wtorek, 22 marca 2011

Dwieście procent faceta w facecie

Być kobietą to strasznie trudne zajęcie, bo polega głównie na zadawaniu się z mężczyznami. Ta mądrość autorstwa Josepha Conrada towarzyszyła mi dziś, kiedy przedzierałam się warszawskimi ulicami, zmierzając do domu po długim i nerwowym dniu pracy. A kiedy już miałam skręcić w moją cichą uliczkę, w oczy rzucił mi się wielki, czarno-biały plakat z intrygującym mężczyzną w roli głównej. Twarz faceta była aż po oczy przesłonięta golfem, spojrzenie przeszywające. Obok wielki napis: Malemen, obowiązkowa lektura... Czy jakoś tak. Więcej nie przeczytałam, bo ruch uliczny poniósł mnie za zakręt.

Nie trzeba jednak być Einsteinem w spódnicy, żeby się domyślić, o co chodzi. Ani chybi o jakieś czasopismo. Pewnie adresowane do panów. W dodatku - jak sugeruje tytuł - do męskich panów, co najwidoczniej w dzisiejszych czasach oczywiste nie jest. Ponieważ jednak, choć lubię się domyślać, to jeszcze bardziej lubię wiedzieć, postanowiłam sprawdzić. Klik, klik, dwa ruchy myszą - i wszystko jasne.

Na ekranie komputera wyrasta mi wielka twarz otulona golfem. To - jak głosi opis - Andrzej Chyra (hm, nawet podobny...). Tuż obok inna twarz - ponad wszelką wątpliwość męska - redaktora naczelnego rzeczonego czasopisma, Oliviera Janiaka. Między nimi tytuł: MALEMEN. A poniżej zajawki, wstępniaki, reklamy. Grupa celowa - na pewno faceci. Ale nie tacy zwyczajni. Primo - jak sugeruje tytuł - muszą to być mężczyźni stu - co ja gadam! - dwustuprocentowi. Secundo - jak sugerują tytuły sekcji miesięcznika - muszą to być faceci przynajmniej częściowo anglojęzyczni. Co my tu mamy? Male Interview. Male Hero. Male Report. Jest nawet (ukłon w stronę pań) Woman we love. No i mój faworyt: The tata guide.

Dalej już nie sprawdzałam. Zastanowiło mnie jednak, "co autor miał na myśli". Jakie kryteria musi spełniać mężczyzna, by zasłużyć na miano "malemana"? A potem pomyślałam, że to dziecinnie proste. Malemanem jest ten, kto... kupuje Malemena. Nieźle to sobie pan Janiak wykombinował. Muszę koniecznie to coś zaprenumerować dla męża. Żeby nie było, że się nie mieści w grupie celowej. Nie, przepraszam, w targecie.

piątek, 18 marca 2011

No to wio!

W Warszawie zimno i mży, ale w Brukseli już kwitną forsycje i bazie. Ostatnio widziałam tam nawet obsypane różowym kwieciem drzewa. Tak, właśnie „kwieciem”. Nie „kwiatami”, bo to brzmi zbyt pospolicie i mało wiosennie. Za to „kwiecie” ma w sobie odpowiednią dawkę romantyzmu à la Ania z Zielonego Wzgórza. Fakt, że Warszawa to nie Bruksela i u nas żadne kwiecie jeszcze się nie objawiło. Objawiły się za to spódniczki mini warszawskich licealistek i szorty wciśnięte na rajstopy, które wprawdzie widywałam także w środku mroźnej zimy, ale teraz to już prawdziwy wysyp i znak, że wiosna tuż tuż.

A skoro już mowa o objawach wiosny w różnych europejskich stolicach, to przypomniałam sobie, że w ubiegłym tygodniu widziałam w Madrycie kasztanowce, których gałęzie mogły się pochwalić pokaźnych rozmiarów pąkami, a nawet całymi liśćmi. Pomyślałam sobie wtedy, że jak tak dalej pójdzie, madryckie kasztanowce zakwitną w połowie kwietnia i tamtejsi maturzyści będą mieli przechlapane.

Z kolei widząc w Brukseli te forsycje i bazie, doszłam do wniosku, że się ta belgijska wiosna ździebko pospieszyła, bo Wielkanoc w tym roku późno i nie ma bata – grubo ponad miesiąc im chyba te bazie nie pociągną. Co za tym idzie, brukselczykom grozi Niedziela Palmowa bez bazi, co może samo w sobie aż taką katastrofą nie jest, ale zawsze to szkoda. Tyle, że im to chyba wszystko jedno…

I tym oto sposobem dochodzimy do wniosku, że nasza nieco opieszała wiosna wie, co robi. Po co się spieszyć? Wszystko w swoim czasie. Bazie, kwitnące kasztany, wypełnianie PIT-ów… Ale może jednak trzeba ją troszkę pogonić? No... to wio!

sobota, 12 marca 2011

Zbawienie pewne jak w banku?

Fakt, że życie współczesnego mieszkańca Zachodu toczy się w znakomitej części w Internecie, nikogo już chyba nie dziwi. Uczymy się przez Internet, pracujemy przez Internet, rozmawiamy przez Internet, kupujemy przez Internet, a niektórym to się nawet wydaje, że można się kochać przez Internet, czego rozwijać nie będę, bo to temat dla psychoanalityka.

Okazuje się jednak, że Internet może służyć także do przeżywania tak intymnej kwestii, jaką jest wielkopostny akt nawrócenia. Jadąc parę dni temu do pracy, usłyszałam w radio o pomyśle pewnego lubelskiego duszpasterza, który założył internetowy portal pod nazwą Bank Wielkopostny.

Zasady są proste jak konto w banku. Owieczka, która czuje potrzebę pokuty i nawrócenia, wchodzi na portal, zakłada rachunek, a potem to już tylko klika sobie w różne pomysłowe opcje, takie jak choćby kredyt miłości czy lokata kapitału, czyli dobrych postanowień. Deponuje w „banku” swoje dobre postanowienia i odbiera odsetki w postaci nie wiem już czego, bo radiowy news zbyt dokładnie tego nie wyjaśniał. Wyjaśniał natomiast ustami pomysłodawcy, skąd taka idea. Otóż ksiądz-założyciel Banku Wielkopostnego uznał, że dobrze jest przemawiać ludziom do wyobraźni, operując pojęciami im bliskimi, żeby zrozumieli, że ich nawrócenie przynosi korzyść nie tylko im, ale i innym. Proste?

Może i tak. Tyle, że dla mnie z lekka przerażające. Z tego wynikałoby bowiem, że człowiek niczego nie jest już w stanie zrozumieć i przeżyć, jeśli nie ubierze się tego w kategorie zysku i straty. Materialnej, finansowej. Pożyczki, kredyty, lokaty, odsetki, akcje – oto czym zaabsorbowany jest (zdaniem rzeczonego księdza) człowiek Zachodu. I tak też najwyraźniej pojmuje wiarę – jako rachunek przychodów i rozchodów. Inaczej mówiąc, nawet dążenie do zbawienia duszy, z natury rzeczy niematerialnej, człowiek musi sobie ułatwiać, wikłając tę duszę w czysto materialistyczną zabawę w bank. Brrr!

Pocieszam się tylko, że jednak większość duszyczek nie skorzysta z internetowego Banku Wielkopostnego, wybierając tradycyjne formy pokuty i nawrócenia i nie obliczając odsetek od wielkopostnego wyrzeczenia się papierosów czy słodyczy. Wątpię bowiem, czy Najwyższy zechce taką notę odsetkową od nas przyjąć.

wtorek, 8 marca 2011

Postkarnawałowy post o poście

Pączki zjedzone, faworki już w biodrach, karnawałowe imprezki zaliczone. Przyszła pora na posypanie głowy popiołem i odpokutowanie – za przeszłe i przyszłe (przezorny zawsze ubezpieczony) grzechy i grzeszki. Jednym słowem post. Zwany wielkim – w odróżnieniu od tych małych, powszednich.

