W Warszawie zimno i mży, ale w Brukseli już kwitną forsycje i bazie. Ostatnio widziałam tam nawet obsypane różowym kwieciem drzewa. Tak, właśnie „kwieciem”. Nie „kwiatami”, bo to brzmi zbyt pospolicie i mało wiosennie. Za to „kwiecie” ma w sobie odpowiednią dawkę romantyzmu à la Ania z Zielonego Wzgórza. Fakt, że Warszawa to nie Bruksela i u nas żadne kwiecie jeszcze się nie objawiło. Objawiły się za to spódniczki mini warszawskich licealistek i szorty wciśnięte na rajstopy, które wprawdzie widywałam także w środku mroźnej zimy, ale teraz to już prawdziwy wysyp i znak, że wiosna tuż tuż.
A skoro już mowa o objawach wiosny w różnych europejskich stolicach, to przypomniałam sobie, że w ubiegłym tygodniu widziałam w Madrycie kasztanowce, których gałęzie mogły się pochwalić pokaźnych rozmiarów pąkami, a nawet całymi liśćmi. Pomyślałam sobie wtedy, że jak tak dalej pójdzie, madryckie kasztanowce zakwitną w połowie kwietnia i tamtejsi maturzyści będą mieli przechlapane.
Z kolei widząc w Brukseli te forsycje i bazie, doszłam do wniosku, że się ta belgijska wiosna ździebko pospieszyła, bo Wielkanoc w tym roku późno i nie ma bata – grubo ponad miesiąc im chyba te bazie nie pociągną. Co za tym idzie, brukselczykom grozi Niedziela Palmowa bez bazi, co może samo w sobie aż taką katastrofą nie jest, ale zawsze to szkoda. Tyle, że im to chyba wszystko jedno…
I tym oto sposobem dochodzimy do wniosku, że nasza nieco opieszała wiosna wie, co robi. Po co się spieszyć? Wszystko w swoim czasie. Bazie, kwitnące kasztany, wypełnianie PIT-ów… Ale może jednak trzeba ją troszkę pogonić? No... to wio!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz