środa, 5 lipca 2023

Szanowny Panie Zuckerberg...

Piszę do Pana, bo trochę już jestem zmęczona niekompetencją Pańskiego zespołu do spraw algorytmów. Czy jak to się tam nazywa… Ja rozumiem, że reklama dźwignią handlu, a dźwignią reklamy algorytm, który decyduje, co się komu i jak często wyświetla, by wywołać efekt w postaci kliknięcia w przycisk „kupuj”. 

Odnoszę jednak wrażenie, że Pańskie algorytmy trochę jakby nie nadążają. Nie rozumiem bowiem, po jakie licho wyświetla mi Pan nadal i masowo reklamy markerów akrylowych, skoro już takowe kupiłam. Halo! Powtarzam: już kupiłam! I na jakiś czas mi wystarczy. Na pewno nie kupię kolejnych przez co najmniej… Hm, teraz dotarło do mnie, że te dopiero co zakupione są pierwszymi, jakie nabyłam kiedykolwiek. I prawdopodobieństwo, że kupię znowu, jest bliskie zeru. A Pan nadal marnuje na mnie liczne reklamy z coraz to piękniejszymi markerami akrylowymi. Jedyny efekt, jaki może Pan wywołać, to moja pogłębiającą się frustracja, że mogłam kupić lepsze i tańsze. Wrrrr…! 


Sugerowałabym też, by Pańscy spece od algorytmów wnikliwiej analizowali mój profil behawioralny. Z uporem maniaka wyświetlają mi bowiem reklamy pewnego sklepu z odzieżą, w którym jeszcze nigdy nic nie kupiłam i – proszę mi wierzyć – nic nie kupię. Żeby im ułatwić zadanie, dodam, że do zakupów mam podejście do cna pragmatyczne. Jak czegoś nie potrzebuję, nie kupuję. Kropka! A mój pesel sprawia, że potrzeb mam coraz mniej i właściwie podejrzewam, że do przeprowadzki na tamten świat uda mi się dociągnąć w obecnej garderobie. 

Dodam, że owszem, czasem klikam w te reklamy, ale to wyłącznie dlatego, że ten czy ów ciuch zwyczajnie mi się podoba. Zwłaszcza na tych cudnej urody modelkach. Doświadczenie zaś mnie nauczyło, że na mnie taki fatałaszek zwykle wygląda zgoła inaczej. Dlatego uprzejmie proszę zaprzestać tego nachalnego podtykania mi pod nos coraz to ładniejszych modelek i sukienek, bo z tej mąki chleba nie będzie. 

Na koniec, tytułem testu, informuję, że rzeczone markery akrylowe kupiłam, bo jadę z wnukami nad morze i zamierzam się tam z wnuczką wyżywać artystycznie, malując na kamieniach. Zobaczymy, czy te Pańskie algorytmy wychwycą tę cenną informację, by zacząć mi podsuwać reklamy kostiumów kąpielowych, kółek dmuchanych i plażowych parawanów. 

Z poważaniem…

piątek, 23 czerwca 2023

Tato

Od kilku lat Dzień Ojca świętuję w dwojaki sposób. Primo, towarzyszę mojemu Panu i Władcy, gdy nasze dzieci darzą go należnymi w tych okolicznościach uprzejmościami. Secundo, wspominam mojego tatę, który od kilku już lat wędruje po Połoninach Niebieskich. Choć, szczerze mówiąc, co do tego wędrowania, to mam jednak pewne wątpliwości, bo przez ostatnie lata ziemskiego życia tata wolał raczej siedzieć w ulubionym fotelu i słuchać płyt z nagraniami różnych oper. Może więc i tam siedzi i słucha…?

Tak czy siak, nie rozstrzygając obecnych zajęć taty, wspominam te doczesne, samolubnie koncentrując się na wydarzeniach związanych ze mną. Ewentualnie także moją siostrą, ale to już niekoniecznie. A nazbierało się tego co niemiara! W końcu tata przeżył na tym padole prawie 90 lat, z czego ja towarzyszyłam mu (lub on mnie) przez ponad pół wieku!

Tato odcisnął na moim żywocie trwały ślad. Nie tylko w postaci spuścizny genetycznej (ach, ten charakterystyczny nos Olejników!), ale i sporej liczby wpojonych drogą działań wychowawczych zamiłowań i umiejętności. Z perspektywy czasu oraz szybko zmieniającego się świata, trudno mi jednoznacznie ocenić, czy wszystkie można uznać za wybitnie przydatne. Komu i na co, na ten przykład, umiejętność recytowania z pamięci „Ballad i romansów” pióra Sami-Wiecie-Kogo? Pewnie po nic, ale nie zmienia to faktu, że owe poetyckie kwiaty romantyzmu działają na mnie niczym Proustowska magdalenka – starczy nawet z daleka powąchać wers czy dwa i przed oczyma staje mi tata jak żywy, ze swadą deklamujący takie, dajmy na to, „Lilije”.

Zostawił mi też w spadku miłość do książek. Wspomnieniem szczególnie wzruszającym jest na przykład mój ojciec siedzący przy łóżku swoich chorych córek (jako specjalista od chorób zakaźnych, tata na pewno dokładnie wiedział, na co chorowałyśmy) i czytający nam na głos i niemal z podziałem na role „Działa Nawarony” czy „Potop”. Skutek tej edukacji był taki, że zamiast studiować usilnie przez tatę sugerowaną medycynę, wybrałam filologię, czym go chyba nieco rozczarowałam. Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało!

Wszystkich jego legatów nie sposób opisać w krótkim tekście. Ale uczciwie trzeba przyznać, że święty nie był. W kufrze z naklejką „spadek po tacie” przechowuję też trochę kompleksów i słabości, które czasem jeszcze dają mi się we znaki, i w których towarzystwie pewnie pomaszeruję na tamten świat, bo jakoś nie umiem się z nimi rozstać. Jedno, czego udało mi się pozbyć, to wszelkie pretensje o ten niekoniecznie potrzebny bagaż. Dzięki czemu, dziś mogę sobie spokojnie obchodzić Dzień Ojca, racząc się wspomnieniami z gatunku tych, od których w sercu robi się ciepło. A niedokończone sprawy i rozmowy? Cóż, liczę, że pociągniemy je i domkniemy po tamtej stronie. Do zobaczenia, tato!

W Łazienkach z tatą i siostrą


wtorek, 13 czerwca 2023

Gramatyka to mandarynka?

Język fascynuje mnie od dawna. Nie, nie mówię o „narzędziu zbudowanym z mięśni pokrytych błoną śluzową, umieszczonym na dnie jamy gębowej kręgowców” (Encyklopedia PWN).  Przedmiotem mojej pasji jest „zespół środków pierwotnie głosowych, wtórnie także innych (jak pismo czy różnego rodzaju sygnalizacje), służących ludziom do porozumiewania się” (tamże). Studiowanie filologii tylko tę fascynację pogłębiło, a uprawianie zawodu tłumacza literatury sprawiło, że do tego niesamowitego narzędzia ludzkiej komunikacji mam szacunek zmieszany z dużą dozą pokory.



 „Ortografia to mandarynka” – pisali paryscy studenci na murach Sorbony w maju 1968 roku. I nie chodziło o owoc, ale o formę żeńską słowa „mandaryn”. W ten sposób dawali jasno do zrozumienia, że zbiór językowych reguł może być, podobnie jak inne reguły i zasady, narzędziem ucisku i opresji, czymś na wskroś konwencjonalnym i ograniczającym wolność, a zatem – niepożądanym, wręcz wrogim. Zgodnie z tym oryginalnym hasłem, język winien być swobodny niczym kobiece ciało wyzwolone spod reżimu gorsetu czy biustonosza, a czepiający się błędnej pisowni akademiccy „mandaryni” niech idą do diabła.

 Minęło 55 lat i odnoszę wrażenie, że dziś chodzi nie tyle o wyzwalanie języka, ile o jego formowanie stosownie do aktualnych potrzeb kształtowania rzeczywistości. Przykładem takiego podejścia jest wydany przez Amnesty International dokument pt. „Język równościowy”. Tytuł wymowny i niepozostawiający wątpliwości co do intencji, która materializuje się na każdej stronie - język, zarówno w warstwie czysto semantycznej, jak i gramatycznej, ma być narzędziem walki z tym, co autorzy manifestu uznają za dyskryminację. 

