piątek, 22 grudnia 2017

Życzę wszytkim razem i każdemu z osobna (w tym i sobie)...

... żeby strawa duchowa była ważniejsza od pierogów i barszczu, a puste miejsce przy stole czekało na każdego - bez względu na to, jak bardzo się od nas różni. I niech każdy poważnie potraktuje przypowieść o belce i drzazdze.

Do poczytania w nowym roku!



niedziela, 17 grudnia 2017

Moja Ryska Przygoda. Prześliczna perkusistka


Z moim kolegą Benem łączą mnie dwie pasje: miłość do herbaty i muzyki klasycznej. Pierwszą odkryliśmy, gdy pracując biurko w biurko, wypijaliśmy dziennie na spółkę parę litrów tego iście brytyjskiego napoju, próbując się nawzajem przekonać, że nie ma to jak Earl Grey (Ben) lub nic nie dorówna herbacie zielonej z całych liści (ja). Wprawdzie nikt nikogo nie przekonał, ale za to doskonale poznaliśmy swoje gusta i paczka dobrej herbaty jest zawsze prezentem trafionym w dziesiątkę (thank you, Ben).

Drugą wspólną pasję uprawiamy, nawiedzając ryskie przybytki kultury wysokiej, z tutejszą Operą Narodową na czele - czasem razem, czasem osobno, a czasem osobno, ale razem, bo w trakcie antraktu wpadamy na siebie we foyer. Zawsze też mogę liczyć na relację z pierwszej ręki, jeśli akurat nie było mnie w mieście, a w Operze grano coś wyjątkowo atrakcyjnego ("duuużo straciłaś" - i błysk satysfakcji w oku).

Wspólnota upodobań muzycznych ma także i ten plus, że niewiele mi z ryskiego życia muzycznego umyka, bowiem Ben jest zawsze doskonale poinformowany. To chodzący kalendarz muzycznych imprez, który wspaniałomyślnie się swoją wiedzą dzieli, korzystając z dostępnych środków komunikacji elektronicznej.

No i właśnie parę dni temu dostałam cynk. W mojej skrzynce mailowej czekała wiadomość, że w czwartek, w Wielkiej Gildii (piękny, neogotycki budynek, gdzie w wiekach średnich zbierało się ryskie kupiectwo), odbędzie się bożonarodzeniowy koncert z udziałem tutejszej gwiazdy, barytona, Daumantsa Kalniņša, a także sekcji dętej Łotewskiej Orkiestry Symfonicznej. Brzmiało akustyczno-apetycznie, ale niestety, właśnie na czwartek zapowiedziała się z wizytą właścicielka mojego mieszkania, która postanowiła dokonać przed świętami pewnych koniecznych napraw, rzecz jasna, nie własnymi rękoma, ale wynajętego mastiera. Z żalem odpisałam, że nie dla mnie miodowy baryton Kalniņša. W chwilę później dostałam kolejnego maila. Ben informował, że tak łatwo się nie wykręcę, i że gdybym jednak chciała wejść w Christmas mood, to szanse mam spore, albowiem... Reszta była w załączniku - kompletne i długie na kilka stron kalendarium ryskich imprez muzycznych z serii Santa Claus is coming to town.

Trzeba przyznać, że lista robi wrażenie. Praktycznie codziennie jakiś koncert, czasem nawet więcej niż jeden, o charakterze mniej lub bardziej komercyjnym (niektóre za cenę naprawdę symboliczną lub za piękny uśmiech). Ryga wciąga mieszkańców w klimat świąteczny śpiewająco. Muzyka dawna i współczesna, łotewska i kosmopolityczna (powtórka z Sinatry lub Binga Crosby'ego), solowa i chóralna, symfoniczna i kameralna. Do wyboru, do koloru, ale zawsze w czerwono-białych czapkach wiadomego gościa.

Ponieważ jednak byłam w tym roku wyjątkowo grzeczna, Santa Claus uznał, że zasłużyłam na coś ekstra, i właścicielka przełożyła wizytę na przyszły tydzień. Mogłam więc pomaszerować do Wielkiej Gildii, aby zanurzyć się w świątecznej muzyce, która wyszła spod pióra takich mistrzów jak Bach, Czajkowski czy... Livingstone.

Wielka Gildia od środka


Czy pamiętasz, miły Czytelniku, piosenkę Skaldów o prześlicznej wio, wiolo, wiolonczelistce? Nie? Polecam youtuba. Tak? To zrozumiesz, o co mi chodzi. Otóż zaczyna się koncert. Na scenę wychodzi nastu facetów z instrumentami dętymi w dłoniach. Po chwili dołącza dyrygent i konferansjer - obaj rodzaju męskiego. I gwiazda wieczoru - też z rodu Adama. A na szarym końcu - niewysokie, kruche dziewczę, które skromnie staje z tyłu, przy perkusji. Jej królestwem są kotły, trójkąty, cymbałki, dzwonki, kołatki.

Koncert był piękny. Panowie grali cudnie (słyszałam na własne uszy). Dyrygent dyrygował wybornie (tak przypuszczam). Konferansjer mówił dowcipnie (widownia się śmiała), choć po łotewsku. Kalniņš śpiewał jak anioł (za to z diabelskim błyskiem w oku). Ja jednak patrzyłam tylko na tę kruchą dziewczynę, która z zapałem waliła w kotły i potrząsała dzwonkami. A kiedy we "Tańcu Rosyjskim" z "Dziadka do orzechów" energicznie, acz z wdziękiem, uderzała w tamburyn, zrobiło mi się trochę przykro.

Zrozumiałam bowiem dwie rzeczy. Po pierwsze "Taniec Rosyjski" bez tamburynu ślicznej perkusistki byłby mdły niczym waniliowy budyń. Po drugie, nikt o perkusistce nie napisze piosenki na wzór "Prześlicznej wiolonczelistki". I nie chodzi nawet o to, że wiolonczelistka siedzi w pierwszym rzędzie, a perkusistka z samiusieńkiego tyłu. Sęk w tym, że o ile "wio, wiolo, wiolonczelistka" brzmi miękko i melodyjnie, niechybnie przywołując obraz uroczej nimfy, o tyle "per, perku, pe-erkusitka" - no, sami Państwo rozumieją. Per, per, per. Wszystko, tylko nie piękno i wdzięk.

Perkusistka ma zatem przechlapane. Po koncercie trębacze, puzoniści, a nawet gość od tuby wynosili ze sceny bujne wiechcie. A perkusistka, choć na tamburynie grała niczym sama Esmeralda, nie dostała nawet złamanego badyla. Santa, gdzie byłeś podczas tego koncertu? No, gdzie?!

Pa! Ryżanka.

niedziela, 10 grudnia 2017

Moja Ryska Przygoda. Ryga kupiecka, Ryga charytatywna


Kiedy nadchodzi adwent, Rygę opanowują sklepikarze i kramarze. Tradycyjne sobotnie targi rozciągają się na cały weekend, plac przy ryskiej katedrze zamienia się w permanentny jarmark, a ceny szybują tak wysoko, że szczerze mówiąc, trzeba być desperatem lub nadzianym turystą znad, dajmy na to, Renu lub Sekwany, by na tym jarmarku dokonywać jakichkolwiek zakupów.

Kupić zaś można wszystko - od wyrobów jubilerskich (króluje bursztyn), poprzez wyroby z wełny, skóry, futra i ceramiki w tradycyjnych, łotewskich wzorach, po wymyślne kowalstwo artystyczne. Kramarze mówią głównie po rosyjsku, ale business is business, więc jak kupujący nie goworit, sprzedający okazuje się nagle poliglotą, który takie słowa jak srebro, bursztyn oraz śliczny umie wypowiedzieć w kilku europejskich językach. Cenę pokazuje na kalkulatorze i szlus. Coś takiego jak negocjacje to zjawisko w grodzie nad Dźwiną nieznane - na stwierdzenie, że drogo, kramarz wzrusza ramionami i traci nami zainteresowanie. Śliczny bursztyn w oprawie z czystego srebra musi być drogi, nieprawdaż?

Poza kramami na placu pod katedrą pełno jest także ognisk i dyndających nad paleniskiem kociołków. Grzane wine leje się strumieniami, pachnie kiełbasą i kapustą, a z głośników płynie mieszanka bożonarodzeniowych, piosenek w języku angielskim. Na plus Rydze mogę zaliczyć fakt, że jak do tej pory na adwentowym jarmarku ani razu nie usłyszałam George'a Michaela i jego Last Christmas. Tak trzymać!

Ale Ryga adwentowa to nie tylko Ryga kupiecka. To także Ryga charytatywna. Widocznie ryżanie wzięli sobie do serca zasadę, że adwent to, między innymi, czas dobrych uczynków, i postanowili nadać jej charakter instytucjonalny i masowy. Do tej pory zaliczyłam dwie imprezy tego typu.

Pierwsza to adwentowy targ charytatywny - International Charity Christmas Bazaar, który odbywa się w sobotę przed pierwszą niedzielą adwentu. Organizatorem jest Międzynarodowy Ryski Klub Kobiet, co w praktyce oznacza małżonki ryskich dyplomatów i ekspatów. W ryskim ratuszu ustawiane są stoiska - każde pod flagą danego państwa. Kupić tam można zarówno rozmaite upominki, książki, bibeloty, jak i narodowe specjały - litewski sękacz, mołdawskie wino, polskie jabłka, uzbecki pilaw. Na wynos i do konsumpcji na miejscu. Ceny niewygórowane, ale resztą nikt się nie przejmuje, bo to przecież charity. W ubiegłym roku utarg wyniósł podobno 40 tysięcy euro.

Druga impreza ma charakter mniej kupiecki, a za to bardziej widowiskowy. To doroczny Santas' Fun Run, czyli charytatywny bieg świętych Mikołajów. W drugą niedzielę adwentu spod ryskiej katedry rusza czerwono-biały tłum brodatych osobników. Pod białymi brodami kryją się twarze męskie i żeńskie, dojrzałe, sędziwe, młode, tudzież dziecięce. W imprezie biorą udział całe rodziny, które złożyły stosowną darowiznę w wysokości minimum 15 euro od osoby, dzięki czemu otrzymały kostium św. Mikołaja i numer startowy. Rotary Club, który bieg organizuje, zapowiedział, że w tym roku celem jest zebranie minimum 10 tysięcy euro. Ho, ho, ho!

Ale to nie koniec. Bo 20 grudnia rusza w Rydze "Jarmarka", czyli charytatywny bazar organizowany przez studentów Łotewskiej Akademii Sztuki. Część utargu idzie nie renowację budynku Akademii, reszta do kieszeni artystów. Bazar ma więc charakter tylko połowicznie charytatywny, ale za to jest podobno niezwykle malowniczy (co artyści, to artyści). W ubiegłym roku jakoś tam nie dotarłam, w tym zamierzam "Jarmarkę" zaliczyć i przekonać się na własne oczy. I kto wie, może coś nabędę - jakieś dzieło sztuki w formacie mieszczącym się do kabinówki?  Oczywiście, pod warunkiem, że nie puszczą mi z głośników Last Christmas!

Pa! Ryżanka.





czwartek, 30 listopada 2017

Moja Ryska Przygoda. Tożsamość BB


Kochany Dzienniczku! Wybacz, że tak cię zaniedbywałam przez czas dłuższy. Niestety, jak człowiek ciągle gdzieś jeździ w celach służbowych, i to głównie po to, żeby gadać (konferencje, panele, seminaria, wykłady), to nie ma czasu, by pisać. Nie, ja nie narzekam. Jak mawiał nieodżałowany i złotousty premier Pawlak, wszak lepiej żyć z gadania niż z dźwigania, nieprawdaż? Wyjaśniam jedynie to długotrwałe milczenie na łamach.

W ramach zadośćuczynienia opiszę, co mi się przytrafiło w ostatniej podróży. Wróciłam z niej wczorajszej nocy, zatem wspomnienie przeżytego horroru jest świeże i dojmujące. A było to tak...

Poleciałam do Sofii. Z przesiadką, rzecz jasna, bo ryskie lotnisko obsługuje wprawdzie trochę lotów bezpośrednich, ale Sofia na tej liście nie figuruje. Żeby było zabawniej, przesiadka miała miejsce w Warszawie, co dla tej opowieści znaczenia nie ma żadnego, ale tak tylko piszę, byś Czytelniku nie myślał, że nie wiem, czym jest dygresja.

Do Sofii leciałam na konferencję, na której miałam wygłosić tzw. keynote speech (czyli taką nieco ważniejszą gadkę-szmatkę), co budziło we mnie bardzo mieszane uczucia - dumy (że mnie poprosili), zdumienia (że mnie poprosili), strachu (że dam plamę), nadziei (że nie dam plamy) oraz bardzo nieśmiałej i wątłej nadziei (że wszystkich rzucę na kolana). Nie obawiałam się tylko, że zapomnę języka w gębie, bo coś takiego nie zdarzyło mi się jeszcze ani razu w całym moim życiu, choć nie zawsze - przyznaję ze skruchą - był to powód do radości i dumy.

By nie przeciągać opowieści ponad miarę, przejdę od razu do konferencji i kulminacyjnego (przynajmniej dla mnie) punktu  programu, czyli mojego wystąpienia. Choć nie, wróć! Muszę się cofnąć o jakieś pięć minut. Czyli do momentu, gdy przed wejściem na salę konferencyjną, pobierałam od obsługi technicznej słuchawki do tłumaczenia symultanicznego (konferencja odbywała się w trzech językach - po angielsku, niemiecku i bułgarsku). By otrzymać sprzęt, musiałam zostawić fant w postaci dokumentu tożsamości. W ten sposób mój dowód osobisty wylądował na dnie przepastnego pudełka.

Samego wystąpienia za bardzo nie pamiętam,  może poza momentem, gdy przechadzając się nerwowo po podeście, o mały włos nie zwaliłam się z niego z hukiem. Pogratulowałam sobie w duchu, że ubierając się w pokoju hotelowym w wyjściowe, konferencyjne ciuchy, w ostatniej chwili zrezygnowałam z pantofli na szpili na rzecz trzewików na płaskiej podeszwie. Ze szpilą ani chybi wylądowałabym w szpitalu, a moje wystąpienie opisałyby wszystkie media regionu (czy wspomniałam, że na sali siedziało ze dwustu dziennikarzy?).

Po wypowiedzeniu wieńczącego przemówienie Thank you very much, poczułam, jak wraz z oklaskami publiczności spływa na mnie błogi spokój i radosna satysfakcja, że swoje zrobiłam, a teraz mogę już tylko słuchać, jak  się inni męczą w kolejnych panelach. Gdy po konferencji udawałam się w hotelowym pokoju na spoczynek, zapomniałam nawet o potknięciu na scenie i zasnęłam snem sprawiedliwej.

Obudziłam się o pierwszej nad ranem, przerażona i zlana potem. Szybka inspekcja portfela potwierdziła  to, co odkryłam w nagłym przebłysku świadomości: nie mam dowodu osobistego! Został w skrzynce magików od obsługi technicznej konferencji. Bo ja, nieszczęsna ofiara przemówień publicznych, na śmierć zapomniałam, by oddać słuchawki, a co za tym idzie, odzyskać zastaw, czyli dokument tożsamości. I teraz jestem bez tożsamości, a więc i pozbawiona szans na powrót do Rygi drogą powietrzną. Przynajmniej w najbliższym czasie, który spędzę peregrynując do ambasady RP w Sofii i oczekując na tymczasowy paszport lub coś w tym stylu.

W przypływie rozpaczy wysłałam esemesa do jednej z organizatorek, choć rozum podpowiadał mi mętnie, że o pierwszej nad ranem normalni ludzie raczej esemesów nie czytają (wyjątek stanowią moje dzieci, ale to temat na osobną opowieść). W kolejnym akcie desperacji ubrałam się i zeszłam do recepcji, gdzie może nieco zbyt obcesowo skłoniłam dyżurującego tam młodzieńca do przetrząśnięcia wszystkich szuflad, bo "na pewno ktoś oddał wam mój dowód osobisty, więc niech pan jeszcze raz poszuka!!!" Resztę nocy spędziłam na rozważaniach różnych wariantów i opcji, w kosmicznym tempie przechodząc od poczucia totalnej klęski (jestem idiotką, a mój dowód odjechał w siną dal lub wylądował w koszu na śmieci) do nieśmiałej nadziei (nie, no, przecież ta firma od słuchawek nie rozpłynęła się w powietrzu, gdzieś istnieje, najprawdopodobniej w Sofii, a mój dowód już został przekazany organizatorom konferencji, co najwyżej z lekko złośliwym komentarzem, że niektórzy to gotowi są nawet zgubić własną głowę...).

Rano, gdy tylko godzina wydała mi się z grubsza przyzwoita, zadzwoniłam do wyżej wspomnianej organizatorki. Ta nie miała dobrych wieści. Tłumaczeniami zajmował się ich partner - drugi organizator konferencji, firma od słuchawek jest, bodajże, z Serbii, a ona (organizatorka, nie Serbia) nie ma do tej drugiej telefonu. Na koniec, gdy już byłam gotowa podciąć sobie żyły, moja miła rozmówczyni przypomniała sobie, że ci ich partnerzy mają w hotelu kolejną konferencję, więc jak zejdę na dół, to powinnam ich złapać.

By nie przeciągać struny, powiem krótko: złapałam, a dowód się znalazł. Wizja kiblowania pod polską ambasadą w Sofii odeszła w niebyt. Podziękowałam moim dwóm dyżurnym świętym, którym często zawracam głowę - św. Antoniemu (bo chodziło o zgubę) i św. Tadeuszowi Judzie (na wypadek, gdyby sprawa okazała się beznadziejna), po raz kolejny obiecując poprawę. Kiedy chowałam dowód do portfela, w oczy rzucił mi się dziwnie podobny kartonik. Łotewski dowód tożsamości - moja druga, awaryjna tożsamość.

Tak pożegnała mnie Sofia. Zdjęcie ma z opowieścią związek luźny, ale przecież nie wrzucę tu skanu dowodu osobistego!


poniedziałek, 23 października 2017

W stepie szerokim, czyli urlop w Kazachstanie. Część szósta: W Kanionie Szaryńskim

Po wrażeniach wielkomiejskich (Astana) pora na trochę natury. Tym bardziej, że kazachskiej przyrody zaznaliśmy w dużych dawkach.

Zaczęliśmy od gór. A ściślej rzecz biorąc od kanionów. Zasadniczo, miał to być jeden kanion, który przewodniki nazywają Kanionem Szaryńskim. Jak się jednak okazało, Kanion Szaryński to cała sieć rozsianych na sporej powierzchni kanionów, z których każdy jest inny. By je opisać w skrócie, najlepiej posłużyć się kolorami – jest kanion czerwony, kanion żółty i kanion czarny. Summa summarum, odwiedziliśmy wszystkie trzy, choć najdłuższą wizytę złożyliśmy w kanionie czerwonym, zwanym też Doliną Zamków.

Poranna medytacja w Kanionie Szaryńskim. Fot. M. Talarek
Nim jednak było nam dane zachwycić się krajobrazem jak z amerykańskich westernów, musieliśmy zapłacić frycowe. Nasz telefoniczny gps okazał się źle poinformowany i na autostradzie (tak, tak, jest w Kazachstanie autostrada, bodaj że jedna jedyna, ale za to nówka-sztuka, której żadna aplikacja jeszcze nie wprowadziła do systemu) przegapił nasz zjazd. Po paru kilometrach od nieszczęsnego zjazdu zaczęliśmy coś podejrzewać. Po paru następnych podejrzenia przerodziły się w pewność – zasuwamy ku chińskiej granicy, a Dolina Zamków została za plecami. Zrobiło się nieco nerwowo – w planach mieliśmy podziwianie zachodu słońca nad kanionem, a pora zrobiła się późnawa. Jak okiem sięgnąć nie widać żadnej opcji nawrotki.

Nagle zauważyliśmy coś w rodzaju parkingu, a na nim dwa samochody. Jednomyślna decyzja – trzeba spytać, jak z tego ambarasu się wykaraskać. Zatrzymujem się, wychodzimy z Ravki. Jeden gość właśnie rozłożył dywanik i zaczyna modły – mowy nie ma, żeby mu przeszkodzić. Drugi, najwyraźniej mniej religijny, po prostu stoi i kurzy papierosa. Idziemy do niego, pytamy o drogę do kanionu. Nasze podejrzenia potwierdzają się w całej rozciągłości – z prędkością 100 km/h oddalamy się od celu. Pytamy o najbliższy zjazd. Gość drapie się po głowie i mówi, że będzie za jakieś... 100 km. No tak, to Kazachstan, tu odległości liczy się w setkach. Przekonaliśmy się o tym później po wielokroć, gdy pytaliśmy, czy coś jest daleko. Daleko? Nie, niedaleko, będzie jakieś 200 km...


Którędy na Szaryń? Fot. M. Talarek


Gość widzi naszą rozpacz i podsuwa rozwiązanie. Jakieś dwa kilometry wcześniej są na autostradzie roboty. Barierka oddzielająca pasy ruchu ma przerwę. Wróćcie się tam i przejedźcie na przeciwległy pas. Jak to „wróćcie się”? – pytamy wstrząśnięci - Na wstecznym? E, nie, zwyczajnie. Obróćcie samochód, włączcie awaryjne i trzymajcie się blisko pobocza. Nadal nie możemy uwierzyć, że on tak poważnie. A policja? – wytaczamy działo. Gość śmieje się serdecznie i mówi: Ja jestem policja. Nie uwierzyliśmy. Ale zrobiliśmy, jak radził. Z duszą na ramieniu i śmiercią w oczach. Udało się. Po dwóch najdłuższych kilometrach autostrady w życiu dobrnęliśmy do przerwy w barierce i już po chwili zasuwaliśmy setką w stronę kanionu.

Zachód słońca podziwialiśmy nad autostradą. Do Doliny Zamków dotarliśmy ciemną nocą. Strażnicy pilnujący wjazdu do parku narodowego byli mocno zaskoczeni, że o tej porze ktoś tam się pcha. Radzili podjechać kawałek, rozstawić namiot i poczekać do rana. Posłuchaliśmy rady. W nagrodę nad namiotem wartę trzymała Wielka Niedźwiedzica, którą mąż Przyjaciółki złapał w sidła swojego obiektywu.
 
Wielka Niedźwiedzica nad naszym namiotem. Fot. M. Talarek
Po nocy krótkiej, bo zimnej, do woli i z rozkoszą podziwialiśmy wschód słońca, od którego czerwone skały kanionu stały się jeszcze bardziej czerwone. Towarzyszyły nam w tym licznie hasające wokół namiotu stepowe gryzonie. Szybko się przekonaliśmy, że ich obecność na stepie oznacza, że trzeba uważnie stawiać stopy, bo ilość wykopanych przez nie nor skutecznie zwiększa ryzyko skręcenia kostki. Są to stworzonka dosyć płochliwe, choć u niektórych - jak widać na poniższym zdjęciu - "parcie na szkło" zwyciężało z lękiem przed tymi dwunożnymi potworami, które nie wiedzieć po co szwendają się wokół ich domków.

Stepowy gryzoń (nazwa nieznana). Fot. M. Talarek

Potem było zejście na dno kanionu. Z sobie tylko wiadomych względów wybraliśmy drogę najtrudniejszą z możliwych, którą poza nami nikt chyba nie chodzi (tak w każdym razie wynikało z informacji udzielonych post factum przez strażników parku). A nie chodzi, bo tylko idiota lub samobójca pójdzie z ciężkim plecakiem czymś w rodzaju koziej ścieżki, gdzie trapery ślizgają się na osypujących się kamieniach, a czasem trzeba iść przyklejonym do skały, za plecami mając tylko przepaść. Nasi aniołowie stróże mieli w tym dniu kupę roboty. Skończyło się na jednym zjeździe na twarz po kamienistym żlebie (mój PiW) oraz ataku histerii na wspomnianej półce skalnej (ja). PiW miał po wypadku na przedramieniu rany, jakby go zaatakowała Wielka Niedźwiedzica. Ja wstydziłam się tego, co wykrzykiwałam w trakcie przeprawy nad przepaścią, co najmniej do końca dnia. Innymi słowy, ucierpiała jedna ręka i jedna duma. Nieźle, jak na tę trasę.

Jeśli o mnie chodzi, ochy i achy towarzyszyły mi głównie w drodze powrotnej, kiedy to już poszliśmy normalną drogą, a nie jakimś samobójczym szlakiem. Tym razem patrzyliśmy na kanion z dołu, czując, jak jego ściany napierają na nas swoim czerwonym masywem, i podziwiając rzeźby, jakie stworzyła Matka Natura. Żeby to wszystko opisać, potrzebowałabym kilku tomów. Dlatego...

BB i skała-serce. For. M. Talarek
ciąg dalszy nastąpi.

Pa! Ryżanka

wtorek, 17 października 2017

W stepie szerokim, czyli urlop w Kazachstanie. Część piąta: Astana wielka jest


fot. W. Biały

W Astanie spędziliśmy o jeden dzień więcej niż planowaliśmy. Wszystko przez remont pasów startowych na astańskim lotnisku oraz linie lotnicze SCAT, które jako alternatywę dla porannego lotu do Ałmaty zaproponowały nam lot późnowieczorny. Co było robić? Choć wyczerpani nocnym lotem Warszawa - Astana, poczłapaliśmy do przechowalni bagażu, zostawiliśmy nasze klamoty i uzbrojeni w przewodnik ruszyliśmy na nieplanowany spacer po stolicy.

Jak się wkrótce okazało, słowo "uzbrojeni" było mocno na wyrost. Należałoby raczej powiedzieć, że nasza "broń" była klasycznym niewypałem. Już pobieżna lektura wydanego przez Księgarnię Globtrotera przewodnika wprawiła nas w konsternację. Autor dzieła (litościwie przemilczę nazwisko, kto chce, to sobie sprawdzi), nie mógł się na przykład zdecydować, czy nazwa Ałmaty to rzeczownik w liczbie mnogiej czy pojedynczej. W jednym zdaniu dowiadywaliśmy się o atrakcjach, które mogą nas zaskoczyć w "Ałmatach". W innym Ałmaty okazywało (nie okazywały) się miastem pełnym interesujących zabytków. I choć z Astaną takiego problemu nie było, dłuższe obcowanie z przewodnikiem zrodziło w nas przekonanie, że: a) autor nigdy w Kazachstanie nie był; b) dokonał przekładu z języka obcego, najpewniej rosyjskiego, o czym świadczyło uporczywe nazywanie pewnego asyryjskiego władcy carem.

Jeśli się, miły Czytelniku, wybierzesz do Astany, radzę, byś na lotnisku nie rozglądał się za taksówką. Nie ma to najmniejszego sensu, gdyż do centrum zawiozą Cię bezpośrednio i w bardzo przystępnej cenie dwie linie autobusowe - 10 i 12. Musisz tylko uważać z powrotem, gdyż ich trasy są jakoś tak dziwnie zaprojektowane, że wracając na lotnisko, o mały włos pojechalibyśmy w stronę przeciwną niż należy. Proszę mnie nie pytać, jak to możliwe, do dziś nie rozumiem. Grunt, że sympatyczna bileterka (tak, tak, w Kazachstanie - przynajmniej tam, gdzie korzystaliśmy z transportu miejskiego, bilety kupuje się u biletera-kontrolera) przepytała nas, dokąd jedziemy, i kazała się przesiąść.

Bileterzy w ogóle są bardzo pomocni - nie tylko w ustalaniu, gdzie należy wysiąść, ale i w innych kwestiach. W jednym z autobusów, gdy tylko kupiliśmy bilety, kontrolerka machnęła ręką na dwóch siedzących niedaleko młodzieńców i wrzasnęła tonem nieznoszącym sprzeciwu "Malcziki, wstawat'!" Chłopaki zerwały się z miejsca, a bileterka popchnęła na siedzenia mnie i moją Przyjaciółkę. Pojęcia nie mam, czy zdecydował fakt, że jesteśmy "żeńszczyny", czy to, że jesteśmy "w pewnym wieku" (Boże, uchowaj!), czy też może był to gest uprzejmości dla cudzoziemców.

Co do samej Astany, obejrzeliśmy ją sobie dosyć dokładnie, a wspomniane wyżej komplikacje z lotem do Ałmaty sprawiły, że dane nam było zwiedzić zarówno Astanę "letnią" (dwadzieścia pięć stopni w cieniu), jak i Astanę "zimową" (plus dwa stopnie, lodowaty wiatr, coś w rodzaju śniegu). A wszystko to we wrześniu, w odstępie zaledwie 10 dni. Osobiście wolałam tę pierwszą Astanę - ciepłą i roziskrzoną słońcem odbijającym się w wielkich taflach szkła tamtejszych wieżowców. Wieżowców w przeważającej większości błękitnych, szafirowych, lazurowych. Można by powiedzieć, że Astana to miasto w smutnym kolorze blue, jak śpiewa nieoceniona Maryla R.

fot. M. Talarek





fot. W. Biały
Najbardziej dojmujące wrażenie? Astana jest WIELKA. Nie w sensie powierzchni (choć jest sporo większa od Warszawy) czy ludności (jak cały Kazachstan, także Astana jest wręcz pustawa). Astana jest wielka, bo prawie wszystko w niej jest wielkie. Okazałe, rozległe, niebotyczne - przymiotniki można mnożyć. Od razu widać, że Astana ma zachwycać i przytłaczać - sama nie wiem, co bardziej. Stworzona na fundamentach istniejącego od XIX w. miasta, stała się symbolem potęgi Kazachstanu i - co tu kryć - jego wodza, ojca narodu i jednostki czczonej niczym bóstwo - prezydenta Nazarbajewa. To on wymyślił Astanę, on zatrudnił światowej sławy urbanistów i architektów, za co miasto odpłaca mu się hojnie, nazywając co bardziej szacowne instytucje jego imieniem i utrwalając w coraz to bardziej szlachetnej materii rozmaite części ciała wielkiego prezydenta. W wieży Bajterek można przyłożyć dłoń do odcisku najszlachetniejszej z kazachskich dłoni, co - rzecz jasna - skrzętnie uczyniliśmy. Licho wie, może gość faktycznie przynosi szczęście.

fot. M. Talarek

Swoją drogą, Foster et consortes musieli się czuć, jakby chwycili Pana Boga za nogi, a może i za coś więcej, bo tak poszaleć z wyobraźnią i budżetem mogli chyba jeszcze tylko w Dubaju. Pod wieloma względami Astana przypomina zresztą Dubaj - można tu znaleźć podobnie "odjechane" formy architektoniczne i podobny rozmach. Kiedy jednak przyjrzeć się z bliska, podobieństwa się kończą - wykonawstwo wyraźnie nosi ślady całkiem postsowieckiej "dbałości". Nowiutkie fontanny pękają już tu i ówdzie i tylko patrzeć, jak całe miasto będzie potrzebowało kompleksowej renowacji.

Miłą odskocznią od tego urbanistyczno-architektonicznego szaleństwa jest leżąca po drugiej stronie rzeki stara Astana, gdzie można znaleźć kilka dziewiętnastowiecznych kamienic i drewnianych domów, dających poczucie, że i tu kiedyś było normalne życie.


fot. M. Talarek
Bo Astana sprawia wrażenie, jakby od początku do końca była sztuczna. Poruszamy się wśród czegoś na kształt filmowych dekoracji, a mijający nas ludzie bardziej przypominają statystów niż osoby z krwi i kości. Wrażenie to pogłębia się jeszcze, gdy się pojedzie do Ałmaty - miasta bardziej siermiężnego, mniej spektakularnego, za to po prostu prawdziwego i kipiącego życiem. Kiedy pytaliśmy mieszkańców Astany, gdzie znajdziemy bazar, na którym można kupić wyroby lokalnego rzemiosła, skierowano nas do... galerii handlowej Chan Szatyr - wielkiego budynku w kształcie "namiotu chana" (Foster i spółka, a jakże), gdzie o klienta walczą wszystkie marki znane nam z warszawskich centrów handlowych. Natomiast w starej części miasta wysłano nas do czegoś, co zwie się targiem, a co jest domem towarowym podzielonym na liczne butiki, gdzie niepodzielnie króluje chińszczyzna. Kazachskich wyrobów tyle co jak napłakał, a one podobno nigdy nie płaczą.

Na koniec słowo o czymś, co można by chyba uznać za syntezę ambicji prezydenta Nazarbajewa - o Piramidzie Pokoju i Pojednania (Foster i spółka, jakże by inaczej). Ta niesamowita budowla powstała jako miejsce, gdzie liderzy światowych religii mają deliberować o problemach tego łez padołu. I deliberują - co dwa lata odbywa się tam wielki jak ego Nazarbajewa kongres, z którego, jak wiemy, nic kompletnie nie wynika, oczywiście poza sławą i chwałą dla ojca narodu kazachskiego. Skorzystaliśmy z okazji, by usiąść na krzesłach zajmowanych przez wielkich tego świata. Napisaliśmy też przesłanie do liderów - karteczka z naszym tekstem czeka na nich w specjalnej skrzynce. Kusiło, by napisać "pocałujcie nas w nos". Napisaliśmy "no more war" - wprawdzie do rymu, ale bez większej nadziei na realizację tego szlachetnego przesłania.


fot. W. Biały
Ciąg dalszy, oczywiście, nastąpi.

Pa! Ryżanka

środa, 11 października 2017

W stepie szerokim, czyli urlop w Kazachstanie. Część czwarta: Na drogach i bezdrożach

Dziś opowiem Ci, miły Czytelniku, o kazachskich drogach. Bez nich bowiem nasza podróż zwyczajnie nie miałaby miejsca. Przejechaliśmy dwa tysiące kilometrów z ogonkiem, co zgodnie uznaliśmy za cud, biorąc pod uwagę, po czym musieliśmy jeździć, oraz fakt, że nasza wypożyczona Ravka zniosła to dzielnie i dowiozła nas do krańca podróży w jednym kawałku.

Interesujące jest to, że kiedy opuszczaliśmy Polskę, Ravka była jeszcze Hiluxem, bo taki wóz zarezerwowaliśmy w ałmatyńskim biurze Avisa. Kiedy jednak zjawiliśmy się w rzeczonym biurze (notabene, mieści się ono w luksusowym hotelu, więc nasze pojawienie się w strojach zaprawionych w boju trampów wywołało lekkie zdziwienie na twarzach hotelowej obsługi), czekała nas niespodzianka. "Naszego" Hiluxa gwizdnął nam sprzed nosa niejaki Bot Petrus (takie nazwisko figurowało na umowie, która przypadkowo została nam okazana), a dla nas została toyota RAV. Dyskusja była bezprzedmiotowa - mogliśmy albo wziąć Ravkę, albo nic. Przeklęliśmy w duchu Bota Petrusa, ja skomentowałam, że skoro nazywa się Bot, na pewno musi być kimś niecnym, a w ogóle to wcale nie jest pewne, czy ma cechy ludzkie (wiem co mówię, z botami mam w robocie do czynienia na co dzień), wzięliśmy Ravkę i ruszyliśmy na podbój kazachskich dróg i bezdroży.

Z przewagą tych ostatnich, jak się okazało. Takich dziur, dołów, kolein, tarek, kamieni i innych atrakcji nie zaznałam w całym moim życiu. No, może z wyjątkiem gruzińskiej Drogi Wojennej, ale w Kazachstanie dawka była piorunująca. Co ciekawe, kazachskie drogi mają irytującą skłonność do robienia kierowcom niespodzianek. Jedziemy sobie, dajmy na to, na trasie Kanion Szaryński - wioska Saty. Na początku jest milutko, asfalt wprawdzie chropawy, ale do przeżycia. Nagle się kończy, by przejść w żwirowy koszmar. Ciągnie się i ciągnie kilometrami, a żeby nie było za łatwo, na środku drogi powbijane są stalowe pręty - chyba coś w rodzaju znaczników geodezyjnych, które są na tyle grube i sztywne, by z łatwością przebić oponę, ale na tyle cienkie i krótkie, że w zapadającym zmroku stają się kompletnie niewidoczne. Nagle - cud! Znowu jest asfalt. Tym razem gładki i równy jak lodowisko na olimpiadzie w Soczi. Oddychamy z ulgą, Ravka dostaje zastrzyk energii i wreszcie pokazuje, na co ją stać. A już w chwilę później - prrrr!  Ale przed prrr, gwałtowne łup! Koniec asfaltu, znowu szuter. I tak już do końca.

Generalnie, można powiedzieć, że po kazachskich drogach nie tyle jeździliśmy, ile się po nich tłukliśmy. Ravka dostała naprawdę nieźle w kość, a my razem z nią. Pokonywanie stepowych dróg parku Ałtynemel należało do przeżyć bardzo szczególnych - o tym, że jesteśmy na drodze świadczył jedynie jaśniejszy, wyjeżdżony ślad pod oponami i równie dobrze moglibyśmy jechać obok, nie odczuwając specjalnej różnicy. Z jednym wyjątkiem - drogi do petroglifów. Tu zjechanie z drogi choć na centymetr groziło zawieszeniem się na szczodrze rozsianych na poboczu głazach. Które, nawiasem mówiąc, zalegały też i na samej drodze. W obawie przed rozcięciem opon nasi panowie dzielili się obowiązkami - jeden prowadził, a drugi szedł przed Ravką i usuwał co ostrzejsze skały spod jej delikatnych stóp. W pewnym momencie uznaliśmy jednak, że skoro poruszamy się w tempie 5 km na godzinę, to pieszo pójdzie nam się niewiele wolniej, a na pewno przyjemniej. Porzuciliśmy Ravkę na poboczu (zaparkowanie między jedną skałą a drugą to był prawdziwy majstersztyk) i dalszą drogę pokonaliśmy na nogach.

Ravka służyła nam wiernie i z oddaniem, za co byliśmy jej niewymownie wdzięczni. W uznaniu zasług zdradziliśmy ją tylko raz. Kiedy zwierzyliśmy się naszej gospodyni w Saty, że wybieramy się na podbój jeziora Kaindy, chaziajka złapała za telefon, mówiąc, że zaraz nam zamówi szafiora (kierowcę, znaczy). Zaprotestowaliśmy, że nie, że po co, że przecież my sami... Chaziajka jednak nie na darmo była nauczycielką - tonem nieznoszącym sprzeciwu pouczyła nas, że droga do Kaindy nadaje się wyłącznie na specjalny samochód i jeśli chcemy tam dojechać żywi, musimy jej posłuchać. Szczerze mówiąc, podejrzewaliśmy małodusznie, że to klasyczny sposób na to, by naciągnąć naiwnych turystów i dać zarobić kuzynowi. Kiedy jednak następnego dnia pokonywaliśmy trasę Saty - Kaindy pięćdziesięcioletnim uazem, zmieniliśmy zdanie. Czego jak czego, ale przeprawy przez rzekę w bród nasza Ravka chyba by nie przetrwała.

W nagrodę, że jej tego oszczędziliśmy, dostaliśmy uroczego szafiora, który przez całą trasę nie odezwał się ani razu (podejrzewamy, że znał wyłącznie kazachski, a może uzbecki), za to z uporem godnym lepszej sprawy zabawiał się w didżeja, racząc nas bardzo nieoczywistą mieszaniną języków, stylów i rytmów. Mąż Przyjaciółki spekulował, że był to swego rodzaju eksperyment - szafior sprawdzał nasze reakcje na różne utwory, bo wyrobić sobie opinię, co kręci zachodnich turystów. Ot, takie małe badanie rynku na czterech żywych organizmach.

By być sprawiedliwą, muszę dodać, że największą rekompensatą za obite na kazachskich drogach gnaty było wszystko to, co na nas czekało na końcu każdej z naszych tras - widoki jak z National Geographic, tyle że w realu. Ale o tym, co zobaczyliśmy tu i ówdzie, napiszę następnym razem. Czyli... ciąg dalszy nastąpi.

Pa! Ryżanka

PS. No, dobra, dziś jedna fotka - na zachętę do dalszej lektury.

Jezioro Kaindy











poniedziałek, 9 października 2017

W stepie szerokim, czyli urlop w Kazachstanie. Część trzecia: Gdzie głowę złożyć


Planując naszą wyprawę, dość szybko przekonaliśmy się, że pod względem organizacyjnym nie będzie ona podobna do innych - ot, choćby do tej, którą odbyliśmy w ubiegłym roku na Sycylię. Wtedy całą trasę zaprojektowaliśmy w najdrobniejszych szczegółach, porezerwowaliśmy wszystkie noclegi i kolejne odcinki pokonywaliśmy w czasie z grubsza zgodnym z przewidzianym. Kazachstan niemal od razu powiedział nam jasno: nic z tych rzeczy, moi drodzy!

Astana i Ałmaty, gdzie noclegi zarezerwowaliśmy przez Booking.com, nie stanowiły problemu (tak nam się przynajmniej wydawało, bo życie zweryfikowało to przeświadczenie dosyć radykalnie). Gorzej z tak zwaną prowincją. Wygrzebane z wielkim trudem w sieci adresy internetowe agencji turystycznych okazały się kompletnie nieprzydatne. Wszystkie maile, jakie wysłałam, zostały chyba skierowane na Berdyczów. Nie doceniono nawet mojego poświęcenia, które wyraziło się w mozolnym kleceniu korespondencji po rosyjsku. Odpowiedziała mi pełna lekceważenia cisza. Kiedy więc ruszaliśmy w podróż, wiedzieliśmy z grubsza, gdzie będziemy nocowali w miastach. Reszta miała się okazać na miejscu.

Ałmaty potraktowało nas przychylnie. Zarezerwowany hostel okazał się całkiem sympatycznym miejscem, okupowanym w miażdżącej większości przez Kazachów. Cudzoziemców było jak na lekarstwo - poza nami, przebywał tam pewien miły Słowak w wieku emerytalnym, o czym informował z radością i satysfakcją, podkreślając, że tylko na emeryturze może sobie człowiek pozwolić na pięciotygodniową włóczęgę po Kazachstanie, Uzbekistanie, Tadżykistanie i paru innych stanach. By nie psuć atmosfery, nie wszczęliśmy dyskusji na temat wysokości świadczeń emerytalnych w naszych ojczyznach. Spotkaliśmy też rodaczkę - intrygujące dziewczę o niebieskich (!) włosach i radykalnych, lewicowych poglądach, której piercingi, fryzura oraz deklaracje, że prosto z Kazachstanu udaje się na paradę równości, stanowiły przedmiot pełnego konsternacji zainteresowania kazachskich studentów. Ci ostatni, jak się okazało, traktowali hostel jak akademik i żyli tam sobie na stałe, często-gęsto okupując kuchnię i pichcąc potrawy suto zaprawiane czymś straszliwie ostrym (zostaliśmy poczęstowani - kasłałam przez resztę wieczoru). Jakim cudem udawało im się tam uczyć, pozostanie dla mnie zagadką.

Hostelowa obsługa mówiła wprawdzie wyłącznie po rosyjsku, ale za to była niezwykle miła i chętna do rozwiązywania naszych problemów (np. braku prądu w naszym pokoju). Uroku miejscu dodawał fakt, że tuż obok znajdował się meczet i o świcie oraz zachodzie słońca, jeśli tylko byliśmy na miejscu, mogliśmy słuchać melodyjnych nawoływań muezzina. Urok bladł znacząco, gdy tylko udawaliśmy się pod prysznic. Stan infrastruktury łazienkowej wołał gromko o pomstę do nieba, której na imię solidny remont. No ale była ciepła woda, lecąca pod niezłym ciśnieniem, więc narzekać nie wypadało.

Tym bardziej, że jak się okazało już wkrótce, takie luksusy jak toaleta i prysznic nie były nam pisane na całej trasie. Dwie noce spędzone pod namiotem - jedna w Kanionie Szaryńskim, a druga wśród tamaryszków nad jeziorem Kapczagaj, utwierdziły mnie w przekonaniu, że zapakowane do plecaka "na wszelki wypadek" chusteczki cleanic nie były głupim pomysłem. Notabene, ten drugi nocleg przypadł na nagłą zmianę pogody - dobę wcześniej zaczął wiać potężny i chłodny wiatr, który sprawił, że temperatura w nocy spadła w okolice zera. Dawno nie miałam na sobie tylu warstw ubrania. I dawno tak nie zmarzłam. Ale nie ma tego złego. Zimno wyganiało nas z legowiska przed świtem i mogliśmy się napawać widokiem takich wschodów słońca, że klękajcie narody. A takie gwiazdy jak nad Kanionem Szaryńskim, widziałam jedynie nad jordańską pustynią Wadi Rum.

Musieliśmy też zweryfikować nasze przeświadczenie, że "zawsze przecież możemy znaleźć nocleg u ludzi". Akurat! Owszem, tam gdzie turyści są na porządku dziennym - jak na przykład w wiosce Saty leżącej niedaleko granicy z Uzbekistanem i będącej bazą wypadową nad jeziora Kaindy i Kolsai, podróżnicy znajdą nocleg bez trudu. Zwłaszcza jeśli znają rosyjski. Inaczej nie zrozumieją napisu "здесь живут туристы" umieszczonego na bramie jednego z domów. My, obeznani z cyrylicą od szkoły podstawowej, w lot załapaliśmy, że "tu mieszkają turyści". Czyli my. Szybko też uznaliśmy przywołany przez gospodynię w negocjacjach cenowych argument "u mnie jest toaleta i prysznic" za decydujący. Kiedy się okazało, że prysznic był, ale działał tylko teoretycznie (siąpanie po kropelce trudno uznać za standard), na renegocjacje było już za późno.


Jednakże w miejscach, gdzie "turisty" nie "żywut", mieszkańcy nie okazali się tak chętni do przyjmowania nas pod swój dach. Ba, odnieśliśmy wrażenie, że pojąć nie mogą, po kiego włóczymy się po ich wiosce, a prosty wniosek z tego niezrozumienia był taki, że nasze cele na pewno są podejrzane. Skończyło się rozbiciem namiotu na stepie, wśród tamaryszków. 

Ale nic nie przebije wstrząsu, który czekał nas w noclegowni u bram parku narodowego Ałtynemel. Do urzędu wydającego zgodę na wjazd do parku dotarliśmy po wyczerpującej podróży z wioski Saty. Seriozny "czynownik" odpytał nas z celu wizyty, tras, które chcemy pokonać, i czasu, który zamierzamy tam spędzić. Potem spytał, czy potrzebujemy przewodnika, i zanim zdążyliśmy odpowiedzieć  cokolwiek, dodał, że jego wynajęcie jest obowiązkowe. No, skoro obowiązkowe... Na koniec przesłuchania padło pytanie, gdzie będziemy spali. Byliśmy łatwym łupem - o miejscu noclegu nie mieliśmy bladego pojęcia, bo "to się miało okazać na miejscu". Zaoferował nam dwie opcje - hostel przy biurze parku (droższy) i inny przy wjeździe do parku (tańszy). Spytany o różnicę, coś tam zaplótł dosyć nieprecyzyjnie, ale zrozumieliśmy z grubsza, że w opcji tańszej będziemy wszyscy czworo spali w jednym pokoju. Dla kogoś, kto miał już za sobą wspólne noce w namiocie, to betka.  Wybraliśmy wariant drugi.

Kiedy po kilku kilometrach drogi przez step dojechaliśmy do rzeczonej noclegowni, moim udręczonym oczom ukazał się taki oto widok.



A w chwilę później taki:



Nieobeznanych z cyrylicą informuję, że napis na stojącym w stepie szerokim blaszaku dumnie głosił "Prysznic". Drugi z przybytków nie potrzebował opisu. W pierwszym odruchu chciałyśmy z Przyjaciółką namówić małżonków na wrzucenie wstecznego i powrót do czynownika. W drugim, obliczyłam w duchu, na ile starczy nam zapas chusteczek cleanic. W międzyczasie weszliśmy do chałupki, której gospodarz - miły starszy pan odziany w barwy paramilitarne, kazał nam zdjąć buty i oprowadził po włościach. Uwagę, że z tymi butami to chyba przegięcie, skoro prysznic jest w stepie, a wychodek takoż, zostawiłam chwilowo dla siebie. I chwała Panu! Bo już chwilę później moje oczy oglądały dwie (!) toalety, każdą wyposażoną w kibelek i prysznic. Alleluja!

Choć wystrój toalet można by elegancko nazwać minimalistycznym, ciepła woda leciała z prysznica z siłą wodospadu, wiec narzekanie należałoby zaliczyć w poczet grzechów śmiertelnych. Na marginesie dodam, że wygódka za płotem nie stała bezużytecznie - korzystali z niej nasi gospodarze. Czy używali "stepowego" prysznica, nie udało mi się wyśledzić.

O noclegach w Astanie napiszę osobno, bo... Nieważne. Ciąg dalszy nastąpi!

Pa! Ryżanka









czwartek, 5 października 2017

W stepie szerokim, czyli urlop w Kazachstanie. Część druga: Nim dotarliśmy

Tak przywitała nas Astana

Przygotowania do podróży rozpoczęliśmy dosyć wcześnie – jakieś pół roku przed wyprawą. Fakt, że Kazachstan właśnie zniósł dla Polaków wizy, uznaliśmy za znak, że wybór kierunku był wspierany z nieba. Amen.

Jak wspominałam, pierwszy zarys trasy mój PiW miał w głowie już w chwili, gdy rzucił hasło „Kazachstan”. Wiadomo było, że w dwa tygodnie nie damy rady objechać kraju ponad osiem razy większego od Polski. Trzeba było coś wybrać. Więc wybraliśmy. Z miast odwiedzimy Astanę i Ałmaty – nową i starą stolicę. Pozostały czas przeznaczymy na południową część Kazachstanu leżącą na wschód od Ałmaty – kaniony, góry, jeziora, parki narodowe. No i – jak się wkrótce okazało – step, step, jak okiem sięgnąć - step.

Zanim to jednak nastąpiło, trzeba było jakoś do tego Kazachstanu dotrzeć. Z oczywistych względów (urlop nie jest z gumy), właściwie jedyną opcją był lot. I to lot Lotem. Pomysł, by polecieć od razu do Ałmaty i ruszyć w plener, okazał się nierealny – bezpośrednich lotów do Ałmaty po prostu nie ma, a te z przesiadkami jeżą włos na głowie, gdy się policzy wszystkie godziny spędzone w podróży. A urlop ucieka. Zdecydowaliśmy się zatem na lot Warszawa – Astana, połączenie, które LOT uruchomił głównie ze względu na Expo, do którego Astana właśnie szykowała się z wielką pompą.

Potem zaczęły się schody. Jak dotrzeć z Astany do Ałmaty, skąd chcieliśmy rozpocząć naszą włóczęgę? Samochód? Odpada. Za daleko, za długo, szkoda czasu. Pociąg? Owszem, jest, i to całkiem niezły, z opcją podróży całonocnej kuszetką. Kuszące. Kiedy jednak zaczęliśmy się rozglądać za biletami, okazało się, że możemy je kupić z wyprzedzeniem maksymalnie czterdziestopięciodniowym. Z czego wniosek, że trzeba poczekać, a potem czyhać na bilety, bo w okresie wakacyjnym (a wrzesień się do niego jeszcze zalicza) rozchodzą się jak świeże bułki. Co gorsza, jeśli 45 dni przed wyjazdem, jakimś cudem, uda nam się dopaść 4 bilety, to by zakupić powrotne, musimy odczekać parę dni (tyle, ile zechcemy zostać w regionie Ałmaty) i znów czyhać. Innymi słowy, istnieje ryzyko, że kupimy bilety w jedną stronę, a potem się okaże, że nie mamy powrotnych. Kuszetki przestały być kuszące. Odkryliśmy jednak, że mamy alternatywę – LLLL, czyli lot lokalnymi liniami lotniczymi. Za naprawdę przystępną cenę. Alleluja!

Nasz entuzjazm opadł niczym przekłuty balon, gdy tylko zasiedliśmy do kompa, by kupić bilety. Żadna, ale to żadna z naszych kart kredytowych czy debetowych nie była wystarczająco dobra dla linii lotniczych SCAT lub obsługującego je operatora płatności internetowych. Po kolejnej wyświetlającej się na ekranie informacji, że transakcja nie może być zrealizowana, zadzwoniłam do Przyjaciółki, że chyba jednak pójdziemy do Ałmaty pieszo, chyba że oni spróbują swoich kart. Spróbowali. I stał się cud – transakcja została zrealizowana. Nie ujawnię, jakiego banku karty ma moja Przyjaciółka, mogę jednak ujawnić, że karty PKO BP odpadają w przedbiegach. Nawet, drogi Czytelniku, nie próbuj.

Nasz plan podróży rysował się od tej pory całkiem zgrabnie. Wylot w piątek wieczorem. W sobotę ok. 8.30 rano lądujemy w Astanie. Załatwiamy formalności (na lotnisku trzeba wypełnić jakieś druki, które konieczne są przy odprawie paszportowej i których – jak nam powiedziano – należy potem strzec jak źrenicy oka, pod groźbą Bóg raczy wiedzieć jakich kar), odbieramy bagaże, zaliczamy odprawę paszportową i idziemy na terminal lotów krajowych, skąd ok. południa wylecimy do Ałmaty. Bułka z masłem.

Jakiś tydzień przed wyjazdem mało się tą bułką nie udławiłam. Mój PiW dostał bowiem tajemniczo brzmiącego maila. Brzmiał tym bardziej tajemniczo, że dwa zdania, które zawierał, zostały napisane po rosyjsku i ani mąż, ani ja nie mogliśmy w stu procentach stwierdzić, że rozumiemy jego treść zgodnie z intencją. Brzmiała ona mniej więcej tak: Szanowny Panie, lot nr... do Ałmaty o godz. 12.30 odwołany. W zamian może Pan lecieć o 8.40. Z poważaniem. Jak to 8.40? Przecież my w Astanie lądujemy o 8.30! Wysmażyłam stosownego maila. Nie dostałam odpowiedzi przez dwa najbliższe dni. Sytuacja zrobiła się podbramkowa. W rozpaczy odgrzebałam gdzieś numer telefoniczny linii SCAT. Poszukiwania osoby mówiącej po angielsku zajęły z 15 minut, wyjaśnienia kolejne 10 (licznik mojej komórki bił radośnie, rachunek, który dostaliśmy parę dni temu prawie przyprawił PiW-a o zawał). W końcu... poproszono mnie o maila. Wrrrrrr!

Napisałam. Tym razem przyszła odpowiedź. Mam napisać kolejnego maila (wrrrrr!) o zamianę lotu na późniejszy. Po serii wyczerpujących wiadomości, wreszcie dobiliśmy do portu – polecimy o 22.15. Martwienie się, jak o północy dotrzemy do naszego hostelu (o planowaniu noclegów napiszę osobno, bo to temat na dłuższą gawędę), zostawiliśmy sobie na później. Radość, że oto trzymaliśmy w ręku wydrukowane bilety lotnicze z Warszawy do Astany i z Astany do Ałmaty, przyćmiła wszystko. Jedziemy do Kazachstanu!

Ciąg dalszy nastąpi. Pa! Ryżanka

poniedziałek, 2 października 2017

W stepie szerokim, czyli urlop w Kazachstanie. Część pierwsza i nieostatnia



Od czego by tu zacząć... No dobra, od początku. Parę miesięcy temu, jakoś tak w styczniu, do świadomości mojej i mojego PiW-a przedarła się myśl, że mamy oto rok 2017, a to oznacza, że we wrześniu będziemy świętowali bardzo, ale to bardzo okrągłą rocznicę naszego związku małżeńskiego. Zaczęliśmy o tym mówić niemal równocześnie, co dobitnie świadczy o tym, że wspólne lata robią swoje i ludzie zaczynają być nie tylko jednym ciałem, jak głosi Pismo, ale i jednym umysłem.

Idąc za ciosem, jednomyślnie (a jakże) postanowiliśmy, że musimy tę rocznicę uczcić wyjątkowo i niekonwencjonalnie. A ponieważ oboje uwielbiamy podróże, naturalnym wyborem stała się jakaś wyjątkowa i niekonwencjonalna podróż. Żadne tam Lazurowe Wybrzeże czy Kanary, ale coś, co będziemy wspominać, póki śmierć nas nie rozłączy, amen. Rozważaliśmy różne kierunki i opcje, aż wreszcie mój Pan i Władca zaproponował: A może by tak Kazachstan? Fakt, że równocześnie poczęstował mnie paroma linkami do stron, gdzie piękno kazachskiej przyrody rzuca na kolana i nie pozwala wstać, każe mi przypuszczać, że pomysł nie był tak całkiem spontaniczny, a nabyta z latami znajomość małżonki stoi na najwyższym poziomie. Obejrzałam fotki i nie było już odwrotu.

Po krótkiej naradzie postanowiliśmy na wyprawę zaprosić moją Przyjaciółkę z małżonkiem (jest to moja najdawniejsza i najserdeczniejsza Przyjaciółka, z którą już za trzy lata będę świętowała rocznicę naszej przyjaźni o dwadzieścia lat dłuższą od rocznicy mojego ślubu - jak komuś się chce rozwiązać tę arytmetyczną zagadkę, to proszę uprzejmie). Przyjaciółka i małżonek wyrazili zgodę i od tej pory mogliśmy uznać, że nasza podróż rocznicowa została oficjalnie zatwierdzona i zainaugurowana.

Znajomi i koledzy z pracy reagowali na ten pomysł różnie. Najzabawniejsza była reakcja pewnego kolegi z ryskiej ambasady USA, który, gdy usłyszał, że jadę na urlop do Kazachstanu, najpierw wybuchnął śmiechem w stylu "bujać to my, ale nie nas", potem spytał "na Boga, dlaczego tam", następnie zagadnął, czy oglądałam "Borata", a na koniec zasugerował zamiennik w postaci Armenii (z pochodzenia jest Ormianinem).

Dwa dni temu wróciliśmy. Mam za sobą dwa cudowne tygodnie, pełne przygód i niesamowitych historii, które postaram się tu opisać. Postanowiłam, że nie będzie to opowieść chronologiczna, a raczej ułożona tematycznie. Gdyby Ci się, drogi Czytelniku, zamarzyła kiedyś wyprawa do Kazachstanu, może Ci się ta relacja na coś przyda. Załączę trochę zdjęć, ale będzie to zaledwie ułamek kropelki w oceanie fotek, które wspólnymi siłami popełnili nasi mężowie. Ta, która towarzyszy temu wpisowi, przedstawia symbol Astany - stolicy Kazachstanu. To tzw. Bajterek. I nie jest to bynajmniej wynaturzony hymn na cześć golfa, ale wieża-drzewo życia ze złotym jajem w koronie. Jedna z wielu budowli, którymi usiana jest Astana, a które jedni podziwiają, inni wyśmiewają. Ale nie uprzedzajmy faktów, o Astanie napiszę osobno i obszernie.

A zatem - ciąg dalszy nastąpi. Pa! Ryżanka (ponownie)

czwartek, 31 sierpnia 2017

Moja Ryska Przygoda. Czy jest pani zadowolona...?


Jeśli potrzebowałam jeszcze potwierdzenia, że stałam się ryżanką całą gębą, to właśnie nadeszło. Pojawiło się z postaci pewnej miłej pani ze srebrną koronką na zębie, która zadzwoniła dziś do moich drzwi. I pewnie by od tych drzwi odeszła z kwitkiem, gdyby nie nasza blokowa kociara, która akurat weszła na klatkę schodową. Pani z koronką spytała mnie o coś po łotewsku. Ja odparłam po angielsku, że nie mówię po łotewsku. Na co kociara życzliwie i bardzo na wyrost oznajmiła na całe gardło, że przecież świetnie mówię po rosyjsku. Pani z koronką bardzo się ucieszyła i wyjaśniła, tym razem po rosyjsku, że ona w sprawie ankiety socjologicznej tutejszego uniwersytetu. Po czym, niezaproszona, wpakowała mi się do mieszkania i w tzw. salonie prędziutko rozłożyła laptopa, by mnie ową ankietą objąć.

Kiedy nieporadnie próbowałam jej wyjaśnić, że przecież nie jestem łotewską grażdanką, ankieterka zapewniła, że to nie szkodzi, a ona musi tę ankietę przeprowadzić, więc gdybym mogła... Cóż, uznałam, że mogę, a poza tym cały eksperyment może się okazać interesujący. Na wszelki wypadek spytałam jednak, czego dotyczy badanie, żeby się nie okazało, że będę musiała na ten przykład opowiadać o moich preferencjach dotyczących łotewskiej poezji modernistycznej, bo w tej dziedzinie nie wypowiem się nawet w języku ojczystym, o innych nie wspominając. Okazało się jednak, że badanie dotyczy poziomu zadowolenia z życia. Nooo, na ten temat to sobie możemy pogadać!

Zaczęło się klasycznie - płeć, wiek, stan cywilny, dzieci, wykształcenie, praca, ewentualnie jej brak... Pojawiły się jednak pytania co najmniej zaskakujące. Czy miałam dobre stosunki z matką? Czy ufam ludziom? (Tu miałam ochotę powiedzieć, że skoro wpuściłam ją do mieszkania, to najwyraźniej nie tylko ufam, ale wręcz prezentuję naiwność graniczącą z głupotą.) Czy mierzę sobie ciśnienie? Czy byłam ostatnio u dentysty? Czy dużo czytam? Czy mam dobrą pamięć? Owszem, świetną - odparłam, a pani na to, że zaraz sprawdzimy. Po czym odczytała mi dziesięć słów po rosyjsku i kazała powtórzyć. O dziwo, wszystkie znałam, więc powtórzyłam. A panią zatkało.

W końcu poprosiła, bym w skali od jednego do dziesięciu określiła mój poziom zadowolenia z życia. Kiedy usłyszała "dziesięć!" (tak, z wykrzyknikiem), spojrzała na mnie zdumiona. No tak - pomyślałam - przecież Hemingway mówił, że kluczem do szczęścia jest dobre zdrowie i kiepska pamięć, a u mnie i jedno, i drugie w porządku, więc stanowię chyba wyjątek. Żeby się jakoś usprawiedliwić, wyjaśniłam, że tak w ogóle to dziewięć, ale dziś dziesięć, bo jutro przyjeżdża do mnie mąż na weekend, więc sama pani rozumie... Chyba ją to trochę uspokoiło, ale i tak do końca wizyty przyglądała mi się z niedowierzaniem, więc pewnie moja ankieta wyląduje gdzieś wśród odpowiedzi skrajnych lub skrajnie niewiarygodnych.

W nagrodę za mój wkład w rozwój łotewskiej nauki otrzymałam prezent - kartę zakupową do sklepu Maxima opiewającą na... 3 euro. Będę sobie mogła kupić mój ulubiony kefir. Ha! Ale jest z tego i korzyść niematerialna, a za to potrójna. Primo, mój rosyjski po raz kolejny zdał egzamin. Fakt, że niektóre liczebniki porządkowe musiałam pisać na kartce, to nieistotny szczegół. Secundo, pamięć mam wciąż niezłą, co zostało dowiedzione naukowo. Tertio, zostałam zmuszona do określenia mojego poziomu zadowolenia z życia i wyszło na to, że prawie zabrakło skali. Dobrze jest czasem wypełnić jakąś ankietę.

Pa! Ryżanka.

czwartek, 24 sierpnia 2017

Moja Ryska Przygoda. Lipawa - miasto, gdzie rodzi się wiatr




Ostatnie dwa dni spędziłam w Kurlandii. Konkretnie w Lipawie, czyli Liepaji, dokąd pojechałam służbowo, by odbyć arcyważną naradę, a przy okazji, w nielicznych wolnych chwilach, zobaczyć to i owo."To i owo" okazało się niezwykle interesujące. Lipawa ma bowiem kilka niepodważalnych atutów.

Po pierwsze położenie. Wyobraź sobie, miły Czytelniku, miasto wtulone w morze. Miasto z rozłożystymi, piaszczystymi plażami, oddzielonymi od lądu szerokim pasmem wydm, a także wąskimi sierpami piasku, nad którymi zawisły piaszczyste klify. Morze bywa tu kapryśne. W ciągu zaledwie dwóch dni tutejszy Neptun ukazał mi dwa, zupełnie różne oblicza - raz dobrotliwego staruszka, błogosławiącego nielicznym turystom spokojnymi, świetlistymi wodami Bałtyku, a raz rozgniewanego starucha, tłukącego morską pięścią o drżące ze strachu brzegi.W obu odsłonach lipawski Bałtyk był niezwykle piękny, a plaże oglądane z krańca długiego, betonowego molo prezentowały się nad wyraz korzystnie.



Resztki carskiej twierdzy

Po drugie architektura. Nie miałam, niestety, czasu na porządne zwiedzanie miasta, ale w trakcie nielicznych, krótkich spacerów zdążyłam zachwycić się przepięknymi, dziewiętnastowiecznymi domami z cegły lub drewna, zabudowaniami portowymi z XVIII wieku, paroma perełkami lipawskiej secesji, piękną prawosławną katedrą świętego Mikołaja oraz - wisienką na torcie - wspaniałą salą lipawskiej filharmonii zaprojektowaną tak, by przypominała bryłę bursztynu. Kiedy się wejdzie do środka, wpadające przez wielkie, szklane tafle światło sprawia, że czujemy się jak we wnętrzu bursztynowej komnaty.

Notabene, Lipawa chlubi się świetną orkiestrą symfoniczną i swoje przywiązanie do muzyki podkreśla na każdym kroku - a to poprzez aleję muzycznych gwiazd Łotwy, których odciski dłoni zdobią ustawione wzdłuż alei betonowe bloki, a to poprzez metalowe nutki tu i ówdzie wtopione w chodnik. Można powiedzieć, że chodząc po Lipawie, człowiek stąpa po muzyce.
Filharmonia

Po trzecie atmosfera. Lipawa ma w sobie jakiś nieuchwytny rys, który sprawia, że chodząc po jej uliczkach, nagle pragniemy pomilczeć i pooddychać wyglądającą z każdego kąta przeszłością. Refleksje, jakie się wtedy budzą, nie zawsze są radosne, bo Lipawa nosi wyraźne ślady wieloletnich zaniedbań i - co tu dużo gadać - braku inwestorów. Niektóre domy aż krzyczą, by ktoś je wziął w posiadanie i odrestaurował, gdyż w przeciwnym wypadku za kilka lat po prostu się zawalą. A szkoda byłaby wielka, bo to prawdziwe perełki. Ileż razy, spacerując po Lipawie, wzdychałam z żalu nad marniejącym pięknem.



Opuszczone sanatorium

Tę nieco nostalgiczną atmosferę wspaniale czuje się zwłaszcza wieczorem. Lipawskie ulice pustoszeją wtedy niemal doszczętnie, co jest nie tylko efektem końca lata (nawiasem mówiąc, turystów tu nigdy nie ma zbyt wielu), ale i - niestety dla miasta - postępującym wyludnieniem. Pomijając jednak ten czysto ekonomiczny kontekst , miło jest przejść się po Lipawie wieczornej, pustawej i cichej, gdy w powietrzu już czuje się pierwsze podmuchy jesieni.

Podobno najstarsza uliczka w Lipawie (informacja od rodowitej lipawianki)
A kiedy od Bałtyku nadciągnie mocniejszy podmuch, zrozumiałe stają się słowa tutejszego hymnu: Lipawa - miasto, gdzie rodzi się wiatr...

Pa! Ryżanka. 




Rzeźba z wypisanymi słowami lipawskiego hymnu

Katedra św. Mikołaja     

Most zaprojektowany wg szkicu Gustawa Eiffela

piątek, 18 sierpnia 2017

Moja Ryska Przygoda. Szczęśliwy brak


Ostatnio budziłam się z dziwnym uczuciem. Jakby mi czegoś brakowało. Uczucie jest subtelne, acz z każdym dniem coraz bardziej namacalne. Gdzieś w głębi mojego jestestwa czai się wyraźny BRAK.

Autoanaliza, w której eliminowałam kolejne, domniemane przyczyny tego stanu rzeczy - brak porządnego lata? brak agrestu na ryskich straganach? brak Wiadomości TVP w tutejszej telewizji? (żartowałam!), nic nie dała. Pomoc nadeszła z najmniej oczekiwanej strony – od kolegi z pracy, który pewnego poranka podzielił się ze mną informacją, że jego syn właśnie rozpoczął rok szkolny w jednej z międzynarodowych szkół, którymi może pochwalić się Ryga.

Po pierwszym zdziwieniu, że rok szkolny zaczyna się w połowie sierpnia, a nie – jak Pan Bóg przykazał – pierwszego września, dotarła do mnie wstrząsająca prawda: po raz pierwszy od bardzo wielu lat rozpoczęcie roku szkolnego kompletnie mnie nie dotyczy! Moje ostatnie dziecko zdało maturę, dostało się na studia i rozpoczyna studenckie życie.

Zatem ów brak, który tak rozpanoszył się w mojej duszy, to po prostu brak SPRS – Syndromu Początku Roku Szkolnego! Koniec z kupowaniem podręczników! Koniec z uganianiem się za wydaniem trzecim poprawionym, choć na półce leży (pozostałe po starszej siostrze) wydanie drugie poprawione. Koniec z wywiadówkami! Koniec z udawaniem, że praca domowa dziecka to praca domowa DZIECKA i mnie nic do tego. Koniec z odruchem panicznej ucieczki, gdy na ekranie komórki pojawia się numer zakodowany jako „wychowaczyni...”. Koniec ze składkami na komitet rodzicielski, którego wydatki do dziś pozostają dla mnie co najmniej równie podejrzane jak nadwyżka budżetowa RP ogłaszana co jakiś czas przez miłościwie nam panujących. Koniec z poczuciem bezsilnej wściekłości na wieść o kolejnej genialnej reformie systemu edukacji lub podstawy programowej. Koniec...

Mogłabym tak wyliczać bardzo długo, ale sprowadza się to do jednego – ubyło mi stresów. Jak się tak dobrze zastanowić, to ich liczba jest całkiem spora. Zrzuciłam z pleców niezły worek kamieni. Uf.

Na dodatek w Rydze lato ocknęło się z letargu i obdarowuje ryżan dniami pełnymi słońca. Jak tak dalej pójdzie, dotrze do mnie wreszcie, że lato nie kończy się pierwszego września, o czym przecież informują wszystkie kalendarze, a czemu ja, podrywana do galopu dźwiękiem pierwszego szkolnego dzwonka, do tej pory nie mogłam dać wiary.

Pa! Ryżanka.

czwartek, 3 sierpnia 2017

Moja Ryska Przygoda. Muzyczne wieczory czwartkowe

FB spytał mnie, co słychać. Pyta regularnie, ale nie zawsze mam coś ciekawego do zakomunikowania, więc pytanie ignoruję. Ale dziś mam. Zatem informuję. W mojej dzielnicy aktualnie słychać zespół reprezentujący nurt tak zwanej muzyki alternatywnej.

Bo w mojej dzielnicy, w każdy czwartkowy wieczór lata mamy koncerty na świeżym powietrzu. Odbywają się w urokliwym miejscu pod nazwą "Kalnciema Kvartals" - od nazwy ulicy, przy której ów kwartał się znajduje. Jest to czworokątny placyk utworzony przez zabytkowe, drewniane domy (pięknie odrestaurowany przykład starej, ryskiej architektury) i wyżej wspomnianą ulicę.




Przy jednym z ramion czworoboku co tydzień ustawiana jest scena, a przy pozostałych stoliki, gdzie widownia popija serwowane w okolicznych winiarniach i piwiarniach trunki oraz zajada sprzedawane w ustawionych tu ówdzie stoiskach niezdrowe jedzenie. Królują frytki i zapiekanki, ale czasem trafi się jakieś stoisko z kuskusem i soczewicą - dla wegetariańskich cyklistów, których najwidoczniej mają też na Łotwie. Ot, choćby mnie. Mieszkam dwa kroki od tych atrakcji, więc grzech nie skorzystać.

