piątek, 30 kwietnia 2010

Kobieta i pilot, czyli jak nie zapaść na Alzheimera

Moja Przyjaciółka była dziś w telewizji. Jako ekspert. Ekspertka, znaczy. Nie po raz pierwszy, zresztą, bo media zapraszają ją regularnie - jesienią, by pouczała naród o grypie, a wiosną, by przestrzegała przed śmiercionośnym kleszczem. Przyjaciółka jest bowiem lekarzem (tfu! lekarką! - kiedy ja się wreszcie przestawię na te żeńskie formy?), więc grypę i kleszcze ma w małym palcu (na szczęście, tylko metaforycznie).

Na dziś zaplanowane były kleszcze. I choć wiem o nich już wszystko (ojciec-zakaźnik i Przyjaciółka-zakaźniczka zrobili swoje), chciałam Przyjaciółkę obejrzeć, żeby jej potem powiedzieć, że była świetna, wyglądała zjawiskowo, a media to jej drugie powołanie. Po pierwsze, to wszystko prawda, a po drugie, tak właśnie robią przyjaciółki - jak mnie się zdarzyło być w tv, ona mnie oglądała, po czym dzwoniła i mówiła, że byłam świetna, wyglądałam zjawiskowo... i tak dalej. ABC przyjaźni. Kobiecej, rzecz jasna.

A zatem, za kwadrans dziewiąta zasiadłam przed telewizorem, żeby przygotować się do oglądania. Przyjaciółka wchodziła na wizję o dziewiątej, więc wyliczyłam sobie, że piętnaście minut to akurat tyle, ile mi potrzeba na uporanie się z wszystkimi trudnymi czynnościami, takimi jak: włączenie telewizora, znalezienie odpowiedniego kanału i ustawienie wszystkich parametrów wizji i fonii, by w spokoju napawać się chwilami chwały Przyjaciółki.

Tu muszę zaznaczyć, że mam w domu dwa piloty - jeden od telewizora, drugi od dekodera HD (proszę mnie nie pytać, co to jest, bo nie mam zielonego pojęcia, ale rodzina mnie przekonała, że to coś wspaniałego, bez czego nowoczesny oglądacz telewizji nie może się obejść). Na każdym z pilotów jest milion przycisków, wśród których wyróżniają się zwłaszcza dwa: Menu oraz OK. Wystarczy zatem wejść w menu, a potem wciskać ok. Oczywiście, pod warunkiem, że to, co robimy, jest ok. Wprawdzie, nigdy dotąd sama tego nie robiłam, bo od czego ma się dzieci, ale nie przesadzajmy - to musi być prościzna.

O 8.50 byłam już lekko zdenerwowana. Wciskanie menu na jednym i drugim pilocie dało tylko ten efekt, że ekran telewizora lśnił na niebiesko, co wyglądało dosyć ładnie, ale nie dawało cienia szansy na obejrzenie Przyjaciółki. O 8.55 na ekranie pojawiły się jakieś cyfry i strzałki. O 8.57 pojawiło się wreszcie coś, co przypominało menu, ale niestety figurujące w tej "karcie dań" pozycje brzmiały bardzo tajemniczo (np. HD1). O 8.58 wrzasnęłam "Tomek, ratunku!", przekrzykując szum lejącej się z prysznica wody (syn brał kąpiel). Musiałam wrzasnąć bardzo sugestywnie, bo syn pojawił się przy mnie w mgnieniu oka, malowniczo owinięty ręcznikiem i cały ociekający wodą. Pewnie myślał, że ktoś się wdarł do mieszkania lub znajdzie matkę konającą na atak serca. Ewentualnie, jedno i drugie.

Znalazł matkę z dwoma pilotami w dłoni i paniką w oczach. W 10 sekund wrzucił mi odpowiedni kanał. I nawet nie był zgryźliwy. Kiwał tylko mokrą głową i patrzył na mnie z wyrazem twarzy, który bardzo, ale to bardzo mi się nie podobał. Zupełnie, jakbym miała na czole wypisane: Niemota, co nie umie użyć pilota. I zupełnie, jakby to była prawda. A potem dotarło do mnie, że to, niestety, JEST PRAWDA. I przypomniałam sobie książkę dr. Weila, którą kiedyś tłumaczyłam, gdzie najsłynniejszy lekarz Ameryki tłumaczył, że organy nieużywane zanikają. I że dotyczy to także mózgu. Oraz radził, żeby tego mózgu używać jak najintensywniej - na przykład, ucząc się języków obcych lub poznając nowe programy komputerowe. Zmniejsza to ponoć znacznie prawdopodobieństwo zapadnięcia na chorobę Alzheimera i starczą demencję.

Dlatego postanawiam: w ramach walki z Alzheimerem (potencjalnym, ale nie lekceważmy ryzyka), nauczę się:
a) obsługiwać OBA piloty;
b) programować pralkę;
c) ustawiać zegar w piekarniku (jak korki wylecą, to się cholerstwo zeruje);
d) znajdować moją ulubioną stację radiową.

Rozważałam jeszcze opanowanie wypełniania formularza PIT, ale uznałam, że to już byłoby znęcanie się nad sobą. I tak nie jestem pewna, czy nie wysiądę przy pralce. Lub przy drugim z pilotów. Ale, kurczę blade, od czego mam męża i dzieci?!