Kto ma ochotę, niech sam przeczyta (Język równościowy) i stwierdzi, czy mu z tymi pomysłami po drodze. Ja z jednymi postulatami jestem skłonna się zgodzić, z innymi nie, a niektóre wydają mi się wręcz kuriozalne. Bo choć uważam się za osobę otwartą, tolerancyjną oraz przeciwną dyskryminowaniu kogokolwiek, raczej nie zastosuję się do rady, by o grupie koedukacyjnej z przewagą osób rodzaju żeńskiego mówić z użyciem żeńskiej formy gramatycznej, postponując stary, dobry rodzaj męskoosobowy. „Moje dwie córki, wnuczka i zięć poszły wczoraj do kina” – nie przejdzie mi chyba przez gardło. Gardło najwyraźniej za mało postępowe.

Zabawne jednak (a może w jakimś sensie znamienne) jest to, że choć dokument dotyczy języka i ma charakter dydaktyczny, sam zredagowany jest z wyraźnym lekceważeniem reguł języka polskiego. Autorzy nie bardzo się przejmują interpunkcją, tu i ówdzie pojawiają się literówki (miłosiernie nie uznaję ich za błędy ortograficzne), a wyrazy przenoszone są w sposób dosyć fantazyjny. Najwyraźniej przywołana w dokumencie poprawność polityczna nie musi iść w parze z poprawnością językową. Gramatyka to mandarynka? 

wtorek, 6 czerwca 2023

Awizo znaczy ostrzeżenie

Nie wiem, jak ty, miły Czytelniku, ale ja, gdy znajduję w skrzynce na listy tak zwane awizo, w pierwszej chwili odczuwam głęboki żal. Że w ogóle otworzyłam skrzynkę i to awizo w niej znalazłam. Ale co było, nie wróci… Zatem już w chwilę później pojawia się uczucie, którego bardzo, ale to bardzo nie lubię. Lęk.

Tu mała dygresja. Choć lęk i strach w każdym słowniku traktowane są jako pojęcia bliskoznaczne, by nie rzec tożsame, istnieje między nimi istotna różnica. Otóż, jak usłyszałam niedawno od profesora Bralczyka, strach czujemy przed czymś konkretnym, znanym, niejako namacalnym. Np. bólem na fotelu dentystycznym. Doświadczyliśmy, wiemy, czym to pachnie, no to się boimy kolejnego razu. Zaś lęk – o, tu sprawa jest bardziej skomplikowana, a zarazem ulotna. Lęk możemy czuć przed czymś, czego nigdy nie doznaliśmy, czymś, co może nigdy się nie zdarzyć, ba, co nawet nie istnieje!

Nie bez kozery więc piszę, ze awizo budzi we mnie lęk. Bo nigdy, ale to przenigdy nie wiem, co się za tym z pozoru niewinnym świstkiem papieru kryje. I jakoś tak, niestety, zakładam, że nic miłego. Któż bowiem może do mnie pisać coś, co wymaga od tego ktosia absolutnej pewności, że ów przekaz do mnie dotrze? Że odbiorę go osobiście i własnym podpisem ów odbiór potwierdzę? No, kto? 

Otóż odpowiedź nasuwa się sama – URZĄD. Taki czy inny - nieistotne. Grunt, że czeka mnie konfrontacja z jakimś organem, który z pewnością (sic!) nie ma wobec mnie dobrych zamiarów, o czym dobitnie świadczy język otrzymywanych tą drogą pism. Język skomplikowany, niemal hermetyczny, a jedynym, co w nim jest czytelne i jasne jak słońce, to bynajmniej niezawoalowane groźby rozmaitych sankcji, jeśli czemuś uchybię. 

Drogę na pocztę pokonuję zatem z duszą na ramieniu. Z drżeniem serca odbieram przesyłkę i odczytuję na niej pieczątkę urzędu, który postanowił się ze mną skontaktować. Czasem (rzadko) czeka mnie miła niespodzianka – jak na przykład wtedy, gdy mój wydawca postanowił wysłać mi egzemplarze autorskie przesyłką poleconą (błagam, nie róbcie tego więcej!). 

I za każdym razem myślę, że ten system, choć z punktu widzenia urzędowej korespondencji zrozumiały i pragmatyczny, dla obywatela nosi znamiona zwyczajnego sadyzmu. Ktoś powie – skoro nie masz, kobieto, nic na sumieniu, przestrzegasz prawa, płacisz podatki i inne publiczne daniny, to żadne awizo nie powinno ci snu z oczu spędzać. Temu komuś grzecznie sugeruję poczytać Kafkę. I pamiętać, że awizo znaczy ostrzeżenie. 

Na zdjęciu: ja, gdy żadne awizo nie czeka w skrzynce

Ja, gdy żadne awizo nie czeka w skrzynce



piątek, 3 grudnia 2021

COVID kontra SYSTEM

COVID-19 nie odpuszcza, dyskusja "szczepić się, nie szczepić" trwa w najlepsze, lockdown wisi w powietrzu i tylko święty Mikołaj może nas przed nim uratować. W tym kontekście pewien znajomy opowiedział mi pouczającą historię, którą postanowiłam się z tobą, miły Czytelniku, podzielić. A było to tak... 

Ten mój znajomy (imię i nazwisko znane redakcji, ale na potrzeby tego tekstu nazwijmy go Konstanty) jest wśród tych, co się zaszczepili pierwszą i drugą dawką. Tak się jednak złożyło, że (to ważne dla dalszego ciągu opowieści) choć mieszka w Warszawie, obie dawki przyjąć musiał w Pikutkowie Górnym, bo w Warszawie akurat kompletnie nie było szans, a w Pikutkowie można było od ręki. Podjął więc trud i dwukrotnie pokonał trasę stolica - Pikutkowo (180 km w jedną stronę), by w kwietniu stać się szczęśliwym posiadaczem "paszportu COVID-owego". Przy okazji zwiedził sobie Pikutkowo i stwierdził, że - jak to ujął - "turysta nie ma tam czego szukać, ale za to ośrodek zdrowia mają, że ho, ho". Obsłużono go uprzejmie, sprawnie i bez kolejki, bo w Pikutkowie wielu chętnych do szczepienia nie było. 

Minęło kilka miesięcy i eksperci uznali, że aby zwiększyć szanse na przeżycie, należy przyjąć trzecią dawkę. Warunki są dwa - pesel 50 plus oraz pół roku odstępu od dawki drugiej. Konstanty postanowił zaufać ekspertom, a ponieważ spełniał oba warunki, odwiedził swoje Indywidualne Konto Pacjenta, oczekując, że znajdzie tam stosowne skierowanie. W duszy żywił nadzieję, że tym razem nie będzie musiał jechać do Pikutkowa, bo jego małżonka właśnie przyjęła trzecią dawkę w pobliskiej aptece. 

Odwiedził swoje IKP raz. Odwiedził drugi. Odwiedził trzeci. Nic! Trochę się zirytował, ździebko zaniepokoił, ale jeszcze cierpliwie czekał. W końcu nie od rzeczy jego imię oznacza kogoś stałego i niezłomnego. Po mniej więcej miesiącu próżnych oczekiwań, postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i zadzwonił na infolinię NFZ. Skracając opowieść, powiem tylko, że wykonał tych telefonów ze dwadzieścia, nim w ogóle ktoś odebrał. Wyłożył swoją sprawę, a uprzejma pani po drugiej stronie kabla westchnęła z głębi piersi i poinformowała Konstantego, że "niestety, system nie działa jak należy, ale ona zrobi to ręcznie". Skierowanie miało się na IKP pojawić lada chwila. 

Nie pojawiło się. Ani lada chwila, ani po tygodniu. Konstanty niezłomnie telefonował dalej. Któraś kolejna osoba z infolinii przekierowała go wreszcie do działu technicznego. Zaczęło się telefonowanie pod inny numer. Rano, w południe, po południu. Nic. Wreszcie Konstanty, lekko już zdesperowany, zadzwonił ok. godziny 22, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Uprzejma pani poinformowała go, że do 21.30 to oni oddzwaniają, a odbierają nowe telefony dopiero po tej godzinie. Przechodząc do meritum, zajrzała na IPK Konstantego, pogrzebała w nim trochę i zadała pytanie retoryczne: "Szczepił się pan w Pikutkowie Górnym?" Po czym wyjaśniła, że to wszystko wyjaśnia. 

Znów skracając, sprawa wyglądała następująco. Żeby system wygenerował skierowanie na szczepienie trzecią dawką, poza dwoma wyżej wspomnianym warunkami, spełniony być musi jeszcze trzeci - ktoś z placówki podającej dawkę drugą musi kliknąć w systemie opcję "skierowanie zakończone" (chodzi o to pierwsze skierowanie). W sumie, logiczne. Tyle, że aby dojść do tego ostatniego kliknięcia, po drodze trzeba wykonać kilka innych. A - jak to ujęła pani z działu technicznego - "w małych miejscowościach personel nie bardzo sobie z tym radzi". Niestety jednak tylko ów personel może to zrobić, bo ktoś tak właśnie ten system zaprojektował.

Konstanty po raz kolejny postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Grzecznie poprosił panią, by mu jasno i po kolei wyłożyła, jakież to operacje musi wykonać personel w Pikutkowie, gdzie kliknąć i kiedy, by ostatecznie dojść do kliknięcia finalnego. Wykuł to na blachę i... zadzwonił do pięknego ośrodka zdrowia w Pikutkowie. Kiedy wytłumaczył, o co chodzi, pani po drugiej stronie kabla wyraźnie się przestraszyła. Cichcem naradziła się z kimś obok, po czym powiedziała: "Wie pan co? To może lepiej niech pan przyjedzie do Pikutkowa, a my tu pana od ręki zaszczepimy!" Ręczyła przy tym honorem, że wszystko będzie jak trzeba i nawet nowy paszport COVID-owy mu wydrukują. 

Konstanty przez chwilę czuł pokusę, by skończyć te męki i faktycznie szarpnąć się do Pikutkowa. Ale przyszło mu do głowy, że przecież nikt zaręczy, że ta trzecia dawka będzie ostatnią. I że jeśli przy czwartej, piątej..., siódmej i tak dalej miałby się za każdym razem wybierać do Pikutkowa, to zwyczajnie nie ma na to ochoty. Aż tak piękny ten ośrodek zdrowia nie jest. Poprosił więc grzecznie panią z ośrodka, by zechciała jednak zmierzyć się z demonem informatyki i przejść się z nim pod rękę ścieżką kliknięć. 

Klikali tak sobie przez kolejne kilkanaście minut, by wreszcie dotrzeć do opcji "zakończ skierowanie". Sukces! Konstanty pożegnał się z panią z Pikutkowa, która w międzyczasie stała mu się bliska jak, nie przymierzając, siostra lub szwagierka. Zdarzenie to miało miejsce dwa dni temu. Teraz Konstanty w napięciu odwiedza swoje IKP, wypatrując skierowania na trzecią dawkę. Podobno system generuje skierowania raz w tygodniu. Napięcie rośnie!

PS. W historii tej nie zmyśliłam ani słowa, za wyjątkiem nazwy Pikutkowo Górne. Nie chciałam ujawniać prawdziwej nazwy tej miejscowości, żeby nie narazić na przykrości personelu tamtejszego ośrodka zdrowia. Naprawdę się starali!  

Zdjęcie bez związku z tekstem, ale coś trzeba zamieścić




sobota, 9 stycznia 2021

Szczepionka widmo

Odkąd szczepionka na COVID-19 została zatwierdzona i dopuszczona, a ludzkość podzieliła się na anty- i pro-szczepionkowców, zaczęłam się zastanawiać, do której grupy należę. Na Fejsie zaroiło się od nakładek typu "Zaszczepię się jak najszybciej", "Nie zaszczepię się za nic w świecie", "Szczepienie albo śmierć" lub "Szczepienie to śmierć", a w mediach co i rusz pojawiały się (i nadal pojawiają) wypowiedzi rozmaitych "autorytetów" (ujmuję w cudzysłów, bo autorytet to rzecz względna), argumentujących za lub przeciw. 

Ktoś powie, że nic nowego pod słońcem, w końcu nie ma takiej kwestii, w której cała ludzkość jednogłośnie by się zgodziła, zaś Bozia po to dała rozum, by posłuchać jednych i drugich, sprawę rozważyć, po czym zachować się jak homo sapiens. Sęk w tym, że mam sporo znajomych wśród lekarzy i - ku mojemu utrapieniu - wśród nich zdania też są podzielone. Sama o biochemii, genetyce, wakcynologii oraz innych naukach w tej sprawie przydatnych pojęcie mam mierne, by nie rzec - żadne. Muszę więc komuś zaufać. Ostatecznie padło na moją Przyjaciółkę (wielka litera nieprzypadkowa), która poza tym, że jest specjalistką chorób zakaźnych, jest moją przyjaciółką od przedszkola, co daje okres wystarczająco długi, by zbudować zaufanie solidne jak diament. Przyjaciółka powiedziała jasno: koniecznie się szczepić! 

