środa, 2 listopada 2011

Jako w niebie, tak i na ziemi...

Straszna się ze mnie ostatnio zrobiła latawica. Praktycznie nie ma tygodnia, bym dokądś nie leciała. Dosłownie. Liniami lotniczymi. A że latanie nie należy, delikatnie mówiąc, do moich ulubionych zajęć, przyjmuję ten stan rzeczy jako dopust Boży i regularnie walczę ze strachem.

Wyznaję to z niejakim wstydem, bo jako osoba wierząca, zamiast się bać, powinnam, gdy samolot startuje, z pokorą powiedzieć "bądź wola Twoja" i spokojnie pogrążyć się w lekturze, we śnie lub w rozmowie. Niestety, aż tak dobrze nie jest. Plan realizuję bowiem połowicznie. Mówię "bądź wola Twoja", ale już przy "jako w niebie, tak i na ziemi" uświadamiam sobie, że w tych szczególnych okolicznościach słowa te nabierają bardzo specjalnego znaczenia. I... no cóż, boję się i tyle.

Na szczęście, trening czyni mistrza. Dzięki częstemu lataniu doszłam już do tego, że boję się głównie przy starcie i parę minut po nim, a następnie zaczynam się bać ponownie, gdy samolot schodzi do lądowania i stan ten trwa, póki koła nie dotkną ziemi. Oczywiście, pod warunkiem, że w międzyczasie nie ma turbulencji. Bo wtedy boję się znacznie dłużej.

Piszę o tym wszystkim, wciąż będąc pod wielkim wrażeniem wczorajszych wypadków na Okęciu. I kiedy wyobrażę sobie siebie samą na pokładzie Boeinga, któremu zacięło się podwozie, zastanawiam się, czy "bądź wola Twoja" w moich ustach nie brzmiałoby w tych okolicznościach zbyt fałszywie. I czy w ogóle byłoby mnie na taki akt wiary stać.

Cała nadzieja w tym, że podobno Pan nie nakłada na nas ciężarów ponad nasze możliwości. I bardzo liczę na to, że jeśli już przyszłoby mi szorować brzuchem samolotu po pasie startowym, to za sterami będzie siedział kapitan Wrona.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz