piątek, 27 sierpnia 2010

Co pan na to, panie Toubon?

Jadę sobie ulicą Modlińską i nagle - łups! - dostaję po oczach wielkim plakatem reklamowym (zwanym bilbordem) samoobsługowego sklepu spożywczo-przemysłowego (zwanego supermarketem) sieci Auchan (wymawiaj: oszą - no, coś w tym rodzaju). Plakat głosi: "Cenowe ŁAŁ!" Mąż, który właśnie dwa dni temu ograł mnie w scrabble (czytaj: skrable) jednym punktem, też to przeczytał i syczy z satysfakcją: "A słowa tip to nie chciałaś uznać!"Ano nie chciałam. Podobnie, jak słowa fit. No, bo sorry (czytaj: proszę wybaczyć), ale CO TO MA WSPÓLNEGO Z JĘZYKIEM POLSKIM?

Sieć Auchan najwyraźniej uznała, że target (czytaj: grupa docelowa), do którego adresowany jest plakat, nie zna polskich wykrzykników wyrażających uznanie lub zachwyt i nie zrozumie takich słów jak przebój, sukces czy szlagier. Za to na pewno zrozumie słowo łał, mimo że nie figuruje ono w żadnym słowniku języka polskiego, zaś w słownikach języka angielskiego - owszem, tyle tylko, że w formie wow. Pytanie, czy naprawdę grupa docelowa jest tak ograniczona, czy może ograniczeni są copywriterzy (czytaj: autorzy haseł reklamowych), którzy tę reklamę stworzyli.

W całej tej sprawie zabawne jest jedno. Sieć Auchan to firma francuska, a właśnie Francja wsławiła się szczególną dbałością o czystość języka, która zaowocowała nawet specjalną ustawą. W 1994 roku ówczesny minister kultury, Jacques Toubon, uznał, że dość ma sandwiczy, weekendów i fast-foodów. Oznajmił, że trzeba chronić francuskie dziedzictwo językowe i doprowadził do uchwalenia ustawy, która narzuciła wszystkim podmiotom działającym w przestrzeni publicznej (w tym mediom i właśnie reklamodawcom) daleko idące ograniczenia w stosowaniu obcych wtrętów językowych. W szczególną niełaskę popadły anglicyzmy, które zaczęto bezlitośnie tropić i wykorzeniać. W reklamie zajęła się tym specjalna instytucja - Bureau de Vérification de la Publicité (Biuro Kontroli Reklamy).

No ale władza BVP nie sięga nad Wisłę. Nie mamy też lokalnego Jakuba Toubona, który zatrząsłby się z oburzenia, widząc "cenowe łał". Mamy jedynie media, które mogłyby taką reklamę obśmiać i wyszydzić. Najpierw jednak same musiałyby zadbać o to, by ich dziennikarze - na przykład, sportowi, nie mówili o walecznym graczu fajter, a o rzucie rożnym korner.

środa, 25 sierpnia 2010

Starość jest piękna?

Tego lata Warszawa jest okropna. Rozkopana, rozgrzebana, zakorkowana. Władze miasta, postanowiły chyba wyremontować wszystko, co się da, położyć wszystkie zaległe instalacje, wszystko poszerzyć, utwardzić, wyrównać. Małodusznie podejrzewam, że ma to jakiś związek ze zbliżającymi się wyborami samorządowymi i tylko mam nadzieję, że urzędnikom stołecznego ratusza zapał nie przejdzie do zimy, bo może dzięki temu, w tym roku będą mniejsze zaspy.

Na tym jednak inicjatywa warszawskich urzędników się nie kończy - i chwała Bogu. Przejawia się też bowiem w różnych przedsięwzięciach kulturalnych, do których ratusz dokłada się hojną ręką. A warszawiacy i przebywający w stolicy turyści mogą się ukulturalnić, mimo przerw urlopowych w warszawskich teatrach. Sztuka wychodzi na ulicę. Ostatnio (podobnie jak rok temu) wyszła na Plac Konstytucji, gdzie kilka spektakli daje teatr Polonia i Fundacja Krystyny Jandy na rzecz Kultury. Postanowiłam skorzystać i wczorajsze popołudnie spędziłam na MDM-ie, gdzie akurat wystawiano sztukę "Starość jest piękna" do tekstu Esther Vilar.

Powiem krótko - nie polecam. Gdybym miała tę samą rzecz obejrzeć w teatrze, zakupiwszy wcześniej bilet (z trudem, zapewne, bo do teatru Krystyny Jandy zwykle są kolejki), byłabym mocno wkurzona. A tak - jestem tylko rozczarowana. Sztuka, jak sam tytuł wskazuje, traktuje o starości. Temat stary jak świat, choć zawsze można powiedzieć, że nieustająco aktualny. Wszyscy się bowiem zestarzejemy, co może wesołą konstatacją nie jest, ale i tak lepszą od stwierdzenia, że pożyjemy za krótko, by się zestarzeć. Z dwojga złego, każdy raczej wybierze opcję pierwszą.

Zmienia się jedynie podejście do starości i ludzi starych i o tym właśnie traktuje sztuka. Jej bohaterowie - jedna starsza pani i czwórka młodych ludzi, pouczają widzów, czym jest starość i jakie ma prawa. A ma ich, wbrew pozorom, bardzo wiele i tylko cały wic polega na tym, by wbić to do głowy zagubionemu w kulcie młodości społeczeństwu. Starość ma być godna i pełna radości. Bo jest piękna. Piękne są zmarszczki, piękne siwe włosy, piękne ruchy starych ludzi.

I wszystko to prawda, tyle tylko, że spektakl uszyty jest tak grubym ściegiem, że bardziej przypomina manifest i happening niż teatr. Aktorzy wykrzykują ze sceny hasła w stylu "mamy dość...", a oczywistość sloganów sprawia, że właściwie każdy z widzów mógłby sobie dalszy ciąg dośpiewać sam. Przed irytacją ratuje tylko fakt, iż spektakl jest krótki (około pół godziny), co zresztą jest zbawienne dla wielu starszych osób, które przychodzą na Plac Konstytucji, by się dowiedzieć, dlaczego ich starość jest piękna. Na ławkach ustawionych na chodniku dla widzów siedzi bowiem spora grupa młodych ludzi, którzy najwyraźniej uważają, że młodość też ma swoje prawa i do głowy im nie przyjdzie, by ustąpić miejsca jakiejś spragnionej kontaktu ze sztuką staruszce. No ale skoro staruszka ze sceny krzyczy "mam dość waszej litości i współczucia"...

wtorek, 24 sierpnia 2010

Oczy banalnie szeroko otwarte

No i po weekendzie! Cały warmińsko-mazurski relaks na marne, bo zajrzałam do sieci i przeczytałam tekst Magdaleny Środy. Jedyne, co mi się w nim podoba, to tytuł - "Oczy szeroko zamknięte" ("Wprost" nr 35/2010), który w pełni oddaje przenikliwość autorki. Pani profesor, z wdziękiem kałasznikowa, tłucze w feministyczny bębenek i maszeruje z klapkami na oczach (szeroko zamkniętych), wystukując swoje ra-ta-ta-tam, ra-ta-ta-tam. W tle wyraźnie słychać skandowanie uciśnionych kobiet: męż-czyź-ni to draaaanie!

Tym razem męski, szowinistyczny motłoch przybrał kształt "obrońców życia". Których pani Środa zgrabnym ruchem pióra wrzuca wszystkich jak leci do jednego, mało sympatycznego worka. Bo wszystkim chodzi o jedno. Nie, tym razem, to nie to, co Państwo myślą. Tym razem "jedno" oznacza... władzę nad kobietami. Zdaniem pani Środy, jak facet mówi, że przeciwny jest skrobankom, to wyłącznie dlatego, że pragnie zapanować nad całym żeńskim rodem. Dowód? Dowodów brak, ale są poszlaki. "Obrońcy życia" nie są pacyfistami. Są za to krwiożerczymi potworami, żądającymi kary śmierci, nieczułymi na los udręczonych zwierząt. Ergo, nie szanują życia, a los poczętych dzieci obchodzi ich o tyle, o ile gwarantuje babę w domu przy garach.

Zastanawiają mnie jednak dwie rzeczy. Jak w tej definicji "obrońców życia" zmieścić obrońców życia rodzaju żeńskiego? Bo przecież są tacy - takie. I czym tłumaczyć kobiety, które przeciwne są aborcji na życzenie i nie twierdzą, że "mój brzuch moją twierdzą"? Czyżby i one, z niepojętych przyczyn, pragnęły władzy... nad kobietami? O tym pani profesor milczy. I słusznie, bo to się kupy trzyma z trudem. Lepiej zatem szeroko zamknąć oczy, obrońców życia ująć w cudzysłów, przypisać im wyłącznie rodzaj męski i wyłącznie niskie pobudki. Uprościć, spłycić i skonfrontować - mężczyźni przeciwko kobietom, patriarchat przeciwko równouprawnieniu, ciemnogród przeciwko oświeceniu... No i głośno wypowiedzieć nośne słowo: HIPOKRYZJA.

A tak à propos. Skoro pani Środa gromi posłów-myśliwych, a życie zwierząt leży jej na sercu bardziej niż jakieś tam życie poczęte, rozumiem, że jest ścisłą wegetarianką, a torebki nosi wyłącznie z lnu i konopi. Upraszczam? Nadinterpretuję? Hm, może za szeroko zamknęłam oczy.

wtorek, 17 sierpnia 2010

Syndrom wrześniowy

Robi się nerwowo. Najpierw rozszalały się burze z piorunami i wichury. Potem prąd mi wysiadł na pół dnia i lodówka zagroziła potopem. W końcu TPSA przysłała rachunek, z którego wynikało, że właśnie skończyła się promocja i muszę bulić abonament dwa razy wyższy niż do tej pory. Przede mną zaś wizyta w supermarkecie i cotygodniowe zakupy, a tu ojciec dzwoni i mówi, że chleb podrożał i cukier też...

Chleba wprawdzie nie jadam, od cukru uciekam jak od zarazy, ale rodzina przeciwnie, więc trochę się zmartwiłam. To wszytko jednak betka, bo najgorsze i tak przede mną. Zbliża się zmora każdego rodzica: rok szkolny. Na stronie internetowej szkoły mojej najmłodszej pociechy odkryłam właśnie listę podręczników. Odszukałam je w sieci, podliczyłam i... włos mi się zjeżył na głowie. A jak doliczyłam zeszyty, bloki takie i śmakie, ołówki, kredki, kątomierze, nowe trampki i dresy na wf, zjeżyłam się cała i tak mi już zostało. A tu starsza córka mówi, że ona swoją listę dostanie dopiero po rozpoczęciu roku, bo nauczyciele jeszcze się nie zdecydowali, więc z atakiem serca powinnam jeszcze chwilę poczekać.

No to poczekam. Może nawet nieco dłużej niż do początku września, bo w październiku syn rozpocznie drugi rok na ASP, a wtedy dopiero się zacznie. Kartony, gipsy, gipsokartony, tudzież inne materiały do pracy artystycznej, których moja wyobraźnia w żaden sposób nie ogarnia, ale za to musi je ogarnąć mój portfel.

Ale to w październiku. Na razie, czuję zbliżający się syndrom wrześniowy, czyli napięcie przed-szkolne. Zakup wyprawek jest bowiem dopiero przygrywką do kolejnych wydatków - komitetów rodzicielskich, ubezpieczeń od nieszczęśliwych wypadków szkolnych (nie obejmuje ono, niestety, "wypadków" na klasówkach), składek na nowe kwiatki doniczkowe do klasy (z niewiadomych przyczyn, kolejne pokolenia kwiatków nie przeżywają wakacji), zrzutek na edukację filmową, teatralną, muzealną, o zielonej szkole nie wspominając. A tu dzieciny krzyczą, że kupione przed wakacjami spodnie właśnie wyszły z mody i one (dzieciny, nie spodnie) NIE MAJĄ CO NA SIEBIE WŁOŻYĆ.

