kupić. Bulwersujące, oczywiście. Choć, niestety, nic nowego. Uderzyło mnie jedno - każda z osób, które komentowały materiał - lekarz, pani z ośrodka adopcyjnego, anonimowa matka adopcyjna - używała sformułowania, które działa na mnie jak płachta na byka: "posiadać dziecko".

Nie będę cytowała słownika ani Rady Języka Polskiego - każdy może sobie do tych źródeł sięgnąć. Nie sądzę, zresztą, by było to konieczne. Bo sama intuicja podpowiada, że posiada się na własność. A dziecko to nie rzecz, nie majątek. To OSOBA.Człowiek. Osobny. Samo-swój. Powierzony rodzicom jako zadanie do wykonania. Kochać, wychowywać, towarzyszyć. Moja babcia mówiła, że dzieci są pożyczone. Kiedyś w końcu trzeba je oddać. Komu - to już kwestia wiary i interpretacji. Posiadanie ma się do tego nijak.

Ktoś powie, że czepiam się słów. Że w końcu chodzi o to samo. Nieprawda. Słowa mają znaczenie. Wyrażają, a zarazem kształtują nasz stosunek do świata. Takie sprzężenie zwrotne. Jeśli zgodzimy się na "posiadanie" dzieci, skażemy je na bytowanie na poziomie przedmiotu. Może i jakoś tam kochanego, może upragnionego i cennego, ale to o wiele za mało.

wtorek, 4 sierpnia 2015

Mielonka dla wegetarianki, czyli o spamie słów kilka

Czy wiesz, drogi Czytelniku, skąd się wzięło słowo spam? Otóż – za Wikipedią - SPAM to nazwa konserwowej mielonki wieprzowej produkowanej nieprzerwanie od lat 30. XX wieku przez amerykańską firmę Hormel Foods. Młodszym czytelnikom wyjaśniam, że mielonka to taki wyrób wędlinopodobny, często występujący w puszkach, w czasach PRL kupowany spod lady przedmiot pożądania, dziś prawie zapomniany i pogardzany. Rzecz jasna, obywatele PRL o mielonce firmy Hormel Foods mogli co najwyżej pomarzyć, a przedmiotem pożądania była mielonka firmy – dajmy na to - Krakus. Ale ja nie o tym…

A zatem – mielonka! Spam, znaczy. Każdy, kto ma pocztę elektroniczną, a więc połowa ludzkości mniej więcej, spożywa tę mielonkę na co dzień. Przy czym słowo spożywa, w przypadku mielonki absolutnie na miejscu, tu wydaje się bardzo nie à propos. Właściwsze byłoby określenie przeżuwa i wypluwa. Czasem mając wrażenie, że jeszcze chwila, a się udławi.

Takie właśnie doznania towarzyszą mi za każdym razem, gdy otwieram skrzynkę poczty elektronicznej i stwierdzam nieodmiennie, że czeka tam na mnie poczta w następujących proporcjach: spam – 99%, reszta – 1%. Zanim dotrę do tej szczątkowej reszty, muszę najpierw przebić się przez:
- liczne propozycje zarobkowania w domu (od lat pracuję na etacie, skąd pomysł, że chciałabym to zmienić?),
-  jeszcze liczniejsze propozycje rozmaitych pożyczek i kredytów (jak żyję, nigdy z takowych nie korzystałam),
- różnorodne pomysły, jak mogłabym poprawić moją urodę/figurę/kondycję/sprawność seksualną/pamięć (z wszystkich tych obszarów mojego jestestwa jestem względnie zadowolona, a nawet jeśli nie jestem, do chirurga plastycznego nie pójdę za skarby świata!),
- kuszące oferty wygrania gigantycznych pieniędzy za kilka marnych esemesów i podanie wszystkich moich najtajniejszych danych osobowych (pomijając kwestię danych, mam głębokie, wewnętrzne przekonanie, że jak nie zarobię ciężką harówą, to figę będę miała, więc tego się trzymam).

Wszystkiego pewnie nie wymieniłam, bo się zwyczajnie nie da – kreatywność twórców spamu po wielokroć przewyższa kreatywność producentów mielonki. Ostatnio jednak do tej listy doszlusowała oferta absolutnie wyjątkowa. Niejaki wróżbita Maciej pragnie dokonać rewolucyjnych zmian w moim życiu, odpowiadając na jedno (sic!) moje pytanie. Z sobie tylko wiadomych przyczyn, nie może tego uczynić tą samą drogą, którą do mnie dotarł, czyli mailem, preferując komunikację przy pomocy telefonu komórkowego. No i, oczywiście, zanim on odpowie na moje pytanie, ja muszę odpowiedzieć na kilka jego pytań, co zapewne mu ułatwi wejście w stosowny trans.

Drogi Wróżbito Macieju! Informuję, że Twój trud jest daremny. Ja nie jadam mielonki i to pod żadną postacią – jestem bowiem wegetarianką!

niedziela, 2 sierpnia 2015

O fotkach nieco nostalgicznie


Urlop dawno za mną i wydaje się tak odległy, jakby to było nie dwa tygodnie, ale ze dwa lata temu. Została z wolna blednąca opalenizna, kilka niedoleczonych otarć na łokciu, wiele fantastycznych wspomnień oraz... setki zdjęć. Zdjęć, które teraz trzeba: zgrać na dysk, posegregować, uporządkować, opisać...

Co roku jest tak samo. Mój PiW, który jest naszym nadwornym fotografem (przyznaję, świetnym), robi tych fotek całe mnóstwo. Każdy obiekt, który oglądamy, obfotografowany jest tak dokładnie, że gdyby zdarzył się jakiś kataklizm, mój małżonek mógłby zbić fortunę, udostępniając rekonstruktorom dokumentację fotograficzną. Obfotografowani jesteśmy także my, uczestnicy rodzinnej wyprawy.

Jedni znoszą to lepiej (np. ja - lata praktyki), inni gorzej (np. córki - "Tato, wiesz, że nie znoszę pozowanych zdjęć!"), ale koniec końców, i tak mamy tych fotek tyle, że starczyłoby na kilka tomów. Jedyną osobą, której na fotkach nie ma, jest oczywiście sam paparazzi, który tak dalece nie ufa moim umiejętnościom, że już woli nie mieć zdjęć z sobą w roli głównej, niż dać mi do ręki aparat, a potem cierpieć katusze, oglądając siebie w bardzo niedoskonałym kadrze.

Na sugestię, że sam robi tych fotek zdecydowanie za wiele, odpowiada niezmiennie, że "nie szkodzi, bo potem się coś wybierze". A kiedy wracamy do domu...

Kiedy wracamy do domu, role się odwracają. Nagle okazuje się, że wprawdzie posiadam zerowe kompetencje w zakresie robienia zdjęć, za to z jakiejś tajemniczej przyczyny mam wysokie kwalifikacje techniczne (tere-fere!), które pozwalają mi: a) zgrać zdjęcia na dysk, b) posegregować je według dat i miejsc, c) poumieszczać w katalogach, a katalogi opisać. Co ciekawe, autor fotek traci w tym momencie zainteresowanie swoim dziełem i czynność "coś się wybierze" nigdy nie materializuje się w postaci jakiejkolwiek selekcji, o szumnie zapowiadanej obróbce w specjalnym programie nie wspominając.

W efekcie, nasz dysk komputerowy spuchnięty jest od gromadzonych od kilkunastu lat fotografii, z których niczego nigdy "się nie wybrało", i których - co gorsza - prawie nigdy się nie ogląda. Piszę "prawie", bo zaraz po powrocie, kiedy wspomnienia są jeszcze świeże, zdarza nam się czasem urządzić krótki seansik dla znajomych lub rodziny. I to by było na tyle.

Trudno zatem się dziwić, że do kolejnej akcji "Foto" zabieram się z oporami, odkładając ją z tygodnia na tydzień i z weekendu na weekend. I z nostalgią wspominam czasy, kiedy na urlop jechało się z jednym, wystanym w kolejce i wyszarpniętym spod lady filmem ORWO, którego nieliczne klatki hołubiło się niczym największy skarb. Skarb, który ostatecznie przybierał formę około trzydziestu starannie wyselekcjonowanych ujęć, wywołanych na trudno dostępnym papierze fotograficznym i pieczołowicie wklejonych do albumu.

Co ciekawe, te nieliczne fotografie oddawały ducha naszych wakacji wcale nie gorzej niż trzaskane dzisiaj setkami cyfrówki. I miały tę zaletę, że niczego już z nich nie trzeba było wybierać, bo każda, nawet nieostra i niedoskonale skadrowana, była na wagę złota. Mais où sont les neiges d'antan!