wtorek, 22 listopada 2011

Jeśli dziś sobota, to jesteśmy w Strasburgu

Ostatni weekend planowałam przez kilka tygodni. Po ciągłych podróżach do stolic Unii Europejskiej - Brukseli i Strasburga na przemian, zapragnęłam odetchnąć powietrzem ojczystym - rześkim i czystym.

O rześkie nietrudno - mamy wszak listopad. O czyste nieco trudniej, więc trzeba się trochę wysilić i opuścić zasnutą spalinami stolicę. Poszperaliśmy w internecie, przewertowaliśmy mapy i przewodniki i wybór padł na Pojezierze Brodnickie - pełne jezior, lasów oraz - jak piszą mądre książki - "form typowych dla rzeźby młodoglacjalnej".

Dziatwa została w domu, a my, uspokojeni pełnymi zapału deklaracjami, że "będziemy się uczyć i nic nie zbroimy", pojechaliśmy na romantyczny weekend we dwoje. Miało być cicho, spokojnie, pięknie i daleko od roboty. Było... pięknie.

Bo już ani cicho, ani spokojnie, a już na pewno niezbyt daleko od pracy. Ciszę zakłócała brzęcząca nieustannie komórka (ach, utopić to cholerstwo!). Spokój mąciły płynące na nią mejle (Bruksela pracuje nawet w weekendy - oto jedna z przyczyn, dla których Unia tak szybko się nie zawali). A robota dopadała mnie co chwila - za przyczyną tego, co powyżej. W dodatku, dopadła mnie w sposób najmniej spodziewany, że tak to ujmę, symboliczny.

Kiedy bowiem na rynku w Brodnicy wysłuchiwaliśmy opowieści sympatycznego tubylca o tym, jak to w Brodnicy drzewiej bywało, tubylec ni z tego, ni z owego strzelił we mnie pytaniem: "A czy miła pani wie, jak się kiedyś nazywała Brodnica?" Chwila pełnego wstydu milczenia (miła pani, oczywiście, nie wiedziała) i tubylec wypalił mi prosto w twarz: "Strasburg!".

No żesz ty w życiu! Nie mógł być Paryż czy Wenecja?!



wtorek, 15 listopada 2011

Piekło dobrych intencji

Mądrość ludowa polega między innymi na tym, że obejmuje całe spektrum rzeczywistości i przygotowana jest na każdy możliwy wariant. Stąd wiele przysłów i porzekadeł ma swoje lustrzane odbicie – inne przysłowie lub porzekadło, które mówi coś dokładnie przeciwnego. Co za dużo, to niezdrowo, ale od przybytku głowa nie boli.

Reguła ta sprawdza się doskonale w przypadku tak zwanych dobrych chęci. Z jednej strony, podobno liczą się intencje. Z drugiej, dobrymi chęciami wybrukowane jest piekło. Czyli liczą się twarde fakty, a nie szlachetne zamierzenia.

Przekonałam się o tym ostatnio bardzo dotkliwie. Moje najlepsze intencje odczytane zostały jako kompletny brak dobrych chęci – z tego prostego powodu, że nie dorastały do oczekiwań. Tłumaczenie, że były skrojone na moją miarę, oczywiście jest bezcelowe. Zainteresowany wie swoje. Liczył na coś więcej, zaoferowano mu mniej. Rozczarowanie jest zrozumiałe.

W tym kontekście, okazuje się, że ludowa mądrość ma ofertę full wypas dla każdego. Ja mogę się pocieszać, że liczą się intencje. Zainteresowany może mnie do woli przeklinać, częstując powiedzonkiem o chęciach i piekle.

Gdzie leży prawda? Pewnie, jak zwykle, gdzieś pośrodku. Leży i płacze.

sobota, 5 listopada 2011

Magia pamięci

Listy

Spośród twoich listów,
najbardziej kochane
są te niewysłane.

Słów pisklęta, co jeszcze
nie potrafią latać,
wtulone w ciepłe gniazdo,
oczekują lata.
Wsłuchana w ich świergot,
w każdą myśl skrzydlatą,
wróżę z piórek łopotu
i znaczenia wieszczę.

Spośród twoich listów,
najbardziej kochane
są te niewysłane.

Z twych listów niewysłanych
zrobię origami.
Biały łabędź popłynie -
hen – po rzece wspomnień.
I odnajdzie cię dla mnie.
I przywiedzie do mnie.

Guzik

Znalazłam w szafie guzik
od twojego płaszcza.
Chciałam go wyrzucić.
(Guzik mi przyjdzie z takiego guzika!)
Nitka pamięci
z igłą tęsknoty
wbiły mi się pod skórę
i bez znieczulenia
przyszyły mnie do ciebie -
mocno, na okrętkę.

środa, 2 listopada 2011

Jako w niebie, tak i na ziemi...

Straszna się ze mnie ostatnio zrobiła latawica. Praktycznie nie ma tygodnia, bym dokądś nie leciała. Dosłownie. Liniami lotniczymi. A że latanie nie należy, delikatnie mówiąc, do moich ulubionych zajęć, przyjmuję ten stan rzeczy jako dopust Boży i regularnie walczę ze strachem.

Wyznaję to z niejakim wstydem, bo jako osoba wierząca, zamiast się bać, powinnam, gdy samolot startuje, z pokorą powiedzieć "bądź wola Twoja" i spokojnie pogrążyć się w lekturze, we śnie lub w rozmowie. Niestety, aż tak dobrze nie jest. Plan realizuję bowiem połowicznie. Mówię "bądź wola Twoja", ale już przy "jako w niebie, tak i na ziemi" uświadamiam sobie, że w tych szczególnych okolicznościach słowa te nabierają bardzo specjalnego znaczenia. I... no cóż, boję się i tyle.

Na szczęście, trening czyni mistrza. Dzięki częstemu lataniu doszłam już do tego, że boję się głównie przy starcie i parę minut po nim, a następnie zaczynam się bać ponownie, gdy samolot schodzi do lądowania i stan ten trwa, póki koła nie dotkną ziemi. Oczywiście, pod warunkiem, że w międzyczasie nie ma turbulencji. Bo wtedy boję się znacznie dłużej.

Piszę o tym wszystkim, wciąż będąc pod wielkim wrażeniem wczorajszych wypadków na Okęciu. I kiedy wyobrażę sobie siebie samą na pokładzie Boeinga, któremu zacięło się podwozie, zastanawiam się, czy "bądź wola Twoja" w moich ustach nie brzmiałoby w tych okolicznościach zbyt fałszywie. I czy w ogóle byłoby mnie na taki akt wiary stać.

Cała nadzieja w tym, że podobno Pan nie nakłada na nas ciężarów ponad nasze możliwości. I bardzo liczę na to, że jeśli już przyszłoby mi szorować brzuchem samolotu po pasie startowym, to za sterami będzie siedział kapitan Wrona.