poniedziałek, 29 lutego 2016

Wagner w basenie


Dawno nie byłam na operze, więc informację, że koleżanka ma dwa bilety na zbyciu, przyjęłam z entuzjazmem. Trochę się zmartwiłam, że na "Latającego Holendra", bo za Wagnerem nie przepadam, ale darowanemu koniowi... I tak dalej. Zatem, wczorajszego wieczora, wspięłam się na szpilki, mąż zaś na wyżyny poświęcenia, któremu na imię garnitur, i tak odstawieni pomknęliśmy na Plac Teatralny. Wyczytaną na stronie Teatru Wielkiego informację, że spektakl trwa 3 godziny z hakiem, przezornie zostawiłam dla siebie, żeby nie płoszyć zwierzyny. I tak się dowie, a im później, tym szansa na ucieczkę mniejsza.

Zaczęło się zachęcająco. Na scenie, jak okiem sięgnąć, woda. A na wzniesionej pośród tego bezmiaru wód platformie - kobieta w bieli. Panna młoda w welonie i z bukietem. Do dźwięków uwertury wygina się to kusząco, to dramatycznie, ale generalnie, bardzo zmysłowo. Tarza się w wodzie, rozchlapując ją na wszystkie strony, by w końcu zerwać z siebie szatki i przez dobre 5 minut hasać po scenie na golasa.

Wrażenie poirunujące. Komentarze męskiej części widowni - bezcenne. Zwłaszcza na temat muskulatury pośladków artystki (faktycznie, prima sort). A to dopiero uwertura. Ciąg dalszy - w tym samym stylu. Nikogo już nie dziwił fakt, że dziewczęta oczekujące marynarzy i - jak wynika z tekstu śpiewanej przez nie pieśni - przędące kądziel, ubrane były w samą bieliznę i tańczyły na stole. Wiadomo, że wszystkie prządki świata tak robią, prawda? Natomiast sternik ubrany w kieckę panny młodej i wystylizowany na Conchitę Wurst, wywołał tylko lekkie zdziwienie, które szybko ustapiło innym wrażeniom, kiedy otaczające go dziewczęta rzuciły się do basenu, by urządzić tam wodną orgietkę.

Na tym tle dramat nieszczęsnego Holendra-tułacza oraz jego wytęsknionej  Senty wypadł dosyć bezbarwnie. Może dlatego, że reżyser nie kazał naszym kochankom występować w bieliźnie lub stroju kosmonauty, ale w dosyć zachowawczych kostiumach. Fakt, że Senta nosiła gumiaki, był jak najbardziej usprawiedliwony - trzy godziny brodzenia po wodzie mogłaby, biedaczka, przypłacić reumatyzmem.

Jedno trzeba duetowi Treliński-Kudlicka przyznać: na łatwiznę nie poszli. Na scenę wpompowano 50 ton wody, nie licząc tej, która lała się z góry, udając sztorm. Nikt nie miał wątpliwości, że otacza nas morski żywioł, w którym artyści z mniejszym lub większym entuzjazmem pogrążali się, bynajmniej niemetaforycznie. I tym sposobem, głównym bohaterem "Latającego Holendra" stała się woda. Plus ta artystka z uwertury, o której długo rozprawiano w kuluarach. A którą, podobno, zaangażowano z zewnątrz, bo żadna z baletnic Teatru Wielkiego nie chciała latać goła po deskach teatru. Nawet jeśli te deski nakrył basen, w którym utopiono Wagnera. 


środa, 17 lutego 2016

Jak co roku o tej porze


Zbieram do kupy mój słomiany zapał,
spróchniałe deski domu na skale,
pleniące się tu i ówdzie chwasty,
ciernie tłumiące drogocenne ziarno...
Układam wszystko w zgrabny stosik.
(Anioł Stróż kręci głową:
"Ależ z ciebie estetka".)
Trzask zapałki, mgnienie oka...
Na dłoni tli się kupka popiołu.

