piątek, 10 czerwca 2011

Polska-Polska: jeden do zera

Integracja z rodziną wymaga poświęceń. Wie o tym każda matka Polka i każdy ojciec Polak, którzy próbują łączyć pracę na etacie (który etatem jest tylko teoretycznie, bo w praktyce przeradza się w półtora, w porywach do dwóch i pół) z wychowywaniem potomstwa. Człowiek wraca do domu wyżęty i wymięty, pozbawiony resztek energii, za to wypełniony stresami po końce coraz bardziej siwych włosów (o ile jeszcze w ogóle jakieś ma). Wraca, a tu dziatwa, kompletnie nieświadoma, że ma przed sobą jakieś marne strzępy człowieka, domaga się, by te strzępy udawały człowieka całego i pełnego sił do rozmaitych wspólnych aktywności.

Pół biedy, jeśli te aktywności mieszczą się w szeroko rozumianym polu naszych zainteresowań. Jak gra w scrabble. Albo gremialne słuchanie ostatnich hitów operowych. Gorzej, jeśli trzeba zadawać gwałt własnej naturze i integrować się z rodziną, robiąc coś, za czym człowiek delikatnie mówiąc nie przepada.

W moim wypadku, taką czynnością jest oglądanie meczów piłki nożnej. Powiedzmy to sobie szczerze: futbol mógłby dla mnie nie istnieć. Wygląda na to, że urodziłam się z jakimś defektem, który skutecznie uniemożliwia mi emocjonowanie się tą szlachetną grą, nawet jeśli bierze w niej udział nasza drużyna narodowa. Niestety, część mojej rodziny ma do piłki nożnej stosunek zgoła inny. A kiedy grają nasze "orły", seans przed telewizorem staje się patriotycznym obowiązkiem.

Do którego czasem jestem przymuszana. Ostatecznym zaś argumentem jest jękliwe i pełne pretensji "mooogłabyś spęędzić z naaami trooochę czaaasuuu..." Ano mogłabym. I spędzam. Zapadam w fotel i bezrozumnie gapię się na facetów biegających po trawie. Mylą mi się rzuty rożne i wolne. Nie kapuję, co to jest ofsajd. Nigdy jeszcze nie udało mi się zauważyć, że był "spalony" i powątpiewam, czy sędziowie naprawdę to widzą (moim zdaniem, ściemniają). Czasem nawet mylą mi się strony boiska i bramki.

Nic zatem dziwnego, że wczorajszy mecz Polska - Francja skończył się kompromitacją. Także moją, niestety. Bo najpierw próbowałam ukryć przed rodziną, że podsypiam ("Mamo, nie śpij!"), a potem, kiedy padła bramka, ryknęłam "gooool!", zupełnie nieświadoma, że piłka wpadła do n a s z e j bramki, celnie kopnięta przez n a s z e g o piłkarza. Rodzina zgasiła mój nieszczery entuzjazm pełnym politowania wyjaśnieniem, że to był samobój. A ja w cichości ducha pomyślałam, że w przypadku naszej drużyny należy się cieszyć z każdej bramki - nawet samobójczej. Ale przecież ja się nie znam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz