środa, 28 czerwca 2017

Moja Ryska Przygoda. Niespodziewana wizyta


O ryskich mewach pisałam już nieraz. Że wrzaskliwe, że nocą spać nie dają, że budzą o świcie, że przyozdabiają parkujące na podwórku samochody wiadomo czym. Ostatnio odkryłam, dlaczego tak to nasze podwórko lubią. Otóż okazało się, że blokowa "Kociara", która każdego ranka wynosi jadło dla podwórzowych kotów (zrobiły się tak opasłe, że już prawie się nie ruszają z ganku przed moją klatką schodową), dokarmia także nasze podwórzowe mewy.

Żeby uniknąć walk na śmierć i życie między obydwoma dokarmianymi obozami, Kociara roztropnie rozkłada pożywienie na dwóch przeciwległych krańcach podwórka. Dzięki temu do żarcia kotów nikt się nie dobiera, a do żarcia mew tylko kawki, które i tak przegrywają systematycznie, bo gabaryty nie te. Gołębie nawet nie próbują. Siedzą tylko na drzewie i gruchają rozpaczliwie, licząc na to, że jak mewy skończą ucztę, to może coś im z tego skapnie.

Obserwuję sobie te harce wokół stołu z zainteresowaniem połączonym z irytacją. Jest bowiem oczywiste, że skoro mewom posiłki podtykane są pod dziób, nie mają najmniejszego powodu, by wynieść się gdzie indziej. Będę zatem budzona bladym świtem aż do późnej jesieni, kiedy to, z nieznanych mi powodów, odlecą sobie w dal. Ostatnio jednak moje relacje z mewami uległy nagłemu zacieśnieniu. A było to tak...

Parę dni temu gościła u mnie koleżanka z Brukseli. Spała w tak zwanym salonie, a ja w sypialni. W poniedziałek rano nagle usłyszałam łomotanie w okno salonu. Ki diabeł? Justyna spała w najlepsze, bo jak mnie poinformowała, cieszy się snem sprawiedliwego. Łomotanie nasilało się, więc postanowiłam sprawdzić. Może Kociara czegoś ode mnie chce? Podeszłam do okna, odchyliłam zasłonę, a tam... Na parapecie siedzi rozparta gigantyczna mewa i w najlepsze wali dziobem w szybę.
Kiedy mnie zobaczyła, walnęła jeszcze parę razy, po czym odleciała.

Jej niespodziewaną wizytę uznałabym za dziwaczny incydent (może pomyliła okna - chciała do Kociary z reklamacją, że żarcie nieświeże, a trafiła do mnie), gdyby nie fakt, że od tamtego poranka podobne odwiedziny miały miejsce już kilkakrotnie. Za każdym razem jest tak samo. Ptaszysko przylatuje, rozsiada się na parapecie niczym kura na grzędzie, po czym łomocze mi w szybę aż się kurzy. Patrzy mi przy tym w oczy wyzywająco i bez cienia trwogi. Dziś nawet pozwoliła się sfotografować zza firanki.


O co jej chodzi - trudno dociec. Zastanawiam się, czy nie postanowiła zmienić stołówki, bo kiedy dziś waliła w moje okno, akurat raczyłam się orzeszkami ziemnymi, na które spoglądała niezwykle łakomie. Może uznała, że u mnie menu bardziej urozmaicone? Oj, bidula, zdziwiłaby się bardzo, gdyby spenetrowała wnętrze mojej lodówki.

Tak czy siak, zobaczymy, jak się sytuacja rozwinie. Będę Was informować.

Pa! Ryżanka



piątek, 23 czerwca 2017

Moja Ryska Przygoda. Sobótka piwem płynąca


Po trzech dnia spędzonych w podróży służbowej na drugi koniec Europy, wróciłam do Rygi, by załapać się na Ligo-Jani. Moi koledzy świętują od rana (na Łotwie Sobótka to dzień wolny od pracy). Ja dotelepałam się do domu wczesnym popołudniem, wymęczona  trwającą od 6 rano podróżą. Do trawiącego mnie bólu głowy walnie przyczyniła się około dwudziestoosobowa grupa dziarskich holenderskich macho w wieku średnim, która leciała ze mną na trasie Amsterdam - Ryga, głośno i bez skrępowania dająca wyraz radości na myśl o oczekujących ich w Paryżu Północy atrakcjach. W krzykliwych dialogach nadspodziewanie często przewijało się słowo, które nie wiem, jak się pisze, ale wymawia się jak coś na kształt frau, a co niechybnie kojarzy mi się z kobietą. Nawet nie chcę się domyślać, o jakich to rozrywkach rozprawiała grupka "latających Holendrów".

Na lotnisku powitał mnie sznur taksówek stosownie do okoliczności ustrojonych gałązkami dębu i wszelkiego rodzaju kwieciem. Zanim dowlokłam się do jednej z nich, zdążyłam naliczyć pięć osób w strojach ludowych i wieńcach na głowach (panowie z dębowych liści, panie z kwiatów). Nie da się ukryć - Ligo-Jani w pełnej krasie! Dziś w całej Rydze zapłoną ogniska, ludzie będą tańczyć, śpiewać i raczyć się piwem, na scenach pod chmurką występować będą wszelkiej maści artyści - od kapel ludowych po folkowo-rockowe. Wszystko zakończy się wraz ze wschodem słońca.

W domu lodówka przywitała mnie przygnębiającą pustką. W normalnej sytuacji zupełnie bym się tym nie przejęła, ale dziś spodziewam się gościa - przyjaciółka z Brukseli postanowiła zaznajomić się z łotewskimi zwyczajami Nocy Kupały. W planach mamy wicie wianków, skakanie przez ogień i powitanie słońca. Musiałam więc wybrać się na zakupy do sąsiedniego Rimi. Już od progu przywitał mnie wielki plakat obwieszczający promocje z okazji święta. Ucieszyłam się, bo kto by się nie ucieszył. Niestety, radość trwała krótko - tylko tyle, ile trzeba, by dość do półek z artykułami spożywczymi. Okazało się bowiem, że promocje obejmują w zasadzie wyłącznie piwo. Piwo, które w czasie Ligo płynie wartką rzeką, ale nie figuruje na liście moich sprawunków.

Kasjerka, która zna mnie już z widzenia, najwyraźniej zaskoczona brakiem piwa wśród moich zakupów, łamaną angielszczyzną próbowała mnie namówić na zakup alusa, podkreślając, że mają wyjątkowo korzystną akciję, dziś przecież Ligo...  Podziękowałam uprzejmie, acz odmownie. Ból odmowy złagodziły zakupy pana stojącego w kolejce do kasy tuż za mną - samo piwo w ilościach hurtowych. Nie znam gościa nawet z widzenia, więc liczę na to, że nie mieszka w moim bloku. Tak intensywnego świętowania mogłabym nie znieść nawet z wiankiem na głowie.

Pa! Ryżanka





czwartek, 8 czerwca 2017

Moja Ryska Przygoda. Prognoza trochę niepewna


Niepostrzeżenie przyszedł czerwiec. Z naciskiem na niepostrzeżenie. Trudno bowiem zauważyć, że przyszedł, skoro temperatury jak w październiku, a wilgotność powietrza jak w listopadzie. Rodzina na skajpie donosi, że upał, że burze, że duchota, a ja siedzę w polarze, szczękam zębami, przeklinam zimne kaloryfery i z najwyższym wysiłkiem powstrzymuję się od założenia kaptura i rękawiczek.

Kiedy spytałam znajomych Łotyszy, czy wiosna zawsze tu przypomina późną jesień, obdarzyli mnie spojrzeniem pełnym wyrozumiałej pobłażliwości (ot, cudzoziemka) i odparli, że niezupełnie, bo późną jesienią często pada śnieg (faktycznie!), a późną wiosną to już raczej nie. Trochę mnie tym pocieszyli, bo szczerze mówiąc, śniegu chyba bym już nie zniosła.

O tym, że jednak wiosna to nie jesień, świadczą bzy, które zakwitły jakiś tydzień temu, oraz kasztanowce, które obsypały się wreszcie kwieciem - jakieś trzy tygodnie po tym, jak polscy maturzyści zakończyli bój o świadectwo maturalne. Z ubiegłego roku pamiętam mgliście, że jaśminy zakwitną dopiero w lipcu (teoretycznie, będzie już lato), co oznacza, że gdyby Gałczyński mieszkał w Rydze, potomność nie zostałaby obdarzona "Balladą o nocy czerwcowej" ("Ja jestem noc czerwcowa, królowa jaśminowa...").

To wszystko może nie martwiłoby mnie aż tak bardzo (w końcu, zniosłam tu jesień i zimę, zniosę i wiosnę), gdyby nie fakt, że moja firma zaplanowała kolejne wydarzenie z cyklu team building, czyli wyjazd integracyjny. Tym razem będziemy się integrować na kajakach, pokonując nurty urokliwej rzeki Gauji (już o niej pisałam, jakiś niecały rok temu). Wyprawa ma się odbyć w najbliższy weekend. Tymczasem, jak nas poinformował kolega, który dźwiga na swoich barkach ciężar organizacji przedsięwzięcia, prognoza pogody jest "trochę niepewna". Kiedy spytałam, co tak naprawdę ów miły eufemizm oznacza, już bez owijania w bawełnę powiedział, że ma lać. Nie padać. Lać.

Od dwóch dni nerwowo sprawdzam prognozę pogody. Rzeczywistość za oknem wygląda niezbyt zachęcająco, ale pocieszam się, że Gauja to nie Zatoka Ryska. Na wszelki wypadek porównuję prognozy na kilku portalach, bo a nuż któraś będzie przychylniejsza. Co, rzecz jasna, nie oznacza, że trafna, ale odrobina optymizmu nie zaszkodzi. Wygrzebałam z szafy sztormiak, a z szuflady aspirynę. Po powrocie będzie jak znalazł.