Spytajcie współczesnego gimnazjalistę: z czym ci się kojarzy post? Ten pewnie odpali bez namysłu: z netem! Niezorientowanym wyjaśniam: net to sieć, czyli Internet – globalna wioska, w której, jak w krzywym zwierciadle, odbija się cały nasz przeszły, przyszły i teraźniejszy świat. W tym świecie post to wypowiedź na internetowym forum, wiadomość użytkownika sieci (zwanego userem) dla tegoż świata.

Post – ten tradycyjny (niektórzy powiedzą: staroświecki), kojarzony z wyrzeczeniem się czegoś tam dla dobra duszy i ciała, jest w tym świecie już trochę passé. Dziś powstrzymywanie się od jedzenia ma sens tylko w celach dietetycznych i estetycznych. Bo grubasy też są passé, co może samo w sobie takie złe nie jest, tyle tylko że dziś à la mode są osobniki w rozmiarze 0. I żeby to 0 osiągnąć, dzisiejszy mieszkaniec Zachodu gotów jest się niemal zagłodzić i wyrzec różnych przyjemności. Ale żeby to samo, a nawet nieco mniej, zrobić po to, by dusza z rozmiaru XXS podrosła choćby do „eski” – to już niekoniecznie.

No bo powiedzmy sobie szczerze. Parę centymetrów mniej w biodrach zauważy każdy. Ale kto dostrzeże, że rozmiar naszej duszy się zwiększył? Kto nam powie „ale ci się pięknie dusza zaokrągliła”? No kto?

sobota, 5 marca 2011

Proroctwa Jeana Raspaila

Jest rok 1973. Francuski pisarz, Jean Raspail, wydaje powieść Obóz świętych. Na jej kartach rozgrywa się coś w rodzaju apokalipsy. Setki tysięcy mieszkańców wycieńczonych głodem i chorobami Indii ruszają ku Europie, a konkretnie ku Francji. Tak zaczyna się konfrontacja cywilizacji i kultur. Konfrontacja, w której Europa nie ma szans...

Raspail, znany z kontrowersyjnych (zwłaszcza jak na francuskie standardy), rojalistyczno-katolickich poglądów, poważnie naraził się establiszmentowi. W swojej powieści ukazał Francję słabą, gnuśną, zaślepioną, w której słowo "wartość" oznacza głównie wartość materialną i mierzy się konsumpcją. Francję zupełnie nieprzygotowaną do stawienia czoła przybyszom z innego świata. Na książce nie zostawiono suchej nitki. Media okrzyknęły ją ksenofobiczną i pełną rasowych uprzedzeń.

Dziś, kiedy czytam prasowe doniesienia o fali imigrantów z Afryki północnej, którzy szturmem biorą włoskie wyspy i miasta, przypominają mi się Raspailowskie opisy statków i łodzi zmierzających ku portom Francji. I trudno nie zadać sobie pytania, czy zakończenie nie będzie takie jak w Obozie świętych. Europa nazbyt często zapomina, że świat nie kończy się na Morzu Śródziemnym czy Atlantyku. I nazbyt ochoczo podkopuje własne fundamenty, w imię wielokulturowości i źle pojmowanej tolerancji wyzbywając się systemu wartości i tradycji, które decydują o tożsamości i pozwalają stawiać czoło innym światom i cywilizacjom.

Wizja Raspaila może okazać się profetyczna i aż chce się powiedzieć: oby nie! Jeśli jednak założyć, że Raspail ma dar prorokowania, może nie będzie tak najgorzej. Na poprawę nastroju polecam powieść Sire czy Król zza morza, w których współczesna Francja odnajduje dawno zapomniane wartości w osobie młodego, szlachetnego króla. Francja monarchią z królem Dei gratia? A dlaczego nie? Cuda się zdarzają. Nawet w zeświecczonej Europie.