środa, 28 kwietnia 2010

Jak się pisze historia

Historia się pisze przez "samo h". I na tym się kończy "samo-pisanie-się" historii. Bo poza tym, piszą ją ludzie. I jest to zjawisko fascynujące, którego zgłębianie może doprowadzić tylko do jednego: człowiek przestaje ufać jakimkolwiek podręcznikom, monografiom i innym dziełom o dziejach. W każdym razie, ROZSĄDNY człowiek nie ufa im bezwzględnie, bo wie, KTOŚ TO KIEDYŚ NAPISAŁ i jest to tylko wersja tego ktosia, która na pewno nie jest jedyną istniejącą.

Tak mnie wzięło na rozważania o historiografii, bo primo, ślęczę nad tą "Czarną księgą rewolucji francuskiej", gdzie aż roi się od dowodów na to, że historykom ufać nie należy, a secundo, dostałam do przeczytania pewną pracę doktorską. Praca dotyka historii stosunkowo świeżej, bo sprzed mniej więcej 30 lat, a konkretnie młodzieżowych ruchów opozycyjnych w Gorzowie Wielkopolskim. Trafiła zaś do mnie, bo tak się składa, że "młodzieżowe ruchy opozycyjne w Gorzowie Wielkopolskim" są mi jakoś tam bliskie, choćby ze względu na to, że jednego takiego młodego opozycjonistę z Gorzowa poślubiłam - oczywiście, jak jeszcze był młody, czyli - hmm (wybacz, Kochanie) - dosyć (na wszelki wypadek to zrelatywizuję) dawno temu.

Rozdział, który mnie najbardziej zainteresował, dotyczył gorzowskiego harcerstwa "niezależnego". Przede mną pracę tę czytało już parę innych osób - uczestników opisywanych wydarzeń, i każda naniosła jakieś poprawki. Ja także coś tam skorygowałam, mój ślubny też. Sporo się przy tym napociliśmy, ustalając, "czy to było w 1983 czy w 1985", "czy oni was zgarnęli 14-go grudnia, czy może później". I szczerze mówiąc, pewności nie mieliśmy...

Tu dochodzę do sedna. No bo powiedzmy to sobie otwarcie - współtworzyliśmy pracę, było, nie było, naukową. Doktorską. Która trafi do jakichś tam archiwów. Na którą inni będą się kiedyś powoływać. Która stanie się ŹRÓDŁEM. A my co? Nie dość, że komentarze i poprawki tych, co czytali przed nami, czasem budziły nasze wątpliwości, to nawet my sami, choć przecież BYLIŚMY, WIDZIELIŚMY, PRZEŻYLIŚMY, nie jesteśmy pewni. Bo, po prostu - nie pamiętamy. W każdym razie, nie pamiętamy zbyt dokładnie. I każdy z tych, co byli, widzieli, przeżyli pewnie pamięta to jakoś inaczej. Inaczej rozkłada akcenty, inaczej plasuje tam siebie. Inaczej pisze tę historię. Która, niestety, sama się nie napisze.

wtorek, 27 kwietnia 2010

Wyborcze pitu-pitu

Kampania prezydencka trwa w najlepsze, choć komitety wyborcze dopiero się rejestrują. Na razie jest ich już ponad 20, co doprawdy wspaniale świadczy o demokracji. Każdy, kto ma choć odrobinę zmysłu organizacyjnego i dużą dawkę "parcia na szkło i sitko" (radiowy i telewizyjny czas antenowy w trakcie kampanii należy się każdemu kandydatowi jak psu zupa), może sobie taki komitet zarejestrować i przez chwilę zaistnieć jako potencjalny prezydent RP.

Rzuciłam okiem na listę - połowa nazwisk (a może i więcej) nie mówi mi zupełnie nic. Jak jednak pokazuje doświadczenie, nawet kandydat znikąd albo z Peru (lub Kanady - co do tego nie było pewności) może u nas przejść do drugiej tury. Pamiętam doskonale, jak w grudniu 1990 roku, leżąc na oddziale położniczym Szpitala Bielańskiego, zwlokłam się z łoża boleści, żeby zagłosować na Lecha Wałęsę, przerażona perspektywą prezydenta Tymińskiego z czarną teczką w ręku. Od tamtej pory nie lekceważę już żadnego kandydata, bo niezbadane są wyroki demos.

Ale wróćmy do teraźniejszości. Jak już mówiłam, kampania trwa, a jej nieodłącznym elementem są, rzecz jasna, słowa. Leją się one nieprzerwanie i trochę już na nie głuchniemy, bo kto by tego wszystkiego słuchał! Ale czasem warto posłuchać - choćby dla gimnastyki intelektualnej. Ot, wczoraj, na ten przykład. Jarosław Kaczyński ogłosił, że kandyduje. Żadna niespodzianka, każde dziecko w Polsce wiedziało, że inny scenariusz raczej nie wchodzi w grę. I z grubsza można było przewidzieć, jakie padną argumenty.

Zdumiewa mnie jednak, jak często polityków, i to doświadczonych, ponosi zapał retoryczny. Bo kiedy czytam, że Jarosław Kaczyński zamierza "kontynuować dzieło ofiar smoleńskiej tragedii", natychmiast nasuwa mi się pytanie: których, mianowicie? Trudno bowiem nie zauważyć, że dzieło prowadzone przez - dajmy na to - Janusza Kurtykę różniło się dosyć zasadniczo od dzieła posłanki Jarugi-Nowackiej czy Jerzego Szmajdzińskiego. W smoleńskiej tragedii zginęli ludzie tak wielu opcji politycznych, tak rozmaitych poglądów i światopoglądów, że wrzucenie ich - pardonnez-moi le mot - do jednego worka to grube nieporozumienie.

Tak, tak, ja wiem, co Jarosław Kaczyński miał na myśli. Wiem, że mówiąc o "elicie patriotycznej", mówił o swoim świętej pamięci bracie i kolegach z Prawa i Sprawiedliwości. Ale tego, rzecz jasna, nie mógł jasno oświadczyć, bo to godziłoby w cześć pozostałych ofiar. Więc posłużył się uogólnieniem. I wyszło, co wyszło. Jak dla mnie - tak sobie. I po raz kolejny się przekonuję, że w wyborczej walce słowa ważone są lekce - mało kto się przejmuje tym, co naprawdę znaczą. Ot, takie wyborcze pitu-pitu.

A propos! Może zamiast analizować i doszukiwać się sensu, gdzie go nie ma, sprawdzę, czy mąż dobrze wypełnił PIT.

niedziela, 25 kwietnia 2010

Katyń z perspektywy Paryża

W piątek odwiedził mnie przyjaciel z Francji. Znamy się kopę lat, z czego dobrą dychę Mathieu (zwany Mateuszem) był moim szefem. Szefem nietypowym, który tym się różnił od pętających się wówczas tłumnie po Polsce "ekspatów", że nauczył się polskiego i jeździł fordem fiestą, jak ognia unikając wielkiego merca z kierowcą, którego do dyspozycji dała mu firma.

Fakt, że od dziesięciu lat Mateusz znowu mieszka w Paryżu, nie zmniejszył jego przywiązania do Polski oraz znajomości naszego języka, który pielęgnuje, czytając po polsku co podleci - artykuły w sieci, książki i wszelkie inne słowo drukowane. Interesuje się naszą polityką (jest jednym z nielicznych znajomych cudzoziemców, którym nie muszę tłumaczyć, kto to Lepper, Giertych, Pawlak czy Rokita) i historią. Wie, co to kresy, umie bezbłędnie wymówić nazwisko marszałka Piłsudskiego, a Uniwersytet Jagielloński nie brzmi w jego ustach jak "żażelon". Kiedy przyjeżdża, dyskutujemy zawzięcie - ja drażnię go francuskim fundamentalizmem laickim i reżimem Vichy, on wytyka mi nasze polskie grzeszki, drążąc temat relacji polsko-litewskich czy polsko-ukraińskich.

Mateusz o Katyniu nie tylko "słyszał". Mateusz wie, gdzie Katyń leży, wie, że za tą symboliczną nazwą kryje się kilka obozów, których nazwy potrafi wymówić, nie myląc Kozielska z Kozienicami. Zatem, kiedy ostatnio świat nagle dowiedział się o Katyniu, Mateusz o niczym się już nie musiał dowiadywać i niczemu dziwić. A jednak się zdziwił. Lecąc do Warszawy, wziął do ręki piątkową Gazetę Wyborczą i przeczytał artykuł "Jednomyślność po katastrofie" autorstwa Bronisława Łagowskiego. I - jak mi powiedział - miał nadzieję, że czegoś nie zrozumiał, więc poprosił, bym ten artykuł przeczytała i uspokoiła go, że "nie skumał bazy".

Ale skumał. Dokładnie zrozumiał, że w celu zaatakowania "polityki historycznej" PiS-u, pan Łagowski posłużył się zbrodnią katyńską, posuwając się nawet do cytowania Adama Zamoyskiego, który nie chciał jeździć "na żadne głupie msze w Katyniu". Pan Łagowski pisze tak: Z historii świeckiej, gdzie czyny się przedawniają, lekkomyślni Polacy przenoszą Katyń do sfery niby-świętej, gdzie wszystko, co było kiedykolwiek, może istnieć w nieskończoność, pod warunkiem, że jest podtrzymywane w symbolicznym bycie za pomocą odpowiednich rytuałów.

Jestem tylko "lekkomyślną Polką", która bardzo sobie ceni rytuały, więc nie skomentuję. Oddam za to głos Mateuszowi znad Sekwany, który potrząsał nad tym głową z niedowierzaniem i pytał mnie retorycznie: "Wyobrażasz sobie, żeby coś takiego napisać o holokauście? Dopiero byłoby wrzask." Ano byłby. I pewnie zaraz by powiedziano, że jakież to porównanie, bo tam parę milionów, a tu "tylko" dwadzieścia parę tysięcy, tam ludobójstwo, a tu tylko zbrodnia... Więc w przypadku holokaustu, o przedawnieniu nie ma mowy i będzie on istniał w nieskończoność. Bo holokaust już dawno jest w sferze świętej, do której, zdaniem pana Łagowskiego, Katyń nie może aspirować i musi się zadowolić partykułą "niby".

Trudno to zrozumieć z perspektywy Paryża. Jeszcze trudniej z perspektywy Warszawy czy Krakowa. Nie wiem, z jakiej perspektywy pisał pan Łagowski, ale zastosowanie trzeciej osoby liczby mnogiej ("lekkomyślni Polacy przenoszą...") sugeruje, że chyba nie z polskiej. To wiele wyjaśnia.

piątek, 23 kwietnia 2010

Krągła suchotnica, czyli co komu uchodzi na sucho

Byłam wczoraj w kinie. Tym razem z całą rodziną (sztuk pięć) i nietypowo, bo nie na filmie, a na operze. Właściwie na sfilmowanej operze - konkretnie "Cyganerii", którą w grudniu ubiegłego roku zarejestrowano w Covent Garden, a teraz wyświetlono warszawskiej publiczności w ramach projektu Cine-Maestro.

Sam projekt godny odnotowania, bo nieczęsto ma się okazję oglądać na wielkim ekranie spektakle zrealizowane w największych teatrach operowych Europy. A jednak, tłumów nie było. Tak na oko, to nasza piątka załatwiła kinu Cinema City Arkadia znaczną część frekwencji. Fakt, bilety tanie nie są, bo 220 złotych dla pięciu osób (w tym trójka uczącej się młodzieży) to wydatek odczuwalny dla domowego budżetu. W dodatku, mam wrażenie, że projekt nie jest specjalnie promowany, a personel Cinema City wykazuje w tym względzie zdumiewającą dezynwolturę. Kiedy jakieś dwa miesiące temu spytałam bileterkę o te seanse, wytrzeszczyła na mnie oczy, mówiąc, że w życiu o czymś takim nie słyszała. Dobrze, że Internet słyszał, bo inaczej nigdy byśmy tej "Cyganerii" z Covent Garden nie obejrzeli.

I byłaby wielka szkoda. Bo spektakl świetny. Bardzo klasyczny, w pięknych, stylowych dekoracjach i kostiumach. Żadna awangarda, w której Mimi byłaby chorą na AIDS narkomanka, a Rodolfo niespełnionym muzykiem rockowym (vide musical "Rent" będący trawestacją "Cyganerii"). Zaśpiewany pięknie - cztery czołowe partie (Rodolfo - Teodor Ilincai, Mimi - Hibla Gerzmava, Musetta - Inna Dukach i Marcello - Gabriele Viviani) zasługiwały na oklaski na stojąco. Aria Musetty z II Aktu wyrwała okrzyki zachwytu nawet z ust mojej 12-letniej Baśki.

Nie obyło się bez maleńkich zgrzytów, natury, że tak powiem, estetycznej. Bo jak tu wzruszać się nad chudą kondycją paryskiej bohemy, gdy krąglutki Rodolfo i balansujący na granicy otyłości Marcello śpiewają o tym, że przymierają głodem? I jak nie parsknąć śmiechem, gdy patrząc namiętnie na bardzo krzepką, wręcz nieco rubensowską postać Mimi, Rodolfo wyśpiewuje o jej "wątłej piersi" i "wychudzonych policzkach"? Okazuje się jednak, że w operze możliwa jest nawet krągła suchotnica, bo jeśli dobrze śpiewa, reszta generalnie uchodzi jej na sucho. W każdym razie w oczach kogoś, kto kocha operę. Jak ja.

wtorek, 20 kwietnia 2010

Bajka o dwóch sąsiadach

Było sobie dwóch sąsiadów. Jeden potężny i bogaty, drugi znacznie słabszy i biedniejszy. Żyli jak pies z kotem albo jeszcze gorzej. Zdarzały się tam między nimi gwałty i grabieże, a nawet mordy, w czym zwłaszcza celował ten silniejszy i trudno temu stanowi rzeczy odmówić logiki. Słabszy bronił się jak umiał, kopał wokół swej posiadłości rowy, ogradzał się ostrokołem, w bramach i drzwiach zakładał podwójne i potrójne zamki, a kiedy się nieco dorobił, na dachu domu postanowił zainstalować małe działko, żeby sąsiada do kolejnych harców skutecznie zniechęcić.

Los chciał, że słabszemu sąsiadowi zmarł ojciec. Straszna to była tragedia i rozpacz. Rodzina pogrążyła się w żałobie i szykowano godny pogrzeb, na który zapowiedzieli się wszyscy sąsiedzi i znajomi. Z kondolencjami pospieszył także ów potężny sąsiad. Ba, przysłał okazały wieniec ze wstęgą, na której heksametrem wypisał panegiryk na cześć zmarłego. Przybył też na uroczystości pogrzebowe, na których stał z odpowiednio posępną miną, godnie kiwając głową, gdy celebrans dziękował mu za tak piękny gest.

A potem wszyscy wrócili do siebie - słaby sąsiad opłakiwać rodzica, a silny... A silny odczekał jeden dzień, po czym dał wywiad do gazety, w którym powiedział mniej więcej tak: "Wszyscy widzieli - wyciągnąłem do niego rękę. Uważam więc, że on powinien odpłacić mi tym samym. Niech zburzy ostrokół, zdemontuje zamki i niech sobie odpuści to śmieszne działko na dachu, bo na samą myśl o nim krew mnie zalewa."

Po czym obaj żyli długo i... jak pies z kotem. A może jednak nie? Koniec bajki jest, szczerze mówiąc, niepewny. Natomiast, jedno jest pewne - słabszy sąsiad byłby idiotą, gdyby się do tych żądań zastosował.

Dlatego, myślę sobie, Panie Klimow, że Pańska wypowiedź na łamach "Le Figaro"* obraża naszą, polską inteligencję. I prawdę powiedziawszy, mam nadzieję, że to tylko nieprzemyślane dictum wiceprzewodniczącego komisji spraw zagranicznych rosyjskiej Dumy, a nie oficjalne stanowisko naszego wschodniego sąsiada. Proszę mi wierzyć, Rosja może liczyć na naszą wzajemność. Jeśli, co nie daj Boże, trafi Wam się narodowa tragedia - spadnie jakiś samolot, wybuchnie bomba lub zatrzęsie się ziemia, my, Polacy, na pewno pospieszymy z gestami solidarności. Nasz prezydent pojedzie na pogrzeb Waszego prezydenta (oby nie musiał!), a kto wie, może i nasz premier się pofatyguje, choć Wasz tego nie zrobił. Będziemy z Wami płakać i Was wspierać. Ale ostrokołu nie zburzymy - przynajmniej mam taką nadzieję.

* Andriej Klimow powiedział dziennikowi "Le Figaro", że Moskwa oczekuje od Polski gestów pojedniania - np. zrezygnowania z zamontowania na naszym terenie rakiet Patriot.

czwartek, 15 kwietnia 2010

Wielkie dzieło o "wielkiej" rewolucji



Bernard René Jourdan, Prise de la Bastille, Wikimedia Commons

Uprawnione i chwalebne święto braterstwa, przez wieki oczekiwany owoc „rozumu” – tak najczęściej przedstawia się wydarzenia okresu, który był też jednym z najbardziej krwawych w historii i w tragiczny sposób zapoczątkował całą serię rewolucji i konfliktów, które naznaczyły Europę aż do połowy XX wieku.

Każdy naród opiera się na mitologii, która go tworzy i jednoczy, dostarczając mu kluczy interpretacyjnych dla jego własnej historii i przyszłości, pozwalając mu rozumieć samego siebie i odróżniać od innych, dając wspólny aparat pojęciowy.

Naród francuski też ma swoje mity. Jednym z nich jest bez wątpienia rewolucja francuska. Jej chronologia, aktorzy, wydarzenia i piewcy stanowią części składowe tej wielkiej i majestatycznej opowieści epickiej, pozwalając wierzyć, że nie wzięła się ona znikąd.

Oczywiście, w interesie narodu jest kazać błyszczeć swoim mitom, a w interesie tych, którzy przejęli władzę – ukrywać gwałt i bezprawie, na których ją zbudowali.

Ale historia nie pisze się jak mitologia i jej zasadniczy wymóg prawdy nie powinien być obciążony czyimś interesem i względami utylitaryzmu.


Le Livre noir de la Révolution Française; tłum. Beata Biały

Tak zaczyna się blisko dziewięciusetstronicowe dzieło wydane pod redakcją Renaud Escande'a OP, które - jak sam tytuł wskazuje (Czarna księga rewolucji francuskiej) - dalekie jest od powszechnych peanów na cześć rewolucji zwanej wielką. Kto je przeczyta, na pewno dwa razy pomyśli, nim 14 lipca odda się fetowaniu ataku na Bastylię. I nie chodzi tylko o terror, gilotynę i czystki wśród kleru i arystokracji, którym przecież i tak nikt nie współczuje, bo za Burbonów żyło im się aż za dobrze. "Czarna księga" jest naprawdę czarna - tyle na jej kartach pleni się zła, które wykiełkowało w 1789 roku, a potem wydało rewolucyjny owoc sięgający naszych czasów.

Piszę o tym nie przez przypadek. Na moim biurku leży to wielkie tomiszcze, które właśnie dziś, za chwilę, zacznę tłumaczyć. I czuję zabarwiony lękiem respekt przed tak wielkim i (od)ważnym dziełem. Obalanie mitów to rzecz wielce ryzykowna, a ja zamierzam przyłożyć do tego rękę. A zatem - w imię Ojca i Syna...!

Mam w nosie takie przeprosiny!

Czasem, kiedy moje dzieci się pokłócą, a wina leży wyraźnie po jednej ze stron, mówię winowajcy: "Powinieneś (powinnaś) przeprosić siostrę (brata)!" Wtedy, niestety dosyć często, z ust winowajcy pada "Przepraszam!", które brzmi jak wystrzał z karabinu, a ładunek, który w sobie niesie, można nazwać różnie, tylko nie skruchą. To jest "przepraszam", które nie przeprasza, "przepraszam", które brzmi jak "odwalcie się ode mnie".

Takie właśnie "przepraszam" usłyszeliśmy z ust redaktora naczelnego belgijskiej gazety Gazet van Antwerpen za "satyryczny" rysunek, jaki się w tej gazecie ukazał kilka dni po katastrofie pod Smoleńskiem. Kto tego rysunku nie widział, niech lepiej nie ogląda. Odwrócony do góry nogami, koślawy orzełek, jakby wbity w ziemię na tle biało-czerwonej flagi. I napis po angielsku: The eagle has landed - orzeł wylądował. Zabawne, prawda? I jakie taktowne!

Po fali internetowych protestów i ostrej reakcji naszej ambasady, redaktor naczelny tej dowcipnej gazety, Pascal Kerkhove, wreszcie wykrztusił przeprosiny. Początkowo przepraszać nie zamierzał, bo nie widział powodu. Teraz, kiedy został zasypany listami pełnymi oburzenia, powód dostrzegł. I przeprosił - w liście do ambasady. Którego - rzecz jasna - nie opublikował na łamach swojej gazety. Bo i po co? Skoro - jak powiedział dziennikarce RMF FM - "nigdy nie chciał obrazić narodu polskiego"...

Czytając takie przeprosiny, zastanawiam się, jaką wersję przyjąć. Czy tę, że pan Kerkhove jest cyniczny, czy że jest - mówiąc eufemistycznie - niezbyt rozgarnięty. Bo czy naprawdę trzeba być tytanem intelektu, by przewidzieć, że taki obrazek NA PEWNO obrazi naród polski? Że urazi miliony ludzi? Sprawi, że poczują się tak, jakby im ktoś napluł w twarz?

Jeśli o mnie chodzi, Panie Kerkhove, to może Pan sobie swoje przeprosiny wsadzić gdzie Pan sobie chce. Nie gniewam się na całą Belgię, nie będę bojkotowała belgijskich czekoladek, nie zabronię moim dzieciom zwiedzania Brugii czy Antwerpii. Ale długo będę pamiętać, że Pan, jako redaktor naczelny gazety, uznał, że dla paru sprzedanych egzemplarzy więcej warto sobie zakpić z tragedii. I wie Pan? Nawet dzieci w końcu się uczą, że nie wystarczy wypluć z siebie słowo "przepraszam".

Piszę Pana wielką literą, bo tak mnie nauczyli rodzice - ludzi, do których się zwracam, staram się szanować, nawet jeśli oni uważają mnie za idiotkę.

środa, 14 kwietnia 2010

Myśli odrywanie

Już po prostu nie mogę! Nie mogę oglądać telewizji, słuchać radia, czytać gazet. Nie mogę znieść tych obłudnych pseudorefleksji (ach, jaką cudowną byli parą!), tych ciągnących się i lepkich jak guma do żucia spekulacji (będzie polsko-rosyjskie pojednanie, czy nie będzie?), a nade wszystko, tych ponownie rodzących się sporów (godni Wawelu, czy niegodni?). Rzeczywistość stała się schizofreniczna. Tu, w Warszawie, gigantyczna kolejka do Pałacu Namiestnikowskiego - ludzie stoją godzinami w deszczu, żeby na parę sekund przyklęknąć przed trumnami pary prezydenckiej. Tam, w Krakowie, protesty z transparentem, że "królów niegodni". A w mediach - trochę tego, trochę tego i gadające głowy, które próbują taktownie (ach, co za kunszt!), ale skutecznie poprawić oglądalność. I wszędzie - dotąd niepublikowane zdjęcia państwa Kaczyńskich, na których, jakimś cudem, oboje wyglądają sympatycznie i uroczo. Ciekawe, w jakich to przepastnych archiwach te zdjęcia były zakopane...

A do soboty jeszcze całe trzy dni. Strach pomyśleć, co się do tego czasu wydarzy, w co się zamieni ta żałoba. O co się jeszcze pokłócimy (na razie mamy "tylko" Wawel i Stadion Narodowy), ile wolt wykonamy.

Bardzo bym chciała już nie musieć o tym myśleć. Chwilami prawie mi się udaje. Zmuszam się do zrobienia korekty parę dni temu skończonego przekładu, odfruwam wyobraźnią ku klifom Bretanii. Poprawiając interpunkcję, szlifując zdania, śledzę losy odwiecznego mocowania się sił ciemności i światła. Ale obecny w powieści Jeana Raspaila diabeł nie jest łatwym przeciwnikiem. I trudno opędzić się od myśli, że szczególnie upodobał sobie okolice Smoleńska, mgły katyńskiego lasu, tamtejsze niegościnne niebo...

poniedziałek, 12 kwietnia 2010

Siła gestu - garść refleksji w cieniu tragedii

Powoli dochodzę do siebie. Ostatnie dwa dni przeżyłam trochę jak we śnie, wciąż mając nadzieję, że się z niego obudzę i to wszytko okaże się nieprawdą. Dopiero teraz mogę jako tako zebrać myśli. Ale i tak nie opiszę tego, co czuję - to za trudne. Zresztą - po co? Wszyscy czujemy mniej więcej to samo, niezależnie od tego, kto na kogo głosował, kto kogo lubił i szanował, a o kim wyrażał się niepochlebnie... W obliczu śmieci wszystko staje się nieważne. I nawet trochę wstyd, gdy człowiek sobie przypomni, jak o tym czy o owym opowiadał dowcipy, pisał sarkastyczne felietony...

Te dwa dni, ta nasza Czarna Sobota i Smutna Niedziela, wejdą do historii jako najbardziej modelowe wcielenie tragedii antycznej. Było fatum, były symbole, była śmierć... I po raz kolejny się okazało, jak wielka jest w nas wszystkich potrzeba doświadczenia wspólnoty. Ludzie gromadzili się tłumnie, godzinami stali w potwornej ciżbie i ociągali się z powrotem do domu. Wiem, bo też to czułam. MUSIAŁAM pójść pod Pałac Prezydencki. MUSIAŁAM zapalić tam znicz (nawiasem mówiąc, kupiony za skandalicznie wysoką cenę u ulicznego sprzedawcy - niech mu Bóg odpuści chciwość w takiej chwili). MUSIAŁAM tkwić przed telewizorem i patrzeć, jak trumna Pana Prezydenta jedzie ulicami mojego miasta. I MUSIAŁAM swoje odpłakać, choć przecież większość tych ludzi znałam jedynie z pierwszych stron gazet...

Patriotyzm to w XXI wieku bardzo trudne słowo. I swoistym dramatem jest to, że dopiero w tak tragicznych okolicznościach zaczynamy trochę je rozumieć. Na krótką chwilę wydaje nam się, że zbliżyliśmy się do prawdy, czujemy więź z ludźmi, którzy stoją obok nas w milczącym tłumie i jesteśmy wzruszeni, śpiewając razem z nimi hymn narodowy czy "Boże, coś Polskę...". Po polsku. Byłam dumna z moich córek, kiedy przez całe dwa dni pełniły harcerską służbę mundurową, porzuciwszy różne swoje zajęcia. I byłam dumna, kiedy wczoraj wieczorem syn poprosił mnie o czarną wstążkę, którą dziś, jadąc na uczelnię, przypiął do swetra. Bez żalu odcięłam ją od sukienki. To tylko gesty, ale jak napisał Jean Raspail, "piękny gest może zastąpić wiarę".

