sobota, 16 kwietnia 2011

Żeby nam palma nie odbiła

Każdy ma w życiu swoje pięć minut chwały. Skala bywa wprawdzie różna – od rzęsistych oklasków na szkolnym przedstawieniu „Szewczyka Dratewki, przez spacer po czerwonym dywanie zakończony okrzykiem And the Oscar goes to…!, aż po wygłoszenie podziękowań na scenie Królewskiej Szwedzkiej Akademii Nauk. Nieważne jednak obiektywne powody - chwała to chwała – zawsze cieszy. W takich chwilach człowiek czuje, że świat leży mu u stóp.

Problem jednak w tym, że powiedzenie o pięciu minutach zawiera w sobie głęboką mądrość. Sugeruje bowiem, że czas glorii jest ograniczony, a po nim nieuchronnie następuje stan do chwały przeciwny. Czyli klapa. Obrazowo nazywa się to upadkiem z wysokiego konia, co jednoznacznie kojarzy się z czymś bolesnym i upokarzającym.

Ilekroć maszeruję do kościoła z palemką w garści, myślę sobie, że Niedziela Palmowa to doskonała ilustracja odwiecznej prawdy, że żadna chwała na tym świecie nie jest dana raz na zawsze. Świat udziela jej bowiem kapryśnie – równie szybko daje, jak i odbiera. W jednej chwili sadza nas na honorowym miejscu, a już w następnej nie wpuszcza nawet do przedpokoju, pytając „A pan tu względem czego?”.

Górki i dołki. Głaski i klapsy. Zwycięstwa i klęski. Zasadniczo, przyjemne to nie jest. Ale za to jest pożyteczne. Żebyśmy nie zapomnieli, że prezesem/premierem/przewodniczącym klasy się tylko BYWA. Żeby nam palma nie odbiła.

sobota, 9 kwietnia 2011

Aplikacja do nieba

Parę dni temu moja córka licealistka pisała pracę domową z przedmiotu o wiele mówiącej nazwie „Podstawy przedsiębiorczości”. Jak wiadomo, na tym łez padole generalnie lepiej się żyje przedsiębiorczym, zatem MEN dba o to, by przyszłość narodu wyposażyć w stosowną wiedzę w tym zakresie. Praca domowa polegała na napisaniu „listu motywacyjnego” (inaczej zwanego aplikacją), czyli pisma, które ma przekonać potencjalnego pracodawcę, by nas zatrudnił. Kandydat wymienia w nim wszystkie swoje - prawdziwe i wyimaginowane: kwalifikacje, doświadczenia, zalety, zasługi i tym podobne kwiatki, dbając wszelako, by wszystko to brzmiało choć z grubsza prawdopodobnie.

Kiedy więc moje dziecię męczyło się nad wymyślaniem przyczyn, dla których firma X powinna ją zatrudnić jako księgową, przyszło mi do głowy, że przedsiębiorczość – owszem, rzecz fajna, ale chyba nie zawsze się sprawdza. No bo wyobraźmy sobie… Jako osoba wybitnie przedsiębiorcza, siadam i piszę aplikację do… nieba. Szłoby to mniej więcej tak: Szanowny Panie Boże, nawiązując do ogłoszenia zamieszczonego w Piśmie zwanym Świętym, pragnę przedstawić moją kandydaturę na stanowisko Osoby Siedzącej po Prawicy. Jestem przekonana, że posiadam wszelkie niezbędne kwalifikacje, a moja dotychczasowa droga zawodowa pozwala mi sądzić, że sprostam i temu wyzwaniu...

Dalej wymieniłabym liczne zalety, które niewątpliwie predestynują mnie do tak zaszczytnego stanowiska. No i załączyłabym c.v., bez którego aplikacja jest – jak wiadomo – niepełna. Musiałabym tylko zataić w „cefałce” to i owo, żeby zwiększyć swoje szanse. Na koniec dodałabym skromnie, że w razie niemożności zajęcia stanowiska Osoby Siedzącej po Prawicy, Lewicą też nie pogardzę.

A potem... Potem musiałabym mój śliczny list wyrzucić do kosza. Bo przypomniałabym sobie, że Adresat bardziej ceni pokorę niż przedsiębiorczość. A poza tym – On i tak wie swoje.

wtorek, 5 kwietnia 2011

Zakupy dla bezrobotnych, czyli pułapki product placement

Czym jest product placement, wie każdy, kto choć z daleka zetknął się z marketingiem. Tym, którzy się nie zetknęli (szczęśliwcy!), wyjaśniam, że to jeden z marketingowych trików, polegający na umieszczaniu danego produktu (np. jego logo) w jakimś środku przekazu - np. w filmie. Od zwykłej reklamy różni się jednak tym, że ma stwarzać pozory naturalności. Innymi słowy, mami odbiorcę i przemawia do jego podświadomości, zamiast uczciwie błysnąć w oczy tablicą "uwaga, reklama".

Przykład? Ot, James Bond przesiadający się niespodziewanie z astona martina do - dajmy na to - fiata 126 p. Zaszokowany widz, nie miałby pojęcia, że to reklama malucha, ale za to w jego podświadomości zakiełkowałoby przekonanie, że skoro jeździ nim 007, to znaczy, że bryka warta jest grzechu.

Ale product placement bywa zabiegiem niebezpiecznym. Zastosowany nietrafnie, może spowodować taki ciąg skojarzeń, że więcej z tego szkody, niż pożytku. Przekonałam się o tym niedawno, oglądając pewien polski serial. Jego bohaterkę właśnie porzucił mąż, a w dodatku wywalono ją z roboty. Kobieta desperacko szuka pracy, kołacze do wszystkich możliwych firm ze swojej branży, a ostatecznie ląduje "na zmywaku" w pewnej knajpie. Krótko mówiąc, mamy do czynienia z bezrobotną rozwódką w średnim wieku, chwilowo - pomywaczką.

I tu właśnie wkraczają spece od marketingu ze swoim product placement. Nasza bezrobotna (podkreślam!) bohaterka, której zawartość portfela ogranicza się do dowodu osobistego, robi zakupy w sieci delikatesów Alma. Logo sieci kamera pokazuje nachalnie i wielokrotnie, włącznie z tym, że bohaterka niesie torbę z zakupami nie za uszy, ale w ramionach, eksponując rzeczone logo przez dobrych parę minut. A za plecami ma samochód dostawczy z wyraźnym logo strony www, na której można sobie zrobić zakupy w Almie - przez internet, rzecz jasna.

Niby fajny pomysł. Bohaterka sympatyczna (choć chwilowo nieszczęśliwa), więc Alma winna się skojarzyć ze sklepem dla miłych babek. Tyle tylko, że każdy, kto choć raz zrobił tam zakupy, wie, że aby tego dokonać, portfel trzeba mieć dobrze wypchany banknotami lub kartami kredytowymi (bez debetu na koncie). A bezrobotny nie przekroczy progu Almy, bo nie starczy mu nawet na zapałki. W rezultacie, w mojej podświadomości powstała irytacja, która szybko przedostała się do świadomości, alarmując, że autorzy tego marketingowego triku mają mnie za idiotkę. Z dwojga złego wolałabym już chyba kolejną durną reklamę w stylu "smukłonoga bizneswoman robi zakupy w Almie, co czyni ją nieskończenie szczęśliwą i spełnioną". Też kit, ale przynajmniej nikt nie udaje, że prawda.