Od kilku dni mamy jesień. Sama nie wiem – cieszę się czy martwię? Ilekroć nachodzi mnie taka wątpliwość, przypominam sobie uroczą piosenkę, bodajże Andrzeja Waligórskiego, Jesień idzie. O tym, jak to staruszek i staruszka wieszczyli nadejście jesieni.
A był sierpień. Pogoda prześliczna.
Wszystko w złocie trwało i w zieleni,
Prócz staruszków nikt chyba nie myślał
O mającej nastąpić jesieni.
Ale cóż, oni żyli najdłużej.
Mieli swoje staruszkowie zasady
I wiedzieli, że prędzej czy później
Jesień przyjdzie. Nie ma na to rady.
Otóż to. Nie ma na to rady. I im bliżej mi do staruszki, tym skwapliwiej kiwam głową w uznaniu nieuchronnej rzeczy kolei. Zdumiewa mnie natomiast, jak w niektórych obszarach, owa „nieuchronna rzeczy kolej” okazuje się pełna luk i wyjątków, a czasem nawet traci całą swoją nieuchronność.
Ot, weźmy relacje międzypokoleniowe. Wydawałoby się, że naturalny porządek wygląda z grubsza następująco: najpierw jest małżeństwo, potem rodzą się dzieci, te dzieci dorastają, a jak już całkiem dorosną, idą na swoje. Historia zatacza koło, małżonkowie-rodzice znowu zostają we dwójkę, co notabene nie zawsze dobrze się kończy, bo niektórzy tak bardzo byli rodzicami, że zapomnieli, jak to jest być małżonkami. Ale to inna historia.
Wróćmy do opuszczania gniazda przez pisklęta. Otóż od jakiegoś czasu w Europie nasila się podobno zjawisko, które można by nazwać przyspawaniem do gniazda. Pisklętom tak jest w tym gnieździe dobrze i przytulnie, że wcale nie mają ochoty nauczyć się latać, za to do perfekcji opanowują sztukę rozwierania dzioba. Po żarcie, rzecz jasna. Ewentualnie, by głośnym wrzaskiem się tego żarcia domagać.
Ostatnio ze zgrozą przeczytałam artykuł o pewnym włoskim małżeństwie, które by pozbyć się z domu 41-letniego (sic!) synka, musiało złożyć wniosek do sądu. Należy nadmienić, że synek nie był bezrobotnym inwalidą, tylko w pełni zdrowym byczkiem posiadającym intratną i stabilną posadę. Tak się jednak przywiązał do rodzinnego domu, że nie widział powodu, by się z nim rozstawać. Szczęśliwie, rodzice dalecy byli od filozoficznego pokiwania głową „nie ma na to rady” i radę znaleźli. Fakt, że dosyć drastyczną, ale podobno inaczej się nie dało.
Czytałam tę mrożącą krew w żyłach opowieść, ciesząc się w duchu, że mam jeszcze co najmniej 20 lat do ewentualnej wizyty w sądzie. I obiecując sobie, że gdyby – nie daj Boże – któreś z moich piskląt wykazywało symptomy przyspawania do gniazda, nie zawaham się, by je od niego skutecznie i w miarę szybko odspawać. Dorosłość idzie, moi mili. Nie ma na to rady.
poniedziałek, 26 września 2011
Nie ma na to rady
Etykiety:
dojrzałość,
dojrzewanie,
dzieci,
generacja,
jesień,
odpowiedzialność,
pokolenie,
rodzice,
rodzina,
samodzielność,
Waligórski,
wychowanie
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz