poniedziałek, 23 października 2017

W stepie szerokim, czyli urlop w Kazachstanie. Część szósta: W Kanionie Szaryńskim

Po wrażeniach wielkomiejskich (Astana) pora na trochę natury. Tym bardziej, że kazachskiej przyrody zaznaliśmy w dużych dawkach.

Zaczęliśmy od gór. A ściślej rzecz biorąc od kanionów. Zasadniczo, miał to być jeden kanion, który przewodniki nazywają Kanionem Szaryńskim. Jak się jednak okazało, Kanion Szaryński to cała sieć rozsianych na sporej powierzchni kanionów, z których każdy jest inny. By je opisać w skrócie, najlepiej posłużyć się kolorami – jest kanion czerwony, kanion żółty i kanion czarny. Summa summarum, odwiedziliśmy wszystkie trzy, choć najdłuższą wizytę złożyliśmy w kanionie czerwonym, zwanym też Doliną Zamków.

Poranna medytacja w Kanionie Szaryńskim. Fot. M. Talarek
Nim jednak było nam dane zachwycić się krajobrazem jak z amerykańskich westernów, musieliśmy zapłacić frycowe. Nasz telefoniczny gps okazał się źle poinformowany i na autostradzie (tak, tak, jest w Kazachstanie autostrada, bodaj że jedna jedyna, ale za to nówka-sztuka, której żadna aplikacja jeszcze nie wprowadziła do systemu) przegapił nasz zjazd. Po paru kilometrach od nieszczęsnego zjazdu zaczęliśmy coś podejrzewać. Po paru następnych podejrzenia przerodziły się w pewność – zasuwamy ku chińskiej granicy, a Dolina Zamków została za plecami. Zrobiło się nieco nerwowo – w planach mieliśmy podziwianie zachodu słońca nad kanionem, a pora zrobiła się późnawa. Jak okiem sięgnąć nie widać żadnej opcji nawrotki.

Nagle zauważyliśmy coś w rodzaju parkingu, a na nim dwa samochody. Jednomyślna decyzja – trzeba spytać, jak z tego ambarasu się wykaraskać. Zatrzymujem się, wychodzimy z Ravki. Jeden gość właśnie rozłożył dywanik i zaczyna modły – mowy nie ma, żeby mu przeszkodzić. Drugi, najwyraźniej mniej religijny, po prostu stoi i kurzy papierosa. Idziemy do niego, pytamy o drogę do kanionu. Nasze podejrzenia potwierdzają się w całej rozciągłości – z prędkością 100 km/h oddalamy się od celu. Pytamy o najbliższy zjazd. Gość drapie się po głowie i mówi, że będzie za jakieś... 100 km. No tak, to Kazachstan, tu odległości liczy się w setkach. Przekonaliśmy się o tym później po wielokroć, gdy pytaliśmy, czy coś jest daleko. Daleko? Nie, niedaleko, będzie jakieś 200 km...


Którędy na Szaryń? Fot. M. Talarek


Gość widzi naszą rozpacz i podsuwa rozwiązanie. Jakieś dwa kilometry wcześniej są na autostradzie roboty. Barierka oddzielająca pasy ruchu ma przerwę. Wróćcie się tam i przejedźcie na przeciwległy pas. Jak to „wróćcie się”? – pytamy wstrząśnięci - Na wstecznym? E, nie, zwyczajnie. Obróćcie samochód, włączcie awaryjne i trzymajcie się blisko pobocza. Nadal nie możemy uwierzyć, że on tak poważnie. A policja? – wytaczamy działo. Gość śmieje się serdecznie i mówi: Ja jestem policja. Nie uwierzyliśmy. Ale zrobiliśmy, jak radził. Z duszą na ramieniu i śmiercią w oczach. Udało się. Po dwóch najdłuższych kilometrach autostrady w życiu dobrnęliśmy do przerwy w barierce i już po chwili zasuwaliśmy setką w stronę kanionu.

Zachód słońca podziwialiśmy nad autostradą. Do Doliny Zamków dotarliśmy ciemną nocą. Strażnicy pilnujący wjazdu do parku narodowego byli mocno zaskoczeni, że o tej porze ktoś tam się pcha. Radzili podjechać kawałek, rozstawić namiot i poczekać do rana. Posłuchaliśmy rady. W nagrodę nad namiotem wartę trzymała Wielka Niedźwiedzica, którą mąż Przyjaciółki złapał w sidła swojego obiektywu.
 
Wielka Niedźwiedzica nad naszym namiotem. Fot. M. Talarek
Po nocy krótkiej, bo zimnej, do woli i z rozkoszą podziwialiśmy wschód słońca, od którego czerwone skały kanionu stały się jeszcze bardziej czerwone. Towarzyszyły nam w tym licznie hasające wokół namiotu stepowe gryzonie. Szybko się przekonaliśmy, że ich obecność na stepie oznacza, że trzeba uważnie stawiać stopy, bo ilość wykopanych przez nie nor skutecznie zwiększa ryzyko skręcenia kostki. Są to stworzonka dosyć płochliwe, choć u niektórych - jak widać na poniższym zdjęciu - "parcie na szkło" zwyciężało z lękiem przed tymi dwunożnymi potworami, które nie wiedzieć po co szwendają się wokół ich domków.

Stepowy gryzoń (nazwa nieznana). Fot. M. Talarek

Potem było zejście na dno kanionu. Z sobie tylko wiadomych względów wybraliśmy drogę najtrudniejszą z możliwych, którą poza nami nikt chyba nie chodzi (tak w każdym razie wynikało z informacji udzielonych post factum przez strażników parku). A nie chodzi, bo tylko idiota lub samobójca pójdzie z ciężkim plecakiem czymś w rodzaju koziej ścieżki, gdzie trapery ślizgają się na osypujących się kamieniach, a czasem trzeba iść przyklejonym do skały, za plecami mając tylko przepaść. Nasi aniołowie stróże mieli w tym dniu kupę roboty. Skończyło się na jednym zjeździe na twarz po kamienistym żlebie (mój PiW) oraz ataku histerii na wspomnianej półce skalnej (ja). PiW miał po wypadku na przedramieniu rany, jakby go zaatakowała Wielka Niedźwiedzica. Ja wstydziłam się tego, co wykrzykiwałam w trakcie przeprawy nad przepaścią, co najmniej do końca dnia. Innymi słowy, ucierpiała jedna ręka i jedna duma. Nieźle, jak na tę trasę.

Jeśli o mnie chodzi, ochy i achy towarzyszyły mi głównie w drodze powrotnej, kiedy to już poszliśmy normalną drogą, a nie jakimś samobójczym szlakiem. Tym razem patrzyliśmy na kanion z dołu, czując, jak jego ściany napierają na nas swoim czerwonym masywem, i podziwiając rzeźby, jakie stworzyła Matka Natura. Żeby to wszystko opisać, potrzebowałabym kilku tomów. Dlatego...

BB i skała-serce. For. M. Talarek
ciąg dalszy nastąpi.

Pa! Ryżanka

wtorek, 17 października 2017

W stepie szerokim, czyli urlop w Kazachstanie. Część piąta: Astana wielka jest


fot. W. Biały

W Astanie spędziliśmy o jeden dzień więcej niż planowaliśmy. Wszystko przez remont pasów startowych na astańskim lotnisku oraz linie lotnicze SCAT, które jako alternatywę dla porannego lotu do Ałmaty zaproponowały nam lot późnowieczorny. Co było robić? Choć wyczerpani nocnym lotem Warszawa - Astana, poczłapaliśmy do przechowalni bagażu, zostawiliśmy nasze klamoty i uzbrojeni w przewodnik ruszyliśmy na nieplanowany spacer po stolicy.

Jak się wkrótce okazało, słowo "uzbrojeni" było mocno na wyrost. Należałoby raczej powiedzieć, że nasza "broń" była klasycznym niewypałem. Już pobieżna lektura wydanego przez Księgarnię Globtrotera przewodnika wprawiła nas w konsternację. Autor dzieła (litościwie przemilczę nazwisko, kto chce, to sobie sprawdzi), nie mógł się na przykład zdecydować, czy nazwa Ałmaty to rzeczownik w liczbie mnogiej czy pojedynczej. W jednym zdaniu dowiadywaliśmy się o atrakcjach, które mogą nas zaskoczyć w "Ałmatach". W innym Ałmaty okazywało (nie okazywały) się miastem pełnym interesujących zabytków. I choć z Astaną takiego problemu nie było, dłuższe obcowanie z przewodnikiem zrodziło w nas przekonanie, że: a) autor nigdy w Kazachstanie nie był; b) dokonał przekładu z języka obcego, najpewniej rosyjskiego, o czym świadczyło uporczywe nazywanie pewnego asyryjskiego władcy carem.

Jeśli się, miły Czytelniku, wybierzesz do Astany, radzę, byś na lotnisku nie rozglądał się za taksówką. Nie ma to najmniejszego sensu, gdyż do centrum zawiozą Cię bezpośrednio i w bardzo przystępnej cenie dwie linie autobusowe - 10 i 12. Musisz tylko uważać z powrotem, gdyż ich trasy są jakoś tak dziwnie zaprojektowane, że wracając na lotnisko, o mały włos pojechalibyśmy w stronę przeciwną niż należy. Proszę mnie nie pytać, jak to możliwe, do dziś nie rozumiem. Grunt, że sympatyczna bileterka (tak, tak, w Kazachstanie - przynajmniej tam, gdzie korzystaliśmy z transportu miejskiego, bilety kupuje się u biletera-kontrolera) przepytała nas, dokąd jedziemy, i kazała się przesiąść.

Bileterzy w ogóle są bardzo pomocni - nie tylko w ustalaniu, gdzie należy wysiąść, ale i w innych kwestiach. W jednym z autobusów, gdy tylko kupiliśmy bilety, kontrolerka machnęła ręką na dwóch siedzących niedaleko młodzieńców i wrzasnęła tonem nieznoszącym sprzeciwu "Malcziki, wstawat'!" Chłopaki zerwały się z miejsca, a bileterka popchnęła na siedzenia mnie i moją Przyjaciółkę. Pojęcia nie mam, czy zdecydował fakt, że jesteśmy "żeńszczyny", czy to, że jesteśmy "w pewnym wieku" (Boże, uchowaj!), czy też może był to gest uprzejmości dla cudzoziemców.

Co do samej Astany, obejrzeliśmy ją sobie dosyć dokładnie, a wspomniane wyżej komplikacje z lotem do Ałmaty sprawiły, że dane nam było zwiedzić zarówno Astanę "letnią" (dwadzieścia pięć stopni w cieniu), jak i Astanę "zimową" (plus dwa stopnie, lodowaty wiatr, coś w rodzaju śniegu). A wszystko to we wrześniu, w odstępie zaledwie 10 dni. Osobiście wolałam tę pierwszą Astanę - ciepłą i roziskrzoną słońcem odbijającym się w wielkich taflach szkła tamtejszych wieżowców. Wieżowców w przeważającej większości błękitnych, szafirowych, lazurowych. Można by powiedzieć, że Astana to miasto w smutnym kolorze blue, jak śpiewa nieoceniona Maryla R.

fot. M. Talarek





fot. W. Biały
Najbardziej dojmujące wrażenie? Astana jest WIELKA. Nie w sensie powierzchni (choć jest sporo większa od Warszawy) czy ludności (jak cały Kazachstan, także Astana jest wręcz pustawa). Astana jest wielka, bo prawie wszystko w niej jest wielkie. Okazałe, rozległe, niebotyczne - przymiotniki można mnożyć. Od razu widać, że Astana ma zachwycać i przytłaczać - sama nie wiem, co bardziej. Stworzona na fundamentach istniejącego od XIX w. miasta, stała się symbolem potęgi Kazachstanu i - co tu kryć - jego wodza, ojca narodu i jednostki czczonej niczym bóstwo - prezydenta Nazarbajewa. To on wymyślił Astanę, on zatrudnił światowej sławy urbanistów i architektów, za co miasto odpłaca mu się hojnie, nazywając co bardziej szacowne instytucje jego imieniem i utrwalając w coraz to bardziej szlachetnej materii rozmaite części ciała wielkiego prezydenta. W wieży Bajterek można przyłożyć dłoń do odcisku najszlachetniejszej z kazachskich dłoni, co - rzecz jasna - skrzętnie uczyniliśmy. Licho wie, może gość faktycznie przynosi szczęście.

fot. M. Talarek

Swoją drogą, Foster et consortes musieli się czuć, jakby chwycili Pana Boga za nogi, a może i za coś więcej, bo tak poszaleć z wyobraźnią i budżetem mogli chyba jeszcze tylko w Dubaju. Pod wieloma względami Astana przypomina zresztą Dubaj - można tu znaleźć podobnie "odjechane" formy architektoniczne i podobny rozmach. Kiedy jednak przyjrzeć się z bliska, podobieństwa się kończą - wykonawstwo wyraźnie nosi ślady całkiem postsowieckiej "dbałości". Nowiutkie fontanny pękają już tu i ówdzie i tylko patrzeć, jak całe miasto będzie potrzebowało kompleksowej renowacji.

Miłą odskocznią od tego urbanistyczno-architektonicznego szaleństwa jest leżąca po drugiej stronie rzeki stara Astana, gdzie można znaleźć kilka dziewiętnastowiecznych kamienic i drewnianych domów, dających poczucie, że i tu kiedyś było normalne życie.


fot. M. Talarek
Bo Astana sprawia wrażenie, jakby od początku do końca była sztuczna. Poruszamy się wśród czegoś na kształt filmowych dekoracji, a mijający nas ludzie bardziej przypominają statystów niż osoby z krwi i kości. Wrażenie to pogłębia się jeszcze, gdy się pojedzie do Ałmaty - miasta bardziej siermiężnego, mniej spektakularnego, za to po prostu prawdziwego i kipiącego życiem. Kiedy pytaliśmy mieszkańców Astany, gdzie znajdziemy bazar, na którym można kupić wyroby lokalnego rzemiosła, skierowano nas do... galerii handlowej Chan Szatyr - wielkiego budynku w kształcie "namiotu chana" (Foster i spółka, a jakże), gdzie o klienta walczą wszystkie marki znane nam z warszawskich centrów handlowych. Natomiast w starej części miasta wysłano nas do czegoś, co zwie się targiem, a co jest domem towarowym podzielonym na liczne butiki, gdzie niepodzielnie króluje chińszczyzna. Kazachskich wyrobów tyle co jak napłakał, a one podobno nigdy nie płaczą.

Na koniec słowo o czymś, co można by chyba uznać za syntezę ambicji prezydenta Nazarbajewa - o Piramidzie Pokoju i Pojednania (Foster i spółka, jakże by inaczej). Ta niesamowita budowla powstała jako miejsce, gdzie liderzy światowych religii mają deliberować o problemach tego łez padołu. I deliberują - co dwa lata odbywa się tam wielki jak ego Nazarbajewa kongres, z którego, jak wiemy, nic kompletnie nie wynika, oczywiście poza sławą i chwałą dla ojca narodu kazachskiego. Skorzystaliśmy z okazji, by usiąść na krzesłach zajmowanych przez wielkich tego świata. Napisaliśmy też przesłanie do liderów - karteczka z naszym tekstem czeka na nich w specjalnej skrzynce. Kusiło, by napisać "pocałujcie nas w nos". Napisaliśmy "no more war" - wprawdzie do rymu, ale bez większej nadziei na realizację tego szlachetnego przesłania.


fot. W. Biały
Ciąg dalszy, oczywiście, nastąpi.

Pa! Ryżanka

środa, 11 października 2017

W stepie szerokim, czyli urlop w Kazachstanie. Część czwarta: Na drogach i bezdrożach

Dziś opowiem Ci, miły Czytelniku, o kazachskich drogach. Bez nich bowiem nasza podróż zwyczajnie nie miałaby miejsca. Przejechaliśmy dwa tysiące kilometrów z ogonkiem, co zgodnie uznaliśmy za cud, biorąc pod uwagę, po czym musieliśmy jeździć, oraz fakt, że nasza wypożyczona Ravka zniosła to dzielnie i dowiozła nas do krańca podróży w jednym kawałku.

Interesujące jest to, że kiedy opuszczaliśmy Polskę, Ravka była jeszcze Hiluxem, bo taki wóz zarezerwowaliśmy w ałmatyńskim biurze Avisa. Kiedy jednak zjawiliśmy się w rzeczonym biurze (notabene, mieści się ono w luksusowym hotelu, więc nasze pojawienie się w strojach zaprawionych w boju trampów wywołało lekkie zdziwienie na twarzach hotelowej obsługi), czekała nas niespodzianka. "Naszego" Hiluxa gwizdnął nam sprzed nosa niejaki Bot Petrus (takie nazwisko figurowało na umowie, która przypadkowo została nam okazana), a dla nas została toyota RAV. Dyskusja była bezprzedmiotowa - mogliśmy albo wziąć Ravkę, albo nic. Przeklęliśmy w duchu Bota Petrusa, ja skomentowałam, że skoro nazywa się Bot, na pewno musi być kimś niecnym, a w ogóle to wcale nie jest pewne, czy ma cechy ludzkie (wiem co mówię, z botami mam w robocie do czynienia na co dzień), wzięliśmy Ravkę i ruszyliśmy na podbój kazachskich dróg i bezdroży.

Z przewagą tych ostatnich, jak się okazało. Takich dziur, dołów, kolein, tarek, kamieni i innych atrakcji nie zaznałam w całym moim życiu. No, może z wyjątkiem gruzińskiej Drogi Wojennej, ale w Kazachstanie dawka była piorunująca. Co ciekawe, kazachskie drogi mają irytującą skłonność do robienia kierowcom niespodzianek. Jedziemy sobie, dajmy na to, na trasie Kanion Szaryński - wioska Saty. Na początku jest milutko, asfalt wprawdzie chropawy, ale do przeżycia. Nagle się kończy, by przejść w żwirowy koszmar. Ciągnie się i ciągnie kilometrami, a żeby nie było za łatwo, na środku drogi powbijane są stalowe pręty - chyba coś w rodzaju znaczników geodezyjnych, które są na tyle grube i sztywne, by z łatwością przebić oponę, ale na tyle cienkie i krótkie, że w zapadającym zmroku stają się kompletnie niewidoczne. Nagle - cud! Znowu jest asfalt. Tym razem gładki i równy jak lodowisko na olimpiadzie w Soczi. Oddychamy z ulgą, Ravka dostaje zastrzyk energii i wreszcie pokazuje, na co ją stać. A już w chwilę później - prrrr!  Ale przed prrr, gwałtowne łup! Koniec asfaltu, znowu szuter. I tak już do końca.

Generalnie, można powiedzieć, że po kazachskich drogach nie tyle jeździliśmy, ile się po nich tłukliśmy. Ravka dostała naprawdę nieźle w kość, a my razem z nią. Pokonywanie stepowych dróg parku Ałtynemel należało do przeżyć bardzo szczególnych - o tym, że jesteśmy na drodze świadczył jedynie jaśniejszy, wyjeżdżony ślad pod oponami i równie dobrze moglibyśmy jechać obok, nie odczuwając specjalnej różnicy. Z jednym wyjątkiem - drogi do petroglifów. Tu zjechanie z drogi choć na centymetr groziło zawieszeniem się na szczodrze rozsianych na poboczu głazach. Które, nawiasem mówiąc, zalegały też i na samej drodze. W obawie przed rozcięciem opon nasi panowie dzielili się obowiązkami - jeden prowadził, a drugi szedł przed Ravką i usuwał co ostrzejsze skały spod jej delikatnych stóp. W pewnym momencie uznaliśmy jednak, że skoro poruszamy się w tempie 5 km na godzinę, to pieszo pójdzie nam się niewiele wolniej, a na pewno przyjemniej. Porzuciliśmy Ravkę na poboczu (zaparkowanie między jedną skałą a drugą to był prawdziwy majstersztyk) i dalszą drogę pokonaliśmy na nogach.

Ravka służyła nam wiernie i z oddaniem, za co byliśmy jej niewymownie wdzięczni. W uznaniu zasług zdradziliśmy ją tylko raz. Kiedy zwierzyliśmy się naszej gospodyni w Saty, że wybieramy się na podbój jeziora Kaindy, chaziajka złapała za telefon, mówiąc, że zaraz nam zamówi szafiora (kierowcę, znaczy). Zaprotestowaliśmy, że nie, że po co, że przecież my sami... Chaziajka jednak nie na darmo była nauczycielką - tonem nieznoszącym sprzeciwu pouczyła nas, że droga do Kaindy nadaje się wyłącznie na specjalny samochód i jeśli chcemy tam dojechać żywi, musimy jej posłuchać. Szczerze mówiąc, podejrzewaliśmy małodusznie, że to klasyczny sposób na to, by naciągnąć naiwnych turystów i dać zarobić kuzynowi. Kiedy jednak następnego dnia pokonywaliśmy trasę Saty - Kaindy pięćdziesięcioletnim uazem, zmieniliśmy zdanie. Czego jak czego, ale przeprawy przez rzekę w bród nasza Ravka chyba by nie przetrwała.

W nagrodę, że jej tego oszczędziliśmy, dostaliśmy uroczego szafiora, który przez całą trasę nie odezwał się ani razu (podejrzewamy, że znał wyłącznie kazachski, a może uzbecki), za to z uporem godnym lepszej sprawy zabawiał się w didżeja, racząc nas bardzo nieoczywistą mieszaniną języków, stylów i rytmów. Mąż Przyjaciółki spekulował, że był to swego rodzaju eksperyment - szafior sprawdzał nasze reakcje na różne utwory, bo wyrobić sobie opinię, co kręci zachodnich turystów. Ot, takie małe badanie rynku na czterech żywych organizmach.

By być sprawiedliwą, muszę dodać, że największą rekompensatą za obite na kazachskich drogach gnaty było wszystko to, co na nas czekało na końcu każdej z naszych tras - widoki jak z National Geographic, tyle że w realu. Ale o tym, co zobaczyliśmy tu i ówdzie, napiszę następnym razem. Czyli... ciąg dalszy nastąpi.

Pa! Ryżanka

PS. No, dobra, dziś jedna fotka - na zachętę do dalszej lektury.

Jezioro Kaindy











poniedziałek, 9 października 2017

W stepie szerokim, czyli urlop w Kazachstanie. Część trzecia: Gdzie głowę złożyć


Planując naszą wyprawę, dość szybko przekonaliśmy się, że pod względem organizacyjnym nie będzie ona podobna do innych - ot, choćby do tej, którą odbyliśmy w ubiegłym roku na Sycylię. Wtedy całą trasę zaprojektowaliśmy w najdrobniejszych szczegółach, porezerwowaliśmy wszystkie noclegi i kolejne odcinki pokonywaliśmy w czasie z grubsza zgodnym z przewidzianym. Kazachstan niemal od razu powiedział nam jasno: nic z tych rzeczy, moi drodzy!

Astana i Ałmaty, gdzie noclegi zarezerwowaliśmy przez Booking.com, nie stanowiły problemu (tak nam się przynajmniej wydawało, bo życie zweryfikowało to przeświadczenie dosyć radykalnie). Gorzej z tak zwaną prowincją. Wygrzebane z wielkim trudem w sieci adresy internetowe agencji turystycznych okazały się kompletnie nieprzydatne. Wszystkie maile, jakie wysłałam, zostały chyba skierowane na Berdyczów. Nie doceniono nawet mojego poświęcenia, które wyraziło się w mozolnym kleceniu korespondencji po rosyjsku. Odpowiedziała mi pełna lekceważenia cisza. Kiedy więc ruszaliśmy w podróż, wiedzieliśmy z grubsza, gdzie będziemy nocowali w miastach. Reszta miała się okazać na miejscu.

Ałmaty potraktowało nas przychylnie. Zarezerwowany hostel okazał się całkiem sympatycznym miejscem, okupowanym w miażdżącej większości przez Kazachów. Cudzoziemców było jak na lekarstwo - poza nami, przebywał tam pewien miły Słowak w wieku emerytalnym, o czym informował z radością i satysfakcją, podkreślając, że tylko na emeryturze może sobie człowiek pozwolić na pięciotygodniową włóczęgę po Kazachstanie, Uzbekistanie, Tadżykistanie i paru innych stanach. By nie psuć atmosfery, nie wszczęliśmy dyskusji na temat wysokości świadczeń emerytalnych w naszych ojczyznach. Spotkaliśmy też rodaczkę - intrygujące dziewczę o niebieskich (!) włosach i radykalnych, lewicowych poglądach, której piercingi, fryzura oraz deklaracje, że prosto z Kazachstanu udaje się na paradę równości, stanowiły przedmiot pełnego konsternacji zainteresowania kazachskich studentów. Ci ostatni, jak się okazało, traktowali hostel jak akademik i żyli tam sobie na stałe, często-gęsto okupując kuchnię i pichcąc potrawy suto zaprawiane czymś straszliwie ostrym (zostaliśmy poczęstowani - kasłałam przez resztę wieczoru). Jakim cudem udawało im się tam uczyć, pozostanie dla mnie zagadką.

Hostelowa obsługa mówiła wprawdzie wyłącznie po rosyjsku, ale za to była niezwykle miła i chętna do rozwiązywania naszych problemów (np. braku prądu w naszym pokoju). Uroku miejscu dodawał fakt, że tuż obok znajdował się meczet i o świcie oraz zachodzie słońca, jeśli tylko byliśmy na miejscu, mogliśmy słuchać melodyjnych nawoływań muezzina. Urok bladł znacząco, gdy tylko udawaliśmy się pod prysznic. Stan infrastruktury łazienkowej wołał gromko o pomstę do nieba, której na imię solidny remont. No ale była ciepła woda, lecąca pod niezłym ciśnieniem, więc narzekać nie wypadało.

Tym bardziej, że jak się okazało już wkrótce, takie luksusy jak toaleta i prysznic nie były nam pisane na całej trasie. Dwie noce spędzone pod namiotem - jedna w Kanionie Szaryńskim, a druga wśród tamaryszków nad jeziorem Kapczagaj, utwierdziły mnie w przekonaniu, że zapakowane do plecaka "na wszelki wypadek" chusteczki cleanic nie były głupim pomysłem. Notabene, ten drugi nocleg przypadł na nagłą zmianę pogody - dobę wcześniej zaczął wiać potężny i chłodny wiatr, który sprawił, że temperatura w nocy spadła w okolice zera. Dawno nie miałam na sobie tylu warstw ubrania. I dawno tak nie zmarzłam. Ale nie ma tego złego. Zimno wyganiało nas z legowiska przed świtem i mogliśmy się napawać widokiem takich wschodów słońca, że klękajcie narody. A takie gwiazdy jak nad Kanionem Szaryńskim, widziałam jedynie nad jordańską pustynią Wadi Rum.

Musieliśmy też zweryfikować nasze przeświadczenie, że "zawsze przecież możemy znaleźć nocleg u ludzi". Akurat! Owszem, tam gdzie turyści są na porządku dziennym - jak na przykład w wiosce Saty leżącej niedaleko granicy z Uzbekistanem i będącej bazą wypadową nad jeziora Kaindy i Kolsai, podróżnicy znajdą nocleg bez trudu. Zwłaszcza jeśli znają rosyjski. Inaczej nie zrozumieją napisu "здесь живут туристы" umieszczonego na bramie jednego z domów. My, obeznani z cyrylicą od szkoły podstawowej, w lot załapaliśmy, że "tu mieszkają turyści". Czyli my. Szybko też uznaliśmy przywołany przez gospodynię w negocjacjach cenowych argument "u mnie jest toaleta i prysznic" za decydujący. Kiedy się okazało, że prysznic był, ale działał tylko teoretycznie (siąpanie po kropelce trudno uznać za standard), na renegocjacje było już za późno.


Jednakże w miejscach, gdzie "turisty" nie "żywut", mieszkańcy nie okazali się tak chętni do przyjmowania nas pod swój dach. Ba, odnieśliśmy wrażenie, że pojąć nie mogą, po kiego włóczymy się po ich wiosce, a prosty wniosek z tego niezrozumienia był taki, że nasze cele na pewno są podejrzane. Skończyło się rozbiciem namiotu na stepie, wśród tamaryszków. 

Ale nic nie przebije wstrząsu, który czekał nas w noclegowni u bram parku narodowego Ałtynemel. Do urzędu wydającego zgodę na wjazd do parku dotarliśmy po wyczerpującej podróży z wioski Saty. Seriozny "czynownik" odpytał nas z celu wizyty, tras, które chcemy pokonać, i czasu, który zamierzamy tam spędzić. Potem spytał, czy potrzebujemy przewodnika, i zanim zdążyliśmy odpowiedzieć  cokolwiek, dodał, że jego wynajęcie jest obowiązkowe. No, skoro obowiązkowe... Na koniec przesłuchania padło pytanie, gdzie będziemy spali. Byliśmy łatwym łupem - o miejscu noclegu nie mieliśmy bladego pojęcia, bo "to się miało okazać na miejscu". Zaoferował nam dwie opcje - hostel przy biurze parku (droższy) i inny przy wjeździe do parku (tańszy). Spytany o różnicę, coś tam zaplótł dosyć nieprecyzyjnie, ale zrozumieliśmy z grubsza, że w opcji tańszej będziemy wszyscy czworo spali w jednym pokoju. Dla kogoś, kto miał już za sobą wspólne noce w namiocie, to betka.  Wybraliśmy wariant drugi.

Kiedy po kilku kilometrach drogi przez step dojechaliśmy do rzeczonej noclegowni, moim udręczonym oczom ukazał się taki oto widok.



A w chwilę później taki:



Nieobeznanych z cyrylicą informuję, że napis na stojącym w stepie szerokim blaszaku dumnie głosił "Prysznic". Drugi z przybytków nie potrzebował opisu. W pierwszym odruchu chciałyśmy z Przyjaciółką namówić małżonków na wrzucenie wstecznego i powrót do czynownika. W drugim, obliczyłam w duchu, na ile starczy nam zapas chusteczek cleanic. W międzyczasie weszliśmy do chałupki, której gospodarz - miły starszy pan odziany w barwy paramilitarne, kazał nam zdjąć buty i oprowadził po włościach. Uwagę, że z tymi butami to chyba przegięcie, skoro prysznic jest w stepie, a wychodek takoż, zostawiłam chwilowo dla siebie. I chwała Panu! Bo już chwilę później moje oczy oglądały dwie (!) toalety, każdą wyposażoną w kibelek i prysznic. Alleluja!

Choć wystrój toalet można by elegancko nazwać minimalistycznym, ciepła woda leciała z prysznica z siłą wodospadu, wiec narzekanie należałoby zaliczyć w poczet grzechów śmiertelnych. Na marginesie dodam, że wygódka za płotem nie stała bezużytecznie - korzystali z niej nasi gospodarze. Czy używali "stepowego" prysznica, nie udało mi się wyśledzić.

