sobota, 26 lutego 2011

Kogut, wół i dziewczę z warkoczami, czyli western à la bracia Coen

Kiedy jakiś miesiąc temu zobaczyłam reklamówkę "Prawdziwego męstwa", pomyślałam, że to może być niezłe. Teraz, po obejrzeniu całości, stwierdzam z całą mocą: to jest świetne. Bracia Cohen po raz kolejny udowodnili, że wiedzą, jak zrobić dobry film, bawić się konwencją i balansować na granicy pastiszu.

A zadanie nie było łatwe. Nakręcić western w XXI wieku, kiedy "wszystko już było" - od arcypoważnych klasyków gatunku (z czarnym i białym kapeluszem w rolach głównych) po spaghetti westerny, to prawdziwa sztuka. A zrobić western z antybohaterami - to już prawdziwe mistrzostwo. Braciom Cohen to się udało.

Fabuła - teoretycznie westernowa do szpiku kości. Dziewczyna, gnana żądzą zemsty na zabójcy ojca, wynajmuje rewolwerowca i ściga bandziora po prerii aż do szczęśliwego (?) końca. Tyle, że - jak zwykle u braci Cohen - wszystko jest trochę nie tak. Główna bohaterka, niejaka Mattie (bardzo przekonująca Hailee Steinfeld) to jeszcze dziecko (lat 14), choć trzeba przyznać, nadzwyczaj rezolutne i - w gruncie rzeczy - pozbawione skrupułów i litości. Wynajęty przez nią rewolwerowiec (Jeff Bridges - rewelacja), noszący pseudo Rooster (kogut), to opój i niechluj, który najpierw strzela, a potem pyta o powód. Natomiast, przyłączający się do pościgu strażnik z Teksasu (znakomity Matt Damon), noszący nazwisko LaBoeuf (czyli wół), to niegrzeszący intelektem pyszałek, który uważa, że najlepszą metodą wychowawczą jest rózga. Nawet bandyci są jacyś tacy mało westernowi - żadni z nich twardziele, a przez ich czarne charaktery przebija zwykłe tchórzostwo, głupota, a czasem przebłysk racjonalności i całkiem ludzkie odruchy. Coenowskie jest także zakończenie - pozbawione lukru, wręcz wyraźnie gorzkie. Powiem tylko tyle, że bohaterowie nie odjeżdżają ku zachodzącemu słońcu, trzymając się za ręce, a Mattie nie wychodzi za mąż za strażnika z Teksasu.

Naprawdę, świetnie kino. Choć eksploatujące dawno znane i ograne wątki i schematy. Są pościgi, galopowanie po pustkowiu, przeprawy przez rzekę, strzelanie z biodra i z karabinu. Są nawet grzechotniki (jeśli ktoś, jak ja, cierpi na wężofobię, doradzam czujność pod koniec filmu - ja niemal schowałam się pod fotel). Niby wszystko jak kiedyś, a jednak inaczej. Od sarkastycznego tytułu poczynając. Bo jeśli tak wygląda prawdziwe męstwo, to ja dziękuję.

środa, 9 lutego 2011

Niech mnie osoba nie denerwuje

Wprawdzie nie lubię latać samolotem, ale muszę przyznać, że podniebne podróże to ostatnio niemal jedyny czas, kiedy mogę spokojnie przeczytać gazetę. Choć z tym "spokojnie" to nieco przesadziłam. Prawda jest bowiem taka, że lektura prasy to zwykle doskonały sposób na to, by się zdenerwować. Albo przestraszyć.

Na przykład, we wczorajszej "Rzeczpospolitej" natknęłam się na artykuł, który najpierw mnie zdziwił, potem zdenerwował, a w końcu przestraszył. Tekst dotyczył sztokholmskiego przedszkola pod wdzięczną nazwą Egalia. Szwedzkiego wprawdzie nie znam, ale nietrudno się domyślić, że egalia ma coś wspólnego z równością. W tym wypadku - płci.

Rzeczone przedszkole stawia sobie za cel stworzenie - cytuję - "przeciwwagi dla segregowanego ze względu na płeć, konserwatywnego społeczeństwa". Dlatego uczęszczające tam dzieci nie mogą się do siebie zwracać w sposób sugerujący płeć kolegi czy koleżanki, ale per "kolego" lub... "osobo". Tak dyskryminujące słowa, jak dziewczynka czy chłopiec, są raz na zawsze wykreślone ze słownika. Lektury proponowane dzieciom unikają jak ognia piekielnego ukazania rodziców (w sensie: mamy i taty), z upodobaniem serwując za to "rodzinę" w składzie mama plus mama, tata plus tata, ewentualnie samotna mama lub samotny tata. Dzięki tej światłej metodzie, dzieci mają szansę pojąć, że utrzymywano je dotąd w niewiedzy co do właściwego modelu rodziny.

Panie wychowawczynie - o, przepraszam, osoby wychowujące dzieci - dbają o to, by ich podopieczni nie bawili się zabawkami typowymi dla płci, która jak wiadomo, nie istnieje i jest czystym wymysłem konserwatywnego społeczeństwa.

Jak już pisałam, nie znam szwedzkiego, więc nie wiem, na ile język ten pozwala uniknąć sugerowania płci. Domyślam się jednak, że trzeba naprawdę sporego wysiłku, by takie niepoprawne politycznie sformułowania z języka wyeliminować. "Niech osoba zje kaszkę!" - strofuje przedszkolaka osoba opiekująca się grupą maluchów. "Ta osoba mnie kopnęła!" - żali się kolega przedszkolak. I tak dalej.

Cóż, już bojownicy rewolucji francuskiej dowiedli, że równość wymaga poświęceń. Najlepiej zaś walczy się o nią, poświęcając czyjąś głowę. W tym wypadku poświęcono kupę zdrowego rozsądku i głowy Bogu ducha winnych dzieci, którym się w tych główkach zdrowo miesza.

wtorek, 1 lutego 2011

O królu, co się głoskom nie kłaniał

Uprzejmie donoszę, że znowu byłam w kinie. Tym razem wybrałam jednak coś lżejszego niż "Czarny łabędź", wychodząc z założenia, że jeden szok emocjonalny w miesiącu wystarczy. Skuszona entuzjastycznymi recenzjami, poszłam na "Jak zostać królem".

Powiem krótko: perełka. Z kilku powodów. Primo, fascynująca historia - pewien książę, który od dziecka jąka się straszliwie, nagle musi zostać królem, co jak wiadomo, wiąże się z ciągłymi występami publicznymi, zatem książę (a potem król) podejmuje heroiczną walkę z własnym językiem, w czym pomaga mu pewien ekscentryczny Australijczyk. Pikanterii dodaje fakt, że historia jest autentyczna, bo dotyczy nie kogo innego, jak króla Jerzego VI - ojca obecnie panującej w Zjednoczonym Królestwie Elżbiety II.

Secundo, świetny scenariusz, okraszony błyskotliwymi dialogami, które choć wywołują czasem serdeczny śmiech (który nigdy - co ważne - nie przechodzi w rechot), zawsze pozostawiają po sobie choć odrobinę refleksji. Tertio, doskonała gra aktorska, zwłaszcza dwójki głównych bohaterów - króla Jerzego (Colin Firth) i jego australijskiego logopedy, Lionela Logue'a (Goeffrey Rush). Wypada też wspomnieć o Helenie Bonham Carter (Elżbieta, żona Jerzego VI), którą widz z mety musi polubić, choćby tylko dlatego, że tak trafnie, a jednocześnie taktownie podsumowała panią Simpson.

Film bawi i wzrusza. Chwilami trzyma też w napięciu, bo proszę mi wierzyć, scena, gdy Jerzy VI musi wygłosić słynne "wojenne" orędzie do narodu, to lepsze od wielu dreszczowców. Uda mu się, czy nie uda? Oczywiście, widz trzyma kciuki, żeby się udało, bo Jerzy VI budzi wręcz instynktowną sympatię, za co zdejmuję kapelusz przed Colinem Firthem, którego Darcy był wprawdzie cudowny, ale daleko mu do Bertiego - księcia-jąkały, który został królem, choć wcale o tym nie marzył.