środa, 30 grudnia 2009

Krótka lista postanowień noworocznych



 Fot.  I. Grosjean, Wikimedia Commons

I po świętach. Bóg narodził się po raz dwa tysiące któryś - dokładnie nie wiadomo który, bo podobno wokół dokładnej daty mnożą się kontrowersje. Pewne jest natomiast, że betlejemski cud nie wydarzył się wtedy, kiedy się podobno wydarzył, a informacji tej udzielił mi mój chrześniak-kleryk, więc zakładam, że wie, co mówi - w końcu jest blisko źródła. W sumie, rzecz nie ma najmniejszego znaczenia, bo nie o daty w tym wszystkim przecież chodzi, choć niektórzy na pewno zacierają ręce, że durni katolicy mają za swoje - najpierw Darwin im dołożył, teraz spece od chronologii.

Cóż, jako durna katoliczka, przyjmuję to z olimpijskim spokojem i nawet cieszę się, że z tymi datami tak wyszło. Bo jeśli Jezus urodził się - jak donoszą najnowsze odkrycia - parę lat wcześniej niż nam się zdawało, to dziś jesteśmy już w okolicach roku 2014. A to oznacza, że: primo, jest już po Euro 2012 i możemy spokojnie zapomnieć o kolejnej (nieuchronnej) kompromitacji naszych orłów, a secundo, że przepowiadany na rok 2012 koniec świata już nastąpił i ludzkość może sobie spokojnie dalej popełniać głupstwa. Do czasu, moi drodzy, do czasu. A tymczasem...

Tymczasem, skrada się ku nam Nowy Rok (dla ułatwienia, przyjmijmy, że nosi on jednak numer 2010). I jak zwykle, ludzkość zadaje sobie pytanie, jaki ten rok będzie. Wczoraj, w poczekalni u lekarza, usłyszałam, jak jedna pani drugiej pani życzyła "żeby ten rok był wyjątkowy". Ja tam nie wiem, co ta pani miała na myśli, ale "wyjątkowość" można interpretować rozmaicie. I szczerze mówiąc, bardzo mi to przypomina życzenie "obyś żył w ciekawych czasach". Jak na mój gust, nasze są wystarczająco ciekawe, czego dowiedli bracia Czesi, legalizując u siebie posiadanie hery i marychy. Nie wątpię, że dzięki tej światłej decyzji, nowy rok będzie u nich bardzo ciekawy...

U nas też na pewno będzie interesująco, chociażby dlatego, że czekają nas wybory, a to gwarantuje rewelacyjny spektakl z gatunku reality show skrzyżowanego z political fiction. Niektórzy kandydaci już się ujawnili (nawet na bilbordach), inni jeszcze się czają, nie chcąc pozbawiać nas frajdy wynikającej z suspensu. Jeśli kogoś rażą użyte w tym akapicie anglicyzmy, to bardzo przepraszam. Informuję, że używam ich świadomie, żeby się dostroić do kampanii jednego z już ujawnionych kandydatów, który na swoich plakatach porównuje się do Baracka Obamy. Ode mnie - punkt za poczucie humoru.

W ubiegłym roku sporządziłam listę postanowień noworocznych. Czytam ją dziś z pobłażliwym uśmiechem i cichą radością, że wielu z jej punktów nie zrealizowałam. Były - że tak się wyrażę - nazbyt "wyjątkowe". Dziś moja lista jest krótka - zawiera tylko jeden punkt: NIE ZMARNOWAĆ TEGO ROKU. Czego sobie i Państwu z serca życzę.

poniedziałek, 21 grudnia 2009

Piękno w procentach, czyli wybieram Prousta!

Pierniki - są. Tort makowy - jest. Kutia - jest (no prawie, bo pszenica stygnie, a mak się rozmraża - zapomniałam, że na balkonie minus dziesięć). Prezenty - zapakowane. Kartki - wysłane. Uf. Właściwie, mogłabym już powoli zacząć świętować. I zacznę, jak tylko angina opuści mnie na dobre.