Co ciekawe, okazało się, że jako pracownik placówki medycznej znalazłam się w grupie 0, czyli de facto mogę się zaszczepić natychmiast. Sprawdziłam na portalu pacjent.gov.pl - jest skierowanie! Niestety, nie napisano na nim, gdzie mam się zgłosić, bo widnieje tam jedynie informacja: "kod 9600 - punkt szczepień". Dobra nasza - pomyślałam - punkty szczepień są na pewno gdzieś wylistowane, od czego Internet! I faktycznie, na stronie Ministerstwa Zdrowia lista jak byk. Szybko odnalazłam najbliższy PSzcz., którym okazał się pewien szpital zakaźny. Teraz już tylko zadzwonić i się umówić. 

Zadzwoniłam. Odebrała jakaś pani, która w krótkich, żołnierskich słowach poinformowała mnie, że tak dobrze to nie ma, bo mój pracodawca na pewno zgłosił mnie do jakiegoś PSzcz., i muszę się udać właśnie tam. Zaświtało mi w głowie, że rzeczywiście, coś tam na odprawie mówiono o innym szpitalu, zatem nic straconego - zadzwonię i się umówię. 

Wykonałam telefon nr 2. Odczekawszy jakieś pół godziny (jak mnie poinformował automat, byłam osiemnasta w kolejce do rozmowy z konsultantem), dostąpiłam zaszczytu rozmowy z pewną panią, która była już mniej konkretna. Na pytanie, kiedy się mogę zgłosić na szczepienie, odrzekła: "Nieeee... My jeszcze nie szczepimy..." Spytana, kiedy zaczną, z rozbrajającą szczerością wyznała, że nie ma pojęcia, i zasugerowała, żebym zadzwoniła do sekretariatu dyrekcji szpitala. Trudno - pomyślałam - jeden telefon więcej mnie nie zabije. Niestety, dyrekcję chyba powalił COVID lub inna zaraza, bo dzwoniłam 19 (sic!) razy i nikt nie odebrał. Na raz 20. nie miałam już siły.

Wtedy do akcji wkroczył mój PiW. Przypomniał, że przecież mamy abonament w prywatnej placówce medycznej, która chwali się wszem i wobec, że przystąpiła do Narodowego Programu Szczepień, więc dajmy spokój publicznej służbie zdrowia i skorzystajmy z tego, co nam się należy jak psu zupa (w publicznej też nam się należy, ale wiadomo, jak jest). Dobra, dzwonię! Powitał mnie budzący nadzieję komunikat: "Dodzwoniłeś się do Grupy Luxmed. Grupa Luxmed przystąpiła do Narodowego Programu Szczepień przeciwko COVID-19..."  Wspaniale! Jesteśmy w domu! 

Niestety, gdy odczekałam swoje, sympatyczny konsultant wyznał w bardzo zawiłym komunikacie, że na temat szczepień nic nie wie, nie jest też w stanie niczego się dowiedzieć, zatem zachęca, bym zadzwoniła na specjalną infolinię dedykowaną szczepieniom na COVID-19. Infolinia należy do NFZ, więc tam na pewno kompetentnie mnie poinformują, co i jak. 

Wykonałam telefon nr 5. Poszło nawet dosyć szybko. Pani, która odebrała miała o sprawie pojęcie mniejsze niż ja o wakcynologii, a dodatkowo operowała językiem polskim, jakby skończyła tylko 5 klas szkoły podstawowej. Na pytanie, czy jako członek grupy 0 mogę się zaszczepić wraz z małżonkiem, odparła z pewnym namysłem, że "taaaak, były takie przypadki", ale ona jednak sądzi, że mój mąż "pod to nie podpada". Kurtyna. 

Po tych wszystkich rozmowach czułam się jak Odyseusz w drodze do Itaki, który właśnie się dowiedział, że nigdy tam nie dotrze. Wyszło na to, że właściwie nie ma znaczenia, czy jestem za czy przeciw, bo niezależnie od nastawienia i chęci, może się okazać, że cała ta szczepionka ominie mnie szerokim łukiem. I nawet przynależność do grupy 0 nie jest w stanie zwyciężyć z chaosem organizacyjnym panującym w Pięknym Kraju nad Wisłą. Cóż, poczekam, aż sami do mnie zadzwonią. Ha, ha, ha.