Żeby całkiem nie zwariować, podjęłam heroiczną decyzję: obejrzę dziś Wiadomości w TVP. Nie wątpię, że dowiem się z nich, że jest tak źle, jak jeszcze nigdy nie było, oraz że będzie jeszcze gorzej, a burze z piorunami i gradobicia to zaledwie niewielka część kataklizmów, jakie zgotowali nam miłościwie panujący. Po takiej dawce optymizmu wydatki na wyprawki szkolne wydadzą mi się sympatycznym epizodem, a perspektywa wywiadówek - miłą odmianą po wakacyjnym lenistwie.

A w weekend skoczę sobie do lasu i nazbieram wrzosów - w ramach oswajania września. W sierpniu.

czwartek, 12 sierpnia 2010

Urocze wakacje, czyli rodzinny wyjazd integracyjny

Wróciłam z krótkiego RWI, czyli rodzinnego wyjazdu integracyjnego. Innymi słowy, z wakacji, podczas których członkowie rodziny mają do spełnienia kilka zadań: a) dużo przebywać ze sobą nawzajem; b) czerpać przyjemność z realizacji punktu (a); c) nie pozabijać się wzajemnie, jeśli nie uda się realizacja punktu (b). Efektem RWI jest powrót do domu rodziny wyraźnie zintegrowanej (też RWI dla odróżnienia opatrzone dopiskiem ').

Doskonałym miejscem dla RWI jest hotel w jakimś upalnym kraju, najlepiej z opcją all inclusive, która to opcja umożliwia nie tylko wspólne smażenie się nad basenem, ale i gremialne spożywanie posiłków. Jak uczy doświadczenie, posiłki w opcji all inclusive mogą zajmować mniej więcej 5-6 godzin dziennie, a jeśli do tego doliczyć nocne nasiadówki w lobby-barze, można dobić i do 8. Rekordziści dociągają ponoć do 10, ale odbywa się to kosztem integracji plażowej. Nic tak jednak nie scala rodziny jak wspólne posiłki, więc nie ma się co zżymać, tylko spokojnie zaordynować sobie trzecią porcję spaghetti, czwarty deser i siódmą kawę. I się przy tej okazji nie pokłócić.

Okazją do integracji są też tak zwane animacje, czyli rozrywki organizowane na terenie hotelu przez zespół międzynarodowych animatorów. Ich zadanie jest proste - poderwać z leżaków rozleniwionych plażowiczów i w samo południe (43 stopnie w cieniu) zmusić ich do wysiłku fizycznego w stylu water polo. Rodzina, która da się na coś takiego namówić, zintegruje się jak nigdy, zwłaszcza jeśli w przeciwnej drużynie znajdzie się rodzina niemiecka czy, dajmy na to, włoska, o rosyjskiej nie wspominając. Solidarność rodzinna, spotęgowana solidarnością narodową, podgrzewana okrzykami typu "Polska górą!", może dać naprawdę niezłe efekty, zwłaszcza jeśli mecze rozgrywane są dzień w dzień, i to przez okrągły tydzień.

Rodzina integruje się także na wycieczkach fakultatywnych. Można, na przykład, wdrapać się wspólnie nocą na górę Synaj, by nad ranem (też wspólnie) obejrzeć wschód słońca, a następnie zejść na dół po tak zwanych Schodach Skruchy (słowo "schody" proszę traktować jako daleko idące nadużycie ). Trzeba jednak uważać, by któryś z członków rodziny nie zasnął na górze i nie przegapił wschodu. No i pilnować, by wszyscy wrócili w komplecie, bo Schody Skruchy bywają zdradliwe, choć miejscowi beduini twierdzą, że tylko dla tych za mało skruszonych.

