poniedziałek, 31 grudnia 2012

Modlitwa na koniec i początek


Dziękuję za wszystko,
nie proszę o nic...

No, może tylko
o odrobinę mądrości,
żebym za rok
nie musiała przepraszać.


PS. Wszystkim, których dobry Bóg postawił na mojej drodze, życzę, by każdy dzień traktowali jak dar. Bo nic nie jest nasze, wszystko Jego.

wtorek, 18 grudnia 2012

Odmiana


Zrobimy tak…
Ja się do Ciebie pomodlę.
Będę Cię odmieniać
przez wszystkie przypadki
gramatyczne
i losowe.
Przez Chrystusa, z Chrystusem i w Chrystusie…
A gdy użyję wołacza,
Ty odmienisz mnie.
Odmienisz na dobre.

czwartek, 13 grudnia 2012

Koniec świata, początek biznesu


Wysłałam dziś gratulacje dwóm kolegom z Serbii. Dowiedziałam się bowiem, że pewna góra w ich pięknym kraju jest jednym z nielicznych miejsc na naszym globie, które przetrwają zapowiedziany przez Majów koniec świata. Kwestię, skąd Majowie wiedzieli o Serbii, pozostawię z boku, choć swoją drogą, to fascynujące pytanie. Myślę natomiast, że koledzy Serbowie docenią doniosłość tej informacji, jako że obaj "robią" w ściąganiu do kraju inwestycji zagranicznych. I pewnie w najśmielszych snach nie sądzili, jaki prezent dostaną od Majów.

Okolice rzeczonej góry przeżywają właśnie prawdziwe oblężenie. Ludzie, którym nigdy w życiu do głowy by nie przyszło, by kiedykolwiek wybrać się do Serbii, ba, nawet tacy, co z trudem kojarzyli, gdzie Serbię lokować na mapie, teraz szturmują tamtejsze hotele, w których dawno nie ma już miejsc. Restauratorzy i sklepikarze zacierają ręce, a agenci nieruchomości umierają z rozkoszy, widząc, jak ceny gruntów ostro szybują, nomen omen, w górę.

Zakładając, że koniec świata jednak nie nastąpi 21 grudnia b. r. (jestem w tym osobiście zainteresowana, bo tego właśnie dnia ruszam samochodem na narty do Austrii i apokalipsa zastałaby mnie w okolicach Brna), Serbowie zyskają niejako podwójnie - raz, że zarobią na tych wszystkich apokaliptycznych turystach, a dwa, że o takiej promocji, w dodatku gratis, na pewno nawet nie marzyli. Swoją drogą, ciekawe, czy coś odpalą potomkom Majów, którym wsparcie z pewnością by się przydało.

Tak sobie myślę, że to właściwie doskonały pomysł na biznes i Polska powinna wyciągnąć z serbskiego doświadczenia odpowiednie wnioski. Wystarczy zorganizować wstrząsające proroctwo, a na miejsce ocalenia wybrać jakąś dziurę, do której dziś turyści nie zaglądają nawet pod groźbą kary śmierci. Datę "apokalipsy" można wyznaczyć poza sezonem turystycznym - i tak wszyscy przyjadą. A potem to już tylko czekać i patrzeć, jak do Koziej Wólki walą z całego świata różni strachliwi, co to uwierzyli, że można przewidzieć, kiedy zdarzy się to, czego dnia i godziny nie znają ani aniołowie w niebie, ani Syn, tylko sam Ojciec.

piątek, 7 grudnia 2012

Jak się jeździ w METROpolii


Podczas pobytu w Pekinie kilka razy musiałam odpowiadać na kłopotliwe pytania kolegów z innych krajów: „Jak u was w Warszawie funkcjonuje metro?” Pytanie było o tyle naturalne, że wszyscy byliśmy pod wrażeniem, jak dobrze funkcjonuje metro pekińskie, bez którego trudno sobie wyobrazić poruszanie się po tym gigantycznym mieście. Odpowiadałam zwykle, że metro funkcjonuje nieźle, nie dodając wszelako, że ta pozytywna ocena odnosi się do jednej jedynej linii, jaką może się poszczycić stolica największego państwa Europy Środkowej i Wschodniej.

Oszczędziłam też kolegom opowieści o tym, jak to przez najbliższe dwa lata (jak dobrze pójdzie) okolica mojego domu będzie totalnie rozgrzebana, ponieważ dokonuje się poród kleszczowy drugiej linii metra. Niestety, w tym konkretnym wypadku, bóle porodowe nie nękają wyłącznie rodzącej, czyli miejskiego inwestora, ale także mieszkańców, w tym mnie. Władze miejskie uznały bowiem, że trzeba przeorganizować ruch kołowy w mojej dzielnicy.

Decyzja sama w sobie zrozumiała – jak się wyłącza z ruchu jakąś arterię, trzeba oczywiście puścić potok aut drogą alternatywną. Sęk jednak nie w tym, że to zrobiono, ale w tym, jak. Spróbuję to opisać.

Do tej pory, kiedy chciałam dojechać z ulicy, przy której mieszkam, do ulicy, przy której mieści się gimnazjum najmłodszej córki, wyjeżdżając z garażu, musiałam:
- skręcić w lewo,
- jeszcze raz w lewo,
- potem w prawo i długo prosto,
- potem w prawo
i już!
Teraz, żeby pokonać tę trasę zgodnie z przepisami, czyli poustawianymi przez ZDM znakami drogowymi, muszę:
- skręcić w prawo,
- potem w prawo,
- potem w prawo,
- potem w prawo,
- potem w lewo,
- potem w lewo,
- potem w prawo,
- potem w prawo i długo, długo prosto,
- potem zawrócić i jechać długo, długo prosto,
- potem w prawo i długo prosto,
- potem w prawo
i już!

Wystarczy policzyć. Gdybym chciała to jakoś zoptymalizować, musiałabym złamać przepisy co najmniej trzykrotnie. Jako praworządna obywatelka, oczywiście klnę, kotłuję benzynę, tracę czas i odrabiam te wszystkie zakręty. No, może nie wszystkie…

I za każdym razem nasuwa mi się pytanie, czy ten, kto ustawiał te cholerne znaki, choć raz przejechał się tą rewelacyjną trasą. Czego mu z całego serca życzę, zwłaszcza po dzisiejszym "rajdzie" po Warszawie, której ulice pokryła warstewka śliskiego śniegu. 

czwartek, 6 grudnia 2012

Mój rower


Fajny film wczoraj widziałam. Momenty były? No, masz!

Chwała Bogu, że czasem idę do kina, nie przeczytawszy recenzji. W przypadku „Mojego roweru” Trzaskalskiego lektura recenzji mogłaby odnieść tylko ten skutek, że filmu bym nie obejrzała. Co pisano? A że banalny. A że mało odkrywczy. A że płytki. Całe szczęście, że tego wszystkiego dowiedziałam się dopiero po wyjściu z kina.

Kiedy pojawiły się napisy końcowe, Przyjaciółka, z którą byłam na „Moim rowerze”, powiedziała: „No, popatrz! A tak to zjechali.” Po czym przytoczyła mi co smakowitsze kawałki rozmaitych recenzji, które potem, już w domu, odnalazłam w sieci. Poczytałam, wzruszyłam ramionami i nadal twierdzę: fajny film wczoraj widziałam.

Może nie wybitny, ale na tyle fajny, że chętnie poszłabym raz jeszcze, a nieczęsto mi się to zdarza. Historia w sumie prosta – to fakt. Postęp akcji niespieszny – też prawda. Michał Urbaniak jako aktor dosyć surowy – nie da się ukryć. Niektóre prawdy głoszone z ekranu na granicy banału  -  może i tak.

Ale co z tego, skoro z ust nie schodził mi uśmiech, a parę razy naprawdę się wzruszyłam? Co z tego, skoro kreacja Urbaniaka, mocno naturszczykowska, jak na moje laickie oko, tchnie autentyzmem?

Film przypomniał mi MÓJ rower. Mój pierwszy rower. Też związana z nim była pewna historia. Prosta i banalna. Komediodramat. Samo życie.