O noclegach w Astanie napiszę osobno, bo... Nieważne. Ciąg dalszy nastąpi!

Pa! Ryżanka









czwartek, 5 października 2017

W stepie szerokim, czyli urlop w Kazachstanie. Część druga: Nim dotarliśmy

Tak przywitała nas Astana

Przygotowania do podróży rozpoczęliśmy dosyć wcześnie – jakieś pół roku przed wyprawą. Fakt, że Kazachstan właśnie zniósł dla Polaków wizy, uznaliśmy za znak, że wybór kierunku był wspierany z nieba. Amen.

Jak wspominałam, pierwszy zarys trasy mój PiW miał w głowie już w chwili, gdy rzucił hasło „Kazachstan”. Wiadomo było, że w dwa tygodnie nie damy rady objechać kraju ponad osiem razy większego od Polski. Trzeba było coś wybrać. Więc wybraliśmy. Z miast odwiedzimy Astanę i Ałmaty – nową i starą stolicę. Pozostały czas przeznaczymy na południową część Kazachstanu leżącą na wschód od Ałmaty – kaniony, góry, jeziora, parki narodowe. No i – jak się wkrótce okazało – step, step, jak okiem sięgnąć - step.

Zanim to jednak nastąpiło, trzeba było jakoś do tego Kazachstanu dotrzeć. Z oczywistych względów (urlop nie jest z gumy), właściwie jedyną opcją był lot. I to lot Lotem. Pomysł, by polecieć od razu do Ałmaty i ruszyć w plener, okazał się nierealny – bezpośrednich lotów do Ałmaty po prostu nie ma, a te z przesiadkami jeżą włos na głowie, gdy się policzy wszystkie godziny spędzone w podróży. A urlop ucieka. Zdecydowaliśmy się zatem na lot Warszawa – Astana, połączenie, które LOT uruchomił głównie ze względu na Expo, do którego Astana właśnie szykowała się z wielką pompą.

Potem zaczęły się schody. Jak dotrzeć z Astany do Ałmaty, skąd chcieliśmy rozpocząć naszą włóczęgę? Samochód? Odpada. Za daleko, za długo, szkoda czasu. Pociąg? Owszem, jest, i to całkiem niezły, z opcją podróży całonocnej kuszetką. Kuszące. Kiedy jednak zaczęliśmy się rozglądać za biletami, okazało się, że możemy je kupić z wyprzedzeniem maksymalnie czterdziestopięciodniowym. Z czego wniosek, że trzeba poczekać, a potem czyhać na bilety, bo w okresie wakacyjnym (a wrzesień się do niego jeszcze zalicza) rozchodzą się jak świeże bułki. Co gorsza, jeśli 45 dni przed wyjazdem, jakimś cudem, uda nam się dopaść 4 bilety, to by zakupić powrotne, musimy odczekać parę dni (tyle, ile zechcemy zostać w regionie Ałmaty) i znów czyhać. Innymi słowy, istnieje ryzyko, że kupimy bilety w jedną stronę, a potem się okaże, że nie mamy powrotnych. Kuszetki przestały być kuszące. Odkryliśmy jednak, że mamy alternatywę – LLLL, czyli lot lokalnymi liniami lotniczymi. Za naprawdę przystępną cenę. Alleluja!

Nasz entuzjazm opadł niczym przekłuty balon, gdy tylko zasiedliśmy do kompa, by kupić bilety. Żadna, ale to żadna z naszych kart kredytowych czy debetowych nie była wystarczająco dobra dla linii lotniczych SCAT lub obsługującego je operatora płatności internetowych. Po kolejnej wyświetlającej się na ekranie informacji, że transakcja nie może być zrealizowana, zadzwoniłam do Przyjaciółki, że chyba jednak pójdziemy do Ałmaty pieszo, chyba że oni spróbują swoich kart. Spróbowali. I stał się cud – transakcja została zrealizowana. Nie ujawnię, jakiego banku karty ma moja Przyjaciółka, mogę jednak ujawnić, że karty PKO BP odpadają w przedbiegach. Nawet, drogi Czytelniku, nie próbuj.

Nasz plan podróży rysował się od tej pory całkiem zgrabnie. Wylot w piątek wieczorem. W sobotę ok. 8.30 rano lądujemy w Astanie. Załatwiamy formalności (na lotnisku trzeba wypełnić jakieś druki, które konieczne są przy odprawie paszportowej i których – jak nam powiedziano – należy potem strzec jak źrenicy oka, pod groźbą Bóg raczy wiedzieć jakich kar), odbieramy bagaże, zaliczamy odprawę paszportową i idziemy na terminal lotów krajowych, skąd ok. południa wylecimy do Ałmaty. Bułka z masłem.

Jakiś tydzień przed wyjazdem mało się tą bułką nie udławiłam. Mój PiW dostał bowiem tajemniczo brzmiącego maila. Brzmiał tym bardziej tajemniczo, że dwa zdania, które zawierał, zostały napisane po rosyjsku i ani mąż, ani ja nie mogliśmy w stu procentach stwierdzić, że rozumiemy jego treść zgodnie z intencją. Brzmiała ona mniej więcej tak: Szanowny Panie, lot nr... do Ałmaty o godz. 12.30 odwołany. W zamian może Pan lecieć o 8.40. Z poważaniem. Jak to 8.40? Przecież my w Astanie lądujemy o 8.30! Wysmażyłam stosownego maila. Nie dostałam odpowiedzi przez dwa najbliższe dni. Sytuacja zrobiła się podbramkowa. W rozpaczy odgrzebałam gdzieś numer telefoniczny linii SCAT. Poszukiwania osoby mówiącej po angielsku zajęły z 15 minut, wyjaśnienia kolejne 10 (licznik mojej komórki bił radośnie, rachunek, który dostaliśmy parę dni temu prawie przyprawił PiW-a o zawał). W końcu... poproszono mnie o maila. Wrrrrrr!