Właśnie wróciłam z koncertu. Który jeszcze trwa, tyle że już bez mojego udziału. Okazało się bowiem, że łotewska muza alternatywna jest alternatywą bynajmniej nie dla moich, najwyraźniej nazbyt konserwatywnych uszu. Bardziej już przemówiła do mnie kapela, która dla gwiazdy wieczoru - zespołu Manta - robiła za tak zwany support. Bezimienni grali fajnie i brzmieli trochę jak nasze Elektryczne Gitary, choć nie wiem, czy teksty mieli równie dobre, bo ja nadal po łotewsku tylko paldies, ludzu i labdien. Manta zaś brzmiała psychodelicznie, czego biez wodki nie razbieriosz, a ja musiałam to  konsumować na trzeźwo.

Na szczęście mój Kalnciema Kvartals serwuje nie tylko alternatywę, ale czasem trafi się jakaś konserwa. Ot, jak choćby tanga Astora Piazzolli, których posłuchałam sobie parę tygodni temu. Programu na najbliższe tygodnie nie udało mi się jeszcze ustalić, ale liczę, że alternatywnych kapel nie ma na Łotwie zbyt wiele. Tudzież heavy metalowych.

Pa! Ryżanka.

czwartek, 27 lipca 2017

Moja Ryska Przygoda. Dunkierka, czyli o braku dialogów słów kilka

Dałam się namówić i poszłam na „Dunkierkę”. Skoro Cygan (przepraszam, Rom) dla towarzystwa dał się powiesić... Dodatkowa motywacja pojawiła się niespodziewanie, gdy sprawdziłam obsadę. Obecność Kennetha Branagha oraz Toma Hardy’ego przesądziła sprawę.

Do kina udałam się pieszo, uznając, że trzykilometrowy spacer przed dwugodzinnym siedzeniem dobrze mi zrobi. Po drodze spotkałam znajomego Brytyjczyka, który właśnie wracał z joggingu. Krótka konwersacja. Idę na „Dunkierkę”. Słyszałem, że jest amazing. Tak, też tak słyszałam. A po jakiemu będziesz oglądać? Mam nadzieję, że po angielsku. Aha, no to świetnie. Bye, bye, see you soon.

Ten nic nieznaczący dialog przypomniał mi się mniej więcej pod koniec pierwszej godziny seansu. Uświadomiłam sobie bowiem, że  „Dunkierkę” mogłabym równie dobrze oglądać z dubbingiem w języku dowolnym. Kwestie wypowiadane przez bohaterów można bowiem policzyć na palcach jednej... no, dobra, niech będzie, że dwóch rąk. To znaczy kwestie, które mają jakiś głębszy sens.
Większość wypowiadanych, czy raczej wykrzykiwanych słów, jest z gatunku – nomen omen – wykrzykników, w większości monosylabicznych. Kiedy zorientowałam się, że od mojego ulubionego  Toma Hardy'ego usłyszę wyłącznie coś w rodzaju "alfa, beta, na jedenastej, iks, igrek, zet", poczułam się zrobiona w trąbę. Na szczęście Kenneth Branagh wypowiedział kilka pełnych zdań, a przy jednym z ostatnich w jego szafirowych oczach zalśniły łzy. Zawsze to jakaś rekompensata.

Pewne urozmaicenie stanowiły napisy, które w ryskich kinach serwowane są w języku łotewskim i rosyjskim. Trochę mnie te subtajtle dekoncentrowały, bo łotewska transkrypcja angielskich imion budzi mój nieustający zachwyt i kiedy widzę, jak na ekranie pojawia się słowo Dżordż, trudno mi się skupić na tym, co inkryminowany Dżordż aktualnie robi lub mówi (szczęśliwie, mówił niewiele). O rosyjskiej transkrypcji nawet nie wspomnę.

Czepiam się, wiem. W końcu „Dunkierka” to film wojenny. A na wojnie się nie gada. Na wojnie się krzyczy, jęczy, rzęzi oraz – generalnie – działa. A czasem nawet i to nie, bo niekiedy się tylko i wyłącznie czeka. W napięciu graniczącym z torturą. Na warkot sztukasa. Na świst pocisku. Na grzechot kul o kadłub łodzi. Na ratunek. Na śmierć.

Oddanie tego napięcia udało się twórcom „Dunkierki” znakomicie. Przez dwie godziny czekałam razem z bohaterami, których imion, notabene, nie zapamiętałam. Nie wiem nawet, czy ktoś je wymienił. Bo tak naprawdę, w „Dunkierce” trudno mówić o pojedynczych bohaterach. Bohater jest zbiorowy – bezimienna masa umęczonych, przerażonych mężczyzn, czekających na to, by ktoś ich wreszcie stamtąd zabrał.

Czy mi się podobało? Nie wiem. Ale wiem, że przez jakiś czas będę o tym myśleć.

Pa! Ryżanka.

PS A Tom Hardy może nic nie mówić. I tak jest the best

niedziela, 16 lipca 2017

Moja Ryska Przygoda. Jurmała, czyli naszyjnik z bursztynu


Jednym z miłych odkryć, których dokonałam po zainstalowaniu się w moim ryskim mieszkaniu, był fakt, że zaledwie parę minut spaceru dzieli mnie od stacyjki kolejowej Zasulauks (nauczenie się tej nazwy zajęło mi równo rok), z której w 20 minut mogę się dostać do Jurmali. Właściwie to Jurmały, bo tak brzmi polska wersja nazwy tego uroczego, nadmorskiego kurortu, który umościł się w Zatoce Ryskiej niczym Sopot w Gdańskiej.

O ile jednak Sopot można by porównać z leżącą w piaskach zatoki bryłką bursztynu, o tyle Jurmała to cały, rozciągnięty nad morzem naszyjnik, długi na jakieś 28 kilometrów, którego bursztynowe paciorki tworzy 14 leżących wzdłuż linii kolejowej osiedli. A wśród nich najbardziej okazałe jest Majori.

To właśnie Majori fragmentami do złudzenia przypomina Sopot. Spacerując po tamtejszych deptakach - Jomas iela i Turaidas iela, człowiek czuje się niemal jak na sopockim Monciaku. Niemal. Bo o tym, że jesteśmy w Jurmali, nieustannie przypomina rozbrzmiewający wokół język rosyjski.


Jurmała jest bowiem jednym z tych miejsc na Łotwie, gdzie rosyjskojęzyczna mniejszość jest mniejszością tylko z nazwy, w rzeczywistości stanowiąc zdecydowaną większość. Najpiękniejsze wille należą do bogatych Rosjan (ceny nieruchomości w Jurmali osiągają ponoć poziom "sky is the limit"), a te skromniejsze - też do Rosjan, tyle że do mniej bogatych. W restauracjach i na plaży słychać niemal wyłącznie rosyjski. Uliczni grajkowie schlebiają gustom znad Wołgi, zatem duszoszczypatielne rosyjskie ballady są tu na porządku dziennym. Podobnie jak rosyjski rock dudniący z różnego rodzaju odtwarzaczy noszonych przez tutejszą młodzież. Rosyjską, rzecz jasna.

O zamożności jurmalskiej socjety świadczą nie tylko okazałe rezydencje, ale i panoszące się wszędzie luksusowe bryki. Generalnie dzielą się na dwa rodzaje: wielkie, błyszczące landary, na ogół czarne i z napędem na cztery koła (na markach się nie znam, więc sobie daruję) lub mniejsze, sportowe cacka, często w formie kabrioletu, pomalowane na bardzo krzykliwe kolory. Łączy je rycząca z radioodbiorników muzyka oraz wystrojone ponad wszelką miarę i dobry smak laski zasiadające zwykle na siedzeniu pasażera. Czasem laska zajmuje miejsce dla kierowcy, ale wtedy - co ciekawe - zwykle jedzie sama. Ot, taka mała obserwacja socjologiczna.


W Jurmali, zwłaszcza w Majori, zawsze dużo się dzieje. Od początku sezonu miasteczko tętni życiem, w każdy weekend odbywają się tu koncerty i różnego rodzaju festiwale. Wczoraj, na przykład, letnikom zaserwowano festiwal tanga z bardzo wymyślnymi pokazami na plaży. Tancerze tańczyli na szczudłach, fruwali na trapezie i tańczyli też całkiem zwyczajnie, choć "zwyczajnie" nie jest właściwym słowem dla określenia pięknych figur prezentowanych przez tych niewątpliwie profesjonalnych wykonawców. Za tydzień Majori szykuje festiwal muzyczny Laima Rendez Vous Jūrmala, nazwany tak na cześć Laimy Vaikule, takiej łotewskiej Ałły Pugaczowej, która zresztą - podobnie jak Pugaczowa, swoją muzyczną karierę zawdzięcza - na równi ze swoim talentem - Związkowi Radzieckiemu . Ten festiwal jednak, w przeciwieństwie do festiwalu tanga, jest biletowany, a ponieważ ceny sytuują się między 50 a 200 euro, publika zasiadająca w Dzintaru Koncertzale będzie się w większości wywodziła z okolicznych rezydencji.


 Na koniec kilka słów o tutejszych plażach. Są piękne, szerokie, od lądu odgrodzone porośniętymi sośniną wydmami. Czyste (sic!), wyposażone w toalety i wygodne budki-przebieralnie, pełne barów i restauracji, roztropnie podzielone na strefy "aktywne" (tu można bez ograniczeń grać w piłkę i uprawiać wszelkiego rodzaju sporty) i "wypoczynkowe" (tu się można w spokoju cieszyć słońcem, nie ryzykując, że dostanie się w głowę piłką lub lotką). A co istotne i jakże odmienne od naszych, nadbałtyckich plaż, zupełnie nieprzeludnione!




Za każdym razem, gdy tam jestem, zadziwia mnie, jak dużo miejsca mam na rozłożenie koca, a od najbliższego sąsiada może mnie dzielić i kilkanaście metrów. No, raj po prostu! Z czego to wynika - jeszcze nie wiem. Pytani o to, moi łotewscy koledzy wzruszają ramionami - tak jest i kropka. Cieszę się zatem tą przestrzenią, póki mogę, a Bałtyk powoli przestaje mi się kojarzyć z ludzką ciżbą i łopoczącymi na wietrze parawanami. A bursztynowy naszyjnik Jurmali skrzy się w słońcu.

Pa! Ryżanka.