Krótko mówiąc, okazji do integracji nie brakuje, trzeba tylko je umiejętnie wykorzystać. Jako odpowiedzialna Matka Polka, zrobiłam rachunek sumienia i stwierdziłam, że w naszym wypadku RWI udał się tylko połowicznie. Primo, mimo najszczerszych chęci, nie daliśmy rady spędzać na posiłkach więcej czasu niż 3 godziny dziennie, a zdarzało się i tak, że (o, wstydzie!) niektórzy z nas wyłamywali się i w ogóle nie stawiali na którymś z posiłków. Secundo, water polo zintegrowało tylko 4/5 rodziny, bo 1/5, czyli ja, wolała leżak i książkę (Peter Mayle, Encore Provence - gorąco polecam!). Tertio, na górę Synaj wdrapało się tylko starsze pokolenie, czyli ja z małżonkiem, bo młodsze powiedziało nocnej wspinaczce zdecydowane nie, przy czym syn miał doskonałą wymówkę w postaci bąbli na stopach (tak się kończy bieganie po plaży, gdy piasek ma ze 60 stopni). Mimo wszystko jednak, nie pozabijaliśmy się nawzajem, co w końcu jest jakimś powodem do zadowolenia i ostrożnego optymizmu.

No i teraz sama nie wiem - jesteśmy już tą RWI', czy nie jesteśmy?

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Wujek Stach chyba by się zdziwił


W rocznicę Powstania Warszawskiego zawsze myślę o wujku Stachu. Właściwie nie był moim wujkiem, tylko stryjecznym dziadkiem, a dokładniej bratem mojego dziadka. Z braku precyzyjnego i krótkiego określenia tego stopnia pokrewieństwa, został kiedyś ochrzczony wujkiem Stachem lub po prostu Stachem. I tak zostało.

Wujek Stach walczył w powstaniu. Był żołnierzem baonu Wigry i 2 września zginął w szpitalu na Długiej. Walczył przez cały, długi miesiąc, został ranny i choć mógł się ewakuować z innymi powstańcami, został w szpitalu z ciężko rannym chłopcem, który strasznie się bał... No i zginęli obaj - kulka w głowę i spalony szpital. Została mogiła na warszawskich Powązkach i zdjęcie Stacha z narzeczoną zrobione na Marszałkowskiej 31 lipca 1944 roku.

I kiedy dziś czytam felieton Magdaleny Środy o tym, że Powstanie Warszawskie kojarzy jej się z kultem martyrologii i militarnego fiaska, zastanawiam się, co by na to powiedział wujek Stach. Podejrzewam, że trochę by się zdziwił. On się przecież nie pisał na los męczennika, nie szedł do powstania z hasłem "z honorem lec". W planach miał ślub, rodzinę - życie po prostu. Walczył, bo wierzył, że tak trzeba i że zwycięstwo jest możliwe.

Jakże łatwo jest dziś, z perspektywy całej wiedzy (i niewiedzy) historycznej, krzyczeć o klęsce, która z góry była wiadoma. Ale nawet jeśli założyć, że była, roztrząsanie tego w dniu, gdy oddaje się hołd ludziom, którzy w powstaniu zginęli, jest co najmniej nie na miejscu. I nadużyciem jest twierdzenie, że ludzie zatrzymujący się w zadumie na dźwięk wyjących o godzinie 17 syren, czczą narodową klęskę. Nie, Pani Profesor, oni czczą pamięć ludzi, których stać było na heroizm - tym bardziej dramatyczny, że nieuwieńczony sukcesem.

W felietonie pani Środy dostało się też Muzeum Powstania Warszawskiego. "W większości krajów świata muzeum narodowej klęski odpychałoby i turystów i obywateli i polityków. W Polsce przeciwnie." Muzeum narodowej klęski? Chyba nie byłyśmy w tym samym muzeum. Albo patrzymy inaczej. I czujemy inaczej. Bo dla mnie to jest muzeum pamięci. O ludziach, Pani Profesor. O ludziach, którym ani ja, ani Pani (z całym szacunkiem) do pięt nie dorastamy. I o których po prostu nie wolno nam zapomnieć.