wtorek, 16 lutego 2016

Zaimkowa różnica, czyli wielkopostna refleksja lingwistyczna


Jest taka tradycja, że w okresie Wielkiego Postu troszkę się umartwiamy. Ktoś rezygnuje z ulubionych ciasteczek, ktoś inny z winka do kolacji, a jak kogoś stać na heroizm, to i z ciasteczek, i z winka. Tak między Bogiem a prawdą (przyjaciel zwrócił mi kiedyś uwagę, że prawdziwy sens tego wyrażenia nam umyka: między Bogiem a prawdą nic nie ma, bo On jest prawdą), dla Pana Boga te poświęcenia znaczą pewnie niewiele, ale dla duchowej higieny mogą być przydatne. Stanowią coś w rodzaju ćwiczenia cielesno-duchowego. Trochę cierpi ciało (kubki smakowe nie dostają ulubionych bodźców), trochę psyche (oj, chciałoby się tego winka, chciało) i summa summarum powoli stajemy się ascetami. W skali mikro, ale zawsze to coś.

Pod jednym wszakże warunkiem. Że pamiętamy o zaimku zwrotnym. Króciutkim, bardzo polskim, bo z czysto polskim znakiem diakrytycznym, pospolitym zaimku, który zmienia wszystko. Jeśli o nim zapomnimy, zamiast ascetą stajemy się marudą.

Się. Chodzi o zaimek zwrotny "się". W Wielkim Poście mamy wyrzekać się, ale broń Boże nie wyrzekać! Wyrzekanie się, któremu towarzyszy wyrzekanie, jest bowiem pozbawione znacznej części zasługi. Kto wyrzeka, że się wyrzeka, równie dobrze może od razu wrąbać ciastko i popić winkiem. Ćwiczenie się w braku wyrzekania (nie tylko z powodu wyrzekania się) zbliża nas do ascezy może nawet szybciej niż rezygnacja z jakiegoś ułamka ziemskich rozkoszy.

Czy mi SIĘ to udaje, czy tylko udaję? To już sprawa między mną a Nim.




piątek, 5 lutego 2016

Zjawa czy upiór


Obejrzałam "Zjawę". Pominę rozliczne walory filmu, bo o tym rozpisują się wszyscy recenzenci. Oczywiście za wyjątkiem tych, którzy rozpisują się o wadach. Osobiście, bliżej mi do tych pierwszych. A mimo to, drugi raz bym już "Zjawy" nie obejrzała. Dlaczego?

Ano dlatego, że to film, po którym wiara w człowieka chwieje się mocniej niż wielokrotnie w tym obrazie ukazywane targane wichrem sosny. (A może to były świerki?) Z opowiedzianej tam historii wynika bowiem, że nic tak człowieka nie nakręci i nie umocni do przetrwania jak stara, dobra zemsta. Może cię pocharatać grizzli, możesz mieć w gardle dziurę wielkości krateru, a na plecach krwawe szramy niczym dorzecze Amazonki, możesz spaść na łeb na szyję z urwiska o wysokości Pałacu Kultury, może ci tyłek przymarzać do podłoża, a mimo to przeżyjesz - o ile w twojej duszy pod kotłem pali nienawiść. Oczywiście, przydaje się też kilka traperskich umiejętności, ale to już didascalia.

Lubię myśleć, że człowiek może więcej, niż mu się wydaje. Że siła woli i hart ducha zdolne są pokonać słabości fizycznej powłoki. Ale nie jest mi wszystko jedno, skąd ów hart się bierze i czym się żywi. Duch Hugh Glassa karmił się czymś paskudnym. W tym kontekście, bardziej zasłużył na miano upiora, któremu etymologia przypisuje cechy tego, który żywi się krwią. Dodajmy, cudzą.

I zadaję sobie pytanie: czy gdyby pan Glass tak bardzo nie pragnął się zemścić, znalazłby siłę, by dotrzeć do fortu?

PS Przyjaciel zwrócił mi uwagę, że prawdziwa historia Glassa była inna. Podobno wybaczył kumplom, którzy zostawili go na pewną śmierć. Inna sprawa, że zgodnie za tą wersją zdarzeń, Fitzgerald nie zabił jego syna. Tak czy siak, w świetle powyższego, historia z Leo w roli głównej to historia całkiem innego faceta. Jak to w kinie.