Nieważne, że to minie. Że za parę dni wrócimy do normalności, żal przestanie nam ściskać gardło i oczy nie będą wilgotniały na widok barw narodowych. Coś jednak w nas zostanie, jakaś drobina, która może kiedyś wykiełkuje.

czwartek, 8 kwietnia 2010

Był sobie film, czyli o tytułach w kinie

Pierwszy kwietniowy wypad do kina zaliczam do udanych. Uf, nareszcie. Po ostatnich kinowych wpadkach, trochę się bałam, że zaproponowany przez moją Przyjaciółkę film "Była sobie dziewczyna" okaże się jakimś romantyczno-obyczajowo-komediowym badziewiem. Na duchu podnosił mnie tylko fakt, że film jest produkcji brytyjskiej, a w rolach głównych nie występują Angelina Jolie i Brad Pitt, tylko aktorzy, których nazwisk nawet teraz nie jestem w stanie odtworzyć z pamięci. Za to ci, których nazwiska znam - Alfred Molina oraz Emma Thompson, grają role drugoplanowe, a wiadomo, że filmowi dobrze wróży, kiedy świetni aktorzy obsadzeni są w drugiej linii.

Zanim jednak przejdę do ekspresowej recenzji, muszę wyznać, że zirytował mnie tytuł - ten polski, wymyślony zapewne przez jakiegoś błyskotliwego speca od filmowego marketingu. Oryginalny brzmi An Education, co każdy, nawet nieznający języka angielskiego, przeciętnie inteligentny przedstawiciel gatunku homo sapiens jest w stanie zrozumieć. I pewnie każdy będzie zachodził w głowę, jakiż to ciąg skojarzeń poprowadził polskiego dystrybutora od angielskiego oryginału do polskiego quasi plagiatu pamiętnego tytułu "Był sobie chłopiec". Zabieg tym bardziej irytujący, że tytuł oryginalny doskonale oddaje sens filmu, po prostu trafia w samo sedno, czego już nie da się powiedzieć o polskim - kompletnie nijakim i sugerującym nie-wiadomo-co.

Nie po raz pierwszy się zżymam na takie translatorskie kwiatki, w których filmowi dystrybutorzy zdają się być mistrzami nad mistrze. Do moich ulubionych przeróbek (bo nie przekładów) należy tytuł "Boskie jak diabli", którego hiszpański oryginał brzmi Sin noticias de Dios, czyli "Żadnych wieści od Boga". Niech każdy sobie oceni, który lepszy. Który wierniejszy - oceniać nie trzeba. Jasne, Boy-Żeleński mówił, że tłumaczenie wierne nie jest piękne, a piękne nie jest wierne (jak kobieta), ale mówił to w czasach, gdy kino raczkowało i nikomu się nie śniło, by tytuł Gone with The Wind przetłumaczyć jako "Scarlett, przewrotna piękność Południa".

No, ale wróćmy do filmu. Powiem krótko: niezły. Może nie arcydzieło, ale półtorej godziny, które poświęciłam na śledzenie losów szesnastoletniej Jenny, nie uważam za zmarnowane. Film pokazuje dotkliwą lekcję życia (An Education!), jaką Jenny odbiera przy wydatnej pomocy sporo starszego od siebie mężczyzny. Ona - młoda i niedoświadczona, choć na szczęście bystra i już nieźle wyedukowana. On - czarujący, bogaty i reprezentujący wszystko, czym (kim) nie są mieszczańscy i nieco ograniczeni rodzice Jenny. Mogło się skończyć różnie, nawet tragicznie. Skończyło się trochę gorzko, ale pożytecznie - tyle mogę napisać, żeby nie zdradzić za wiele. Reasumując - można na to iść, zwłaszcza gdy ma się nastoletnią córkę. I lubi się Londyn, Paryż, Juliette Greco, lata 60. oraz fryzury à la Audrey Hepburn. Ja lubię. Niewykluczone, że zabiorę na to Zośkę - ma dokładnie tyle lat, co Jenny...

Miejca dalekie, miejsca bliskie

Przeczytałam dziś informację o kataklizmie w Brazylii. Ulewne deszcze spowodowały osuwanie się ziemi w okolicach Rio de Janeiro, ludzie zostali bez dachu nad głową, wielu zginęło. Ot, wydawałoby się, zwykły deszcz...

Nie wiem, czy te wieści z drugiego końca świata przyciągnęłyby moją uwagę, gdyby nie fakt, że byłam w Rio. Ładnych parę lat temu, na Kongresie Wydawców Prasy. I doskonale pamiętam dzielnice nędzy - fawele, które zwiedzałam z grupą znajomych, pod opieką miejscowego przewodnika. Facet miał ewidentne układy z lokalną mafią narkotykową, bo do faweli nie każdy mógł sobie tak po prostu wejść i po nich spacerować. Miał też chyba częsty kontakt z koką, o czym świadczył opuchnięty nos, permanentny katar i nadmierne ożywienie. Ale fawele nam pokazał, dzięki czemu dziś, gdy czytam o tym, jak osuwa się tam ziemia, nie prześlizguję się po tej informacji jak po wielu innych doniesieniach z odległych zakątków globu. Bo ta informacja trochę bardziej mnie dotyczy.