Napisałam. Tym razem przyszła odpowiedź. Mam napisać kolejnego maila (wrrrrr!) o zamianę lotu na późniejszy. Po serii wyczerpujących wiadomości, wreszcie dobiliśmy do portu – polecimy o 22.15. Martwienie się, jak o północy dotrzemy do naszego hostelu (o planowaniu noclegów napiszę osobno, bo to temat na dłuższą gawędę), zostawiliśmy sobie na później. Radość, że oto trzymaliśmy w ręku wydrukowane bilety lotnicze z Warszawy do Astany i z Astany do Ałmaty, przyćmiła wszystko. Jedziemy do Kazachstanu!

Ciąg dalszy nastąpi. Pa! Ryżanka

poniedziałek, 2 października 2017

W stepie szerokim, czyli urlop w Kazachstanie. Część pierwsza i nieostatnia



Od czego by tu zacząć... No dobra, od początku. Parę miesięcy temu, jakoś tak w styczniu, do świadomości mojej i mojego PiW-a przedarła się myśl, że mamy oto rok 2017, a to oznacza, że we wrześniu będziemy świętowali bardzo, ale to bardzo okrągłą rocznicę naszego związku małżeńskiego. Zaczęliśmy o tym mówić niemal równocześnie, co dobitnie świadczy o tym, że wspólne lata robią swoje i ludzie zaczynają być nie tylko jednym ciałem, jak głosi Pismo, ale i jednym umysłem.

Idąc za ciosem, jednomyślnie (a jakże) postanowiliśmy, że musimy tę rocznicę uczcić wyjątkowo i niekonwencjonalnie. A ponieważ oboje uwielbiamy podróże, naturalnym wyborem stała się jakaś wyjątkowa i niekonwencjonalna podróż. Żadne tam Lazurowe Wybrzeże czy Kanary, ale coś, co będziemy wspominać, póki śmierć nas nie rozłączy, amen. Rozważaliśmy różne kierunki i opcje, aż wreszcie mój Pan i Władca zaproponował: A może by tak Kazachstan? Fakt, że równocześnie poczęstował mnie paroma linkami do stron, gdzie piękno kazachskiej przyrody rzuca na kolana i nie pozwala wstać, każe mi przypuszczać, że pomysł nie był tak całkiem spontaniczny, a nabyta z latami znajomość małżonki stoi na najwyższym poziomie. Obejrzałam fotki i nie było już odwrotu.

Po krótkiej naradzie postanowiliśmy na wyprawę zaprosić moją Przyjaciółkę z małżonkiem (jest to moja najdawniejsza i najserdeczniejsza Przyjaciółka, z którą już za trzy lata będę świętowała rocznicę naszej przyjaźni o dwadzieścia lat dłuższą od rocznicy mojego ślubu - jak komuś się chce rozwiązać tę arytmetyczną zagadkę, to proszę uprzejmie). Przyjaciółka i małżonek wyrazili zgodę i od tej pory mogliśmy uznać, że nasza podróż rocznicowa została oficjalnie zatwierdzona i zainaugurowana.

Znajomi i koledzy z pracy reagowali na ten pomysł różnie. Najzabawniejsza była reakcja pewnego kolegi z ryskiej ambasady USA, który, gdy usłyszał, że jadę na urlop do Kazachstanu, najpierw wybuchnął śmiechem w stylu "bujać to my, ale nie nas", potem spytał "na Boga, dlaczego tam", następnie zagadnął, czy oglądałam "Borata", a na koniec zasugerował zamiennik w postaci Armenii (z pochodzenia jest Ormianinem).

Dwa dni temu wróciliśmy. Mam za sobą dwa cudowne tygodnie, pełne przygód i niesamowitych historii, które postaram się tu opisać. Postanowiłam, że nie będzie to opowieść chronologiczna, a raczej ułożona tematycznie. Gdyby Ci się, drogi Czytelniku, zamarzyła kiedyś wyprawa do Kazachstanu, może Ci się ta relacja na coś przyda. Załączę trochę zdjęć, ale będzie to zaledwie ułamek kropelki w oceanie fotek, które wspólnymi siłami popełnili nasi mężowie. Ta, która towarzyszy temu wpisowi, przedstawia symbol Astany - stolicy Kazachstanu. To tzw. Bajterek. I nie jest to bynajmniej wynaturzony hymn na cześć golfa, ale wieża-drzewo życia ze złotym jajem w koronie. Jedna z wielu budowli, którymi usiana jest Astana, a które jedni podziwiają, inni wyśmiewają. Ale nie uprzedzajmy faktów, o Astanie napiszę osobno i obszernie.

A zatem - ciąg dalszy nastąpi. Pa! Ryżanka (ponownie)