Tak samo, jak bardziej dotyczyły mnie wstrząsające relacje z tsunami, które zniszczyło tajlandzką wyspę Phuket. Kiedy uświadamiałam sobie, że zaledwie rok wcześniej opalałam się na tamtejszej plaży, to miejsce na ziemi nagle przestawało być dalekie i abstrakcyjne. Stawało się realne, dotkliwie bliskie. I trudno się było opędzić od myśli: a gdyby tak wielka fala przyszła parę miesięcy wcześniej...?

Sporo mam takich miejsc "bliskich-dalekich". Kiedy ziemia zatrzęsła się w Indiach, myślałam, że gdyby rok wcześniej... Kiedy w Ammanie wybuchły bomby, myślałam, że gdyby dzień później... I choć dobrze wiem, że takie gdybanie nie ma najmniejszego sensu, za każdym razem, gdy jakieś nieszczęście spada na miejsce, w którym byłam, wiadomość ta dotyka mnie mocniej, bardziej bezpośrednio. Przed oczami mam betonowe domki w fawelach, ze strzelającymi ku niebu prętami zbrojeniowymi. Tamtego dnia, gdy na nie patrzyłam, chropowaty beton wydawał się biały od rozżarzonego do białości słońca. Dziś pewnie jest szary. Bo dziś leje tam deszcz...

wtorek, 6 kwietnia 2010

"Mów do mnie wierszem", czyli jak nie wolno wydawać książek

Ledwo podłączyłam się znowu do sieci, a już dopadła mnie skrzecząca rzeczywistość. I to w postaci najbardziej paskudnej - niczym czarownica, która tylko czeka, by się człowiek zbliżył do domku z piernika, a wtedy ona - hyc! - zza drzwi i - łaps! - nieszczęśnika za rękę. Moja "baba-jaga" miała postać maila z wieściami, od których zrobiło mi się mocno nieswojo. Mail przyszedł z polskiej sekcji IBBY, której jestem członkiem i zawierał list otwarty od pani profesor Joanny Papuzińskiej. List dotyczy rzeczy brzydkiej, bo kradzieży. Dokonanej w biały dzień, niemal w świetle reflektorów, w dodatku z udziałem pieniędzy publicznych. A było to tak...

Jakiś czas temu Stowarzyszenie Parafiada im. Świętego Józefa Kalasancjusza (tu strona internetowa stowarzyszenia: http://www.parafiada.pl/dzial.php?id=3&idr=1) postanowiło wydać książkę dla dzieci. Zamysł, zaiste, szlachetny, tym bardziej, że książka miała zawierać zbiór najpiękniejszych wierszy, jakie dla młodego czytelnika napisali polscy poeci. Więc, że cel zbożny, Parafiada postarała się o dotację z Kancelarii Senatu RP. Którą to dotację otrzymała. Książkę wydała. I wypuściła na rynek w nakładzie 10 tys. egzemplarzy po 50 zł każdy.

I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie jedno. Otóż na 54 autorów zamieszczonych w antologii wierszy, prawa autorskie do wspomnianych dzieł wygasły tylko w... 7 przypadkach. W pozostałych 47 - nie (dane z listu profesor Papuzińskiej). Co za tym idzie, zgodnie z prawem i dobrym obyczajem, wydawca zobowiązany był uzyskać co najmniej zgodę autorów na publikację, o wypłaceniu honorarium nie wspominając. Niestety, wydawca nie zrobił żadnej z tych rzeczy - po prostu wydał książkę "na dziko". Oburzeni autorzy próbowali interweniować. Wydawnictwo nie raczyło nawet wystosować przeprosin...

Ten ostatni fakt nie pozwala mi, niestety, przyjąć, że cała sprawa jest zwykłą wydawniczą wpadką. Można by mówić o braku doświadczenia - Parafiada nie jest profesjonalnym wydawcą, o czym świadczy zresztą poziom edytorski książki, skrytykowany bardzo solidnie przez doktora Grzegorza Leszczyńskiego z UW. Można by uznać, że ktoś o czymś zapomniał. Można by podejrzewać, że zawiodła znajomość prawa (która nigdy nie jest usprawiedliwieniem, ale wytłumaczeniem - owszem). Można by. Gdyby teraz, kiedy autorzy domagają się swoich praw, wydawca zareagował, uderzył się w piersi i obiecał zadośćuczynienie. Ale wydawca nabrał w usta wody - pewnie święconej, skoro Parafiada "realizuje swoje cele i zadania według duchowości kalasantyńskiej i w nawiązaniu do tradycji szkoły pijarskiej" (cytat ze strony internetowej stowarzyszenia).

Od jakiegoś czasu toczy się zażarta dyskusja na temat ochrony praw autorskich w internecie. W sieci kradzież własności intelektualnej odbywa się na każdym kroku, ale i rośnie świadomość tego, że cudza twórczość, ta niematerialna, nie jest jakimś bytem wirtualnym i z mocy prawa podlega ochronie. Kiedy tu, na moim blogu, wykorzystuję cudze zdjęcia - np. z Wikipedii, zawsze sprawdzam, na jakiej licencji są publikowane i dbam o ich właściwy opis. Szanuję cudzą własność i tego samego oczekuję od innych. Dlatego w głowie mi się nie mieści, że w XXI wieku, w środku Europy ktoś może wydać książkę, wykazując taką pogardę dla prawa i dobrych obyczajów. I mimo wszystko wciąż tli się we mnie nadzieja, że cała sprawa okaże się tylko nieporozumieniem. Zresztą, na skruchę, zadośćuczynienie i pokutę nigdy nie jest za późno. Prawda, Parafiado?