Tymczasem, odwaliwszy całą tę kuchenno-choinkową robotę, przeglądam sobie leniwie internetowe serwisy dezinformacyjne. I nagle - rewelacja! "Idealna kobieta namierzona!" - obwieszcza (z wykrzyknikiem, a jakże) Wirtualna Polska, która faktycznie, sądząc po zamieszczanych tam często informacjach, jest bardziej wirtualna niż realna. Kobieta idealna pasuje tu jak ulał (nawet do rymu). A zatem - klik! - wchodzę i czytam. Czytam i się - rzecz jasna - dowiaduję. Otóż, uczeni kanadyjscy (nie, nie radzieccy) zbadali swoich studentów pod kątem preferowanej kobiecej urody i opracowali model ideału. Skupili się na twarzy, bo widocznie nie chcieli sobie roboty komplikować zbyt wielką ilością danych. I co im wyszło?

Wyszło, że grunt to matematyka. Bo, proszę sobie wyobrazić, taki ideał wyrażony jest... w liczbach. A dokładniej - w procentach. Żeby być Kobietą Idealną, trzeba, drogie Panie, mieć odległość między źrenicami wynoszącą 46% szerokości twarzy (od ucha do ucha). Natomiast odległość między ustami a nosem musi wynosić 36% odległości między linią włosów a brodą (w sensie części ciała, a nie pokrywającego ją ewentualnego owłosienia). Proste, co nie?

Nie mogłam się oprzeć pokusie, poleciałam po metr krawiecki i dokonałam pomiarów. Trochę mi szło niesporo, bo źrenice miałam rozbiegane (stres!), a linia włosów jest u mnie niezbyt równa, więc dręczyła mnie niepewność, w którym miejscu przyłożyć miarę. W końcu wszystkie odległości zostały pomierzone, a procenty policzone (chwała Bogu, że mam maturę z matmy, bo mogłoby być krucho!).

Wyszło... tak sobie. Właściwie, to kiepsko. No, szczerze mówiąc, zupełnie do kitu. Moje procenty dzieli od procentów Kobiety Idealnej dobrych parę punktów procentowych! I teraz mam dwa wyjścia: a) pogrążyć się w rozpaczy, że jestem urodziwa inaczej, i mieć całkiem spaprane święta; b) przyjąć, że rację miał Marcel Proust, radząc, by piękne kobiety pozostawić mężczyznom bez wyobraźni.

Wybrałam opcję b. W końcu Proust był Francuzem, a oni się na kobietach znają jak nikt. Więc nie ma co rozpaczać. I trawestując Sartre'a (też Francuz!), od dziś głoszę wszem i wobec: Być może, istnieją twarze piękniejsze, ale ta jest moja!*

* Być może, istnieją czasy piękniejsze, ale te są nasze. 
                                                           Jean-Paul Sartre

niedziela, 20 grudnia 2009

Życzenia z glosą

Kilka lat temu trafiła mi się podróż do Jordanii. Wśród wielu punktów na mapie tego kraju, które udało mi się odwiedzić, była też góra Nebo. Tak, właśnie ta, z której Mojżesz ukazywał narodowi wybranemu Ziemię Obiecaną. Ciekawe, że w naszym języku Nebo brzmi prawie jak niebo. Ale ja nie o tym...

Na górze Nebo stoi krzyż. Jest  bardzo piękny - przypomina ni to drzewo, po którym wspina się wąż, ni to człowieka o rozpostartych ramionach, któremu nad głową wężowe sploty utworzyły aureolę.


Właśnie wtedy, na górze Nebo, medytując pod tym krzyżem, uświadomiłam sobie, jak szczególne miejsce w historii zbawienia zajmuje drzewo. Na początku - drzewo wiadomości złego i dobrego, którego korzenie tkwiły pewnie w piekle, zaś korona szumiała w niebie. Potem - drzewo, z którego ubogi cieśla zrobił kołyskę dla swego-nie swego syna - przyszłego cieśli. Wreszcie - drzewo, z którego dłonie jakiegoś nieznanego rzemieślnika wyciosały krzyż...

Czasem przychodzi mi do głowy, że to ciągle jedno i to samo drzewo. Drzewo, które od początku świata uparcie wydaje owoce. I tylko od nas zależy, po który owoc sięgniemy - zły czy dobry.

Z okazji narodzin Najsłynniejszego Cieśli Świata, życzę każdemu z Was, byście doszli do swojej Ziemi Obiecanej.

piątek, 18 grudnia 2009

Ósmy grzech główny

Dokładanie trzydzieści lat temu, na francuskim rynku pojawiła się powieść Valdimira Volkoffa Le Retrounement (tytuł polskiego przekładu, który miałam zaszczyt wykonać: Werbunek, rok wyd. 2007). Powieść interesująca pod wieloma względami, która zresztą wyniosła Volkoffa na panteon francuskiej literatury współczesnej. Nie chcę tu jednak pisać jej recenzji, co byłoby tym bardziej niezręczne, że przyłożyłam rękę do polskiego wydania. Piszę o Werbunku z powodu refleksji, które od paru dni chodzą mi po głowie, a związane są pośrednio z nadchodzącymi świętami.

Jest bowiem w powieści Volkoffa pewien akapit, który wrył mi się w pamięć i przychodzi na myśl zawsze, gdy dopada mnie przerażenie z powodu rozpasanej konsumpcji, jakiej my, spadkobiercy pierwszych chrześcijan, ceniących ponoć ubóstwo, oddajemy się przy okazji świąt celebrujących narodziny najuboższego z ubogich. Szaleństwo przedświątecznych zakupów, stoły uginające się pod potrawami, które pod koniec świąt nosem już wychodzą biesiadnikom, prezenty, prezenciki, paczki, paczuszki - ledwie się to wszystko mieści pod choinką. A z drugiej strony - nie oszukujmy się - domy, gdzie wigilijna wieczerza ogranicza się do opłatka i ... już.

Volkoff pisze: "Sami sobie nadaliście nazwę „społeczeństwa konsumpcyjnego”. Ale jest jeszcze gorzej. Bo konsumować to znaczy ostatecznie zużywać, co jest w sumie rzeczą dosyć czystą. Tyle, że wy jesteście społeczeństwem marnotrawnym! Nie produkujecie, by konsumować – konsumujecie, by produkować. Jesteście niczym oszalała maszyna, która bezustannie wypluwa z siebie bezużyteczne dobra, jak kobieta, nie mogąca przestać rodzić - wciąż i wciąż wydająca na świat skarlałe potomstwo. To nie z produkcją nie dajecie sobie rady, (...) ale z konsumpcją. Wasze śmietniki pełne są odpadków chleba i mięsa; wkrótce będziecie tam wyrzucali całe rogaliki i kotlety..."

Minęło trzydzieści lat, a nasze śmietniki już od dawna pełne są rogalików i kotletów. Z których czasem udaje się skorzystać tym, których nie stać nawet na zakup suchej bułki. Dwa dni temu, na londyńskim Trafalgar Square, zorganizowano happening pod hasłem "Feeding the 5000". Jak obliczono, 25% jedzenia kupowanego przez brytyjskie gospodarstwa domowe, ląduje na śmietniku, a w bogatych państwach europejskich 50% wyprodukowanej żywności się marnuje. Organizatorzy przygotowali 5000 obiadów wyłącznie ze świeżych składników, których nikt już nie chciał kupić. I które najprawdopodobniej najpierw byłyby przez jakiś czas sztucznie "odświeżane" (znamy słynne supermarketowe "odświeżane" mięsko), a w końcu wyrzucone.

Historia uczy, że chrześcijański katalog grzechów głównych z czasem się zmieniał. Bywało ich osiem lub siedem - w zależności od potrzeb i okoliczności, a ich kolejność też bywała różna. Obawiam się, że dziś do kanonicznej siódemki powinien dołączyć grzech ósmy: marnotrawstwo. Ktoś spyta: a masz ty, kobieto, na to jakąś receptę? W skali globalnej - nie mam. W skali jednostkowej - owszem. Kupować tylko tyle, ile jestem w stanie skonsumować. A tym, co mi ewentualnie zbywa, dzielić się z tym, co nie mają. Nie dołączać do marnotrawców. Proste? Jak drut!

wtorek, 15 grudnia 2009

Logoreiczny komentarz do logo

Ponieważ piłka nożna znajduje się na mojej liście zainteresowań na jakimś bardzo, ale to bardzo odległym miejscu, informacja o tym, że mamy (mamy? jacy my?) wreszcie (dlaczego wreszcie?) logo Euro 2012, dotarła do mnie z niejakim opóźnieniem. Głównie za sprawą rozmaitych sond zamieszczanych na portalach internetowych, które jak jeden mąż zapytują: "Czy podoba Ci się logo Euro 2012?" Warianty odpowiedzi są różne, w zależności od fantazji twórców sondy, przy czym w oczy rzuciła mi się szczególnie jedna, doskonale obrazująca mój stopień zainteresowania tematem: "Jakie logo?"

Skoro jednak już do mnie dotarło, że "mamy logo", postanowiłam się z owym logo zapoznać. No i się zapoznałam. Ładniusie. Takie... ludowe. Kwiateczki, wycinanki... No, czemu nie? Wprawdzie, jak wyczytałam w Wikipedii, logo powinno być raczej znakiem prostym i czytelnym, a co za tym idzie "powinno mieć niezbyt skomplikowane kształty oraz niewielką liczbę kolorów", ale wszystko to są rzeczy dosyć względne, więc nie ma się co czepiać. Może dla autora znaku (Portugalczyka, nawiasem mówiąc) dziewięć kolorów (tyle naliczyłam) to niewiele, zaś kształty nawiązujące do ludowych wycinanek nie są "skomplikowane"?

Ale nie wszyscy są tego zdania. Internet aż się trzęsie od rozmaitych ocen, głównie negatywnych, których autorzy, nie przebierają w słowach. I jakby im logo było mało, już na zapas martwią się o maskotkę mistrzostw. Bocian? Orzeł? Żubr? Wybór jest spory, bo zwierząt ci u nas (i u nich) dostatek, a wszystkie charakterne. Ale co tu mówić o maskotce, skoro problem mamy nawet z oficjalnym hasłem. W wersji ukraińskiej i angielskiej brzmi ono "Razem tworzymy historię", zaś po polsku "Razem tworzymy przyszłość". Fakt, historia i przyszłość to jakby dwa różne obszary chronologiczne, ale jak się tak dobrze zastanowić, to przyszłość bez cienia wątpliwości kiedyś przejdzie do historii. No i kto jak kto, ale Polska i Ukraina wspólnej historii mają całkiem sporo. Nie rozumiem więc, skąd ten upór naszych decydentów od sportu, byśmy tworzyli co innego niż reszta. W dodatku razem.

Najzabawniejsze zaś w tym wszystkim jest to, ile emocji towarzyszy gadżetom wydarzenia, w którym nasza reprezentacja w ogóle nie wzięłaby udziału, gdyby nie fakt, że jesteśmy jego współorganizatorem. W tym kontekście, bardzo sensowna wydaje mi się jeszcze jedna propozycja odpowiedzi do sondy "Czy podoba Ci się logo Euro 2012?", zamieszczona na jednym z portali. A brzmi ona następująco: "Wszystko mi jedno, i tak przegramy". Sic!

poniedziałek, 14 grudnia 2009

Zdrowia, szczęścia, pomyślności...

Dokonałam dziś nie lada wyczynu.Własnoręcznie zaadresowałam około czterdziestu kopert, do kopert tych włożyłam wyprodukowane przez siebie świąteczne kartki, na każdej wcześniej napisawszy kilka słów od serca. Po czym, nie zważając na śnieg i mróz, udałam się na pocztę, doszłam do urzędu, nie złamałam po drodze nogi (ślisko, oj, ślisko!), odstałam swoje, kupiłam znaczki i całość mojej radosnej twórczości powierzyłam Poczcie Polskiej. Ufff!

Żywię, oczywiście, głęboką nadzieję, że Poczta Polska sprawi się jak trzeba i moje kartki dofruną gdzie trzeba kiedy trzeba. Czyli przed świętami. Zawsze bowiem wkurzają mnie życzenia radosnych świąt, które otrzymuję, gdy po świętach pozostało już mniej lub bardziej radosne wspomnienie. A kiedy jest ono faktycznie mniej niż bardziej, nie mogę się oprzeć ponurym myślom, że gdyby życzenia dotarły na czas, to kto wie, może byłyby bardziej niż mniej?

No, ale do świąt jeszcze 10 dni, zatem - jak mawia mój przyjaciel Francuz - "jest szans" (an należy tu czytać z francuska, czyli nosowo). Resztę życzeń wyślę drogą elektroniczną, brak adresów pocztowych kompensując adresami e-mailowymi i radując się w duchu, ileż to lasów przy okazji uratuję. W zasadzie, mogłabym ograniczyć się wyłącznie do e-kartek, ale fajnie jest choć raz do roku wyjąć ze skrzynki na listy coś, co nie jest rachunkiem lub wezwaniem do urzędu... Lasami przejmuję się więc jakby połowicznie i mało konsekwentnie, na swoje usprawiedliwienie mając jedynie to, że intencje moje szlachetne, a życzenia na kartkach szczere.

A skoro już mowa o życzeniach, to muszę przyznać, że do drukowania własnej, gotowej kartki skłonił mnie, między innymi, tytaniczny wysiłek, jaki musiałam dwa razy do roku wkładać w komponowanie i wypisywanie oryginalnych i zróżnicowanych życzeń. I nie było zmiłuj - za każdym razem potykałam się o zdrowie, szczęście i pomyślność, które - choćbym nie wiem, jak się starała - same pchały się pod pióro. Atawizm jakiś czy co? Efekt był taki, że pod koniec wypisywania kartek po dziurki w nosie miałam: szczęścia, zdrowia, pomyślności, wiary, nadziei i miłości... oraz paru innych cudownych i pożądanych stanów ludzkiej egzystencji.

A przecież Ernest Hemingway stwierdził kiedyś w przypływie geniuszu, że szczęście to po prostu dobre zdrowie i kiepska pamięć. Ergo, należałoby chyba życzyć bliźnim serca jak dzwon i Alzheimera. Obawiam się jednak, że takie życzenia mogłyby się nie przyjąć. Tym bardziej, że ten sam Hemingway utrzymywał, że szczęście to stan niezwykle rzadki u ludzi inteligentnych. Inaczej mówiąc, życząc komuś szczęścia, stawiamy pod znakiem zapytania jego IQ. Masz babo placek!

Dlatego wybieram opcję bezpieczną - żadnego zdrowia i szczęścia. Chyba, że na Twoją, drogi Czytelniku, odpowiedzialność!

PS Ale tegoroczną kartkę zamieszczę tuż przed Wigilią. Teraz to byłby falstart.

niedziela, 13 grudnia 2009

Trzynastego...

... nawet w grudniu jest wiosna. Tak śpiewała Kasia Sobczyk w 1967 roku. Nie przewidziała, że w roku 1981 nawet w maju wiosną będzie cieszyło się niewielu. A trzynasty grudnia wjedzie do historii opancerzonym SKOT-em.

Ten SKOT był pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam z mojego okna przy ulicy Belwederskiej, rankiem 13 grudnia 1981 roku. Stał na środku skrzyżowania, lekko przyprószony śniegiem, wielki i groźny. Wtedy jeszcze myślałam, że to czołg, ale luki w wiedzy o militariach szybko się wypełniły. Nawiasem mówiąc, moje słownictwo wzbogaciło się jeszcze o parę innych słów: koksownik, godzina milicyjna, rozmowy kontrolowane, internowanie... Dla nastolatki, którą wówczas byłam, "stan wojenny" był równoznaczny z wojną i potrzebowałam trochę czasu, by zrozumieć, dlaczego żołnierze, przetrzepujący mi plecak na skrzyżowaniu Dolnej z Belwederską, noszą polski mundur...

Dziś rano, przy śniadaniu, pytam dzieci: - Wiecie, jaka dziś rocznica? Chwila konsternacji, więc podpowiadam: trzynasty grudnia, wtedy też była niedziela... Wreszcie, olśnienie i między "podaj mi miód" a "czy mogę prosić o twaróg" pada: "stanu wojennego". Bez specjalnych emocji, z lekkim zniecierpliwieniem, że matka przy niedzielnym śniadaniu przepytuje z historii. Tak, z historii - takiej samej jak bitwa pod Grunwaldem czy 1 września 1939. Pyta o coś, co wydarzyło się, nim przyszli na świat, a więc lata świetlne temu...

Popołudniu kupowałam prezenty pod choinkę. W Arkadii tłumy, żeby zaparkować, trzeba było krążyć po parkingu przez kilkanaście minut w nadziei, że ktoś odjedzie. Nie cierpię centrów handlowych, mam alergię na zakupy, a takie dni jak dzisiejszy tylko ten stan potęgują. Tłok, ścisk, ogłuszająca muzyka, feeria barw i świateł, od których można dostać epilepsji.

Snuję się od sklepu do sklepu, coraz bardziej znudzona, coraz bardziej ogłupiała i wściekła. I nagle, pośród całego tego przedświątecznego chaosu - wspomnienie tamtego grudniowego poranka. Głuchy telefon,  skandowane w radiu przemówienie, puste, zaśnieżone ulice. Płonący koksownik i SKOT. I towarzyszący temu wszystkiemu strach...

Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk komórki - telefonu, który głuchnie tylko wtedy, gdy tego zechcę lub gdy zapomnę naładować baterię. Wokół mnie setki młodych ludzi, którzy nie znają słowa "koksownik", przeciskało się między półkami uginającymi się od nikomu niepotrzebnych rzeczy. Bynajmniej nie na kartki. Kto wie, może dla tych młodych "trzynastego nawet w grudniu jest wiosna". Może znów...?

piątek, 11 grudnia 2009

Memento mori, czyli gdzie położymy mamusię

Słynna maksyma kamedułów uczepiła się mnie ostatnio jak pchła kundla i to z przyczyn bynajmniej nie filozoficznych. Ba, powiedziałabym nawet, że powody te są jak najbardziej przyziemne i to w sensie dosłownym. Chodzi bowiem o... grobowiec.

Jak wiadomo, cmentarze w Polsce są przepełnione, a problem ten odczuwany jest boleśnie zwłaszcza w dużych miastach. Warszawa pod tym względem jest w ogóle w sytuacji dosyć dramatycznej, o pośmiertnym spoczęciu na jednym z dwóch najstarszych cmentarzy (Powązki i Bródno) można sobie tylko pomarzyć - oczywiście, jeśli ktoś jest na tyle odważny, by poświęcać czas na marzenia o własnym pochówku.

Niestety, dobrze jest o tym pomyśleć zawczasu, może niekoniecznie w kategoriach marzeń, ale przynajmniej konkretnych i praktycznych planów. Zwłaszcza, jeśli się ma potomstwo i nie chce się temu potomstwu zostawić w spadku gigantycznego problemu pod tytułem "Gdzie pochować mamusię?" Beztroskie podejście w stylu "po mnie choćby potop" jest, oczywiście, jakimś wyjściem z sytuacji, ale - co tu dużo gadać - nosi znamiona egoizmu i może skutkować bolesną zadrą w sercach naszych dzieci. Oraz brakiem zniczy na naszym grobie, który - z braku laku - powstanie 100 km od miejsca zamieszkania rodziny.

Mnie pytanie, gdzie po śmierci spocznie moja ziemska powłoka, dręczy już od jakiegoś czasu. Tak się bowiem składa, że większość mojej bliższej i dalszej rodziny już sobie ten problem załatwiła, zaklepując rozmaite rodzinne grobowce, a ja jakoś nie. A że latka lecą... Fakt, że nieustannie czuję się "młoda inaczej" nie zaślepia mnie aż do tego stopnia, by sobie przypisać nieśmiertelność (w sensie ziemskim, bo metafizycznie, to i owszem), więc pytanie z każdym rokiem staje się coraz bardziej palące...

No i właśnie ostatnio okazało się, że jest szansa! Rodzina doniosła, że pewien grobowiec wkrótce się zwolni (to znaczy, minie karencja wymagana przepisami o pochówku), więc mogę go sobie "wziąć". Boże! Co za ulga! Nigdy nie sądziłam, że prezent w postaci grobu sprawi mi taką frajdę! Podzieliłam się tą wieścią z dziećmi, które okazały stosowne, choć taktownie umiarkowane zainteresowanie. Oraz zdumienie, że w ogóle się tym zajmuję. Choć nie omieszkały spytać, czy wolę urenkę czy trumienkę. Muszę to sobie przemyśleć!

czwartek, 10 grudnia 2009

Chlip-hop, czyli błogosławione skutki chlipania na temat

Zawsze wiedziałam, że teatr jest dobry na wszystko. Dlatego po wczorajszej wizycie u dentysty, wieczór w teatrze Ateneum wydał mi się najlepszym remedium na to, co musiałam przecierpieć na eleganckim fotelu pani doktor Ilony. Tytuł spektaklu brzmiał zachęcająco: "Chlip-hop", sugerując, że dostanę dwa w jednym - i sobie pochlipię, i sobie poskaczę (duchowo, zapewne). A jak do tego dodać autorów i obsadę - Magdę Umer, Andrzeja Poniedzielskiego i Wojciecha Borkowskiego, remedium zaczęło mi coraz bardziej wyglądać na panaceum - taki skład musi leczyć wszystko!

I rzeczywiście! Dwie godziny spędzone w malutkiej salce Sceny na Dole były jak plaster na zbolałą duszę (o zbolałych zębach nie wspominając). Dawno nie dane mi było posłuchać tak mądrych, błyskotliwych, pełnych uroku i humoru tekstów jak na spektaklu z chlipaniem w tytule. Sto dwadzieścia minut śmiechu (śmiechu, nie rechotania!). Sto dwadzieścia minut refleksji i pogodnej zadumy nad tym, co pewien mój kolega trafnie określa jako "twardą prawdę o życiu". Mnóstwo bon motów, które można by cytować i cytować, ciesząc się przy tym, że piękna polszczyzna nie dołączyła jednak do katalogu języków martwych.

No i piosenki! Największe perły z kolekcji utworów, które Magda Umer nazwała "piosenkami po coś". "Stacyjka Zdrój", "La valse du mal", "Moje ulubione drzewo"... - długo by wymieniać. I słuchać w nieskończoność. Zaśpiewane dyskretnie, bez żadnego zadęcia, bez silenia się na aktorstwo, powściągając środki wyrazu. Tak, żeby słuchacz mógł naprawdę USŁYSZEĆ tekst.

O czym jest ten spektakl? O rzeczach najprostszych, a zarazem najważniejszych. O miłości, o młodości, o starości i radości... Samo się rymuje. Człowiek wychodzi z teatru jak nowo narodzony. I bogatszy o wiedzę o samym sobie. Ja, na przykład, nareszcie dowiedziałam się, jak nazywa się ów dziwny stan, w którym znajduję się niezmiennie już od wielu lat, a którego nie potrafiłam zdefiniować. Zrobił to za mnie Andrzej Poniedzielski - z właściwą sobie elegancką nonszalancją i ironicznym dystansem. Otóż, stan ten zwie się Stanem Młodości Stabilnej - w skrócie SMS! Jeśli ktoś chce się dowiedzieć więcej na ten temat, zachęcam, by odwiedzić Ateneum. A jeśli się nie da, to - uwaga! uwaga! - spektakl wydano na płycie dvd! Wspaniały prezent pod choinkę - dla żony, córki, ciotki, babki, przyjaciółki oraz wszystkich męskich wariantów powyższego.

Na na koniec, jako zaliczka na poczet bożonarodzeniowych prezentów, cytat z "Chlip-hopu" - fragment piosenki Andrzeja Poniedzielskiego:

Zamień mój żal
na bal, na bal,
a sny pozamieniaj na dni.
Dla Ciebie to kwestia zmiany liter,
dla mnie - to życie.

wtorek, 8 grudnia 2009

O Mikołajku, mikołajkach i nowych początkach (kolejność przypadkowa)

No, to znalazłam moje nowe "oczko w sieci". Sieci, czyli necie - z prefiksem "inter", który to prefiks na ogół oznacza "pomiędzy". I to by się, w zasadzie, zgadzało, bo internet to coś pomiędzy rzeczywistością a nierzeczywistością, przestrzeń, której nie rozumiem, choć poruszam się po niej dosyć sprawnie. I tylko pytanie, czy poruszam się w jakimś określonym celu i kierunku...

Ale wracając do mojego "oczka w sieci"... Idąc za radą przyjaciela, który - w przeciwieństwie do mnie - internet doskonale rozumie, wybrałam to właśnie miejsce, by po raz kolejny "zacząć od początku". Moje poprzednie "oczka" to już tylko wspomnienie - miłe, nie powiem, ale byłe. To jest moje hic et nunc. Na jakiś czas.

Żeby jednak "nowy początek" nie był tak stuprocentowo refleksyjny (co na ogół oznacza: pozbawiony treści), teraz słów kilka o tym, co w grudniu najgłośniej w trawie piszczy. Metaforycznie, rzecz jasna, bo kto widział w grudniu trawę? Eee... właśnie sobie uświadomiłam, że widziałam, i to nie tylko trawę, ale... kaczeńca! Jednego, fakt, ale za to żywego i żółciutkiego, malowniczo kwitnącego nad uroczą strugą płynącą przez wieś Buda Ruska na Sejneńszczyźnie. Było to 2 grudnia tego roku, a więc w porze, gdy nikt przy zdrowych zmysłach kaczeńców nie szuka. Ja też nie szukałam, sam się znalazł i dał mi do myślenia. Może z tym globalnym ociepleniem to nie do końca ściema?

Wracając jednak do tego, co w grudniowej trawie piszczy, stwierdzam bez wahania, że najgłośniej piszczy w niej święty Mikołaj. I to bynajmniej nie z własnej woli, ale z woli handlowców i speców od marketingu, którzy eksploatują biednego starca w sposób zupełnie pozbawiony litości. Podejrzewam, że za równie eksploatowanym reniferem w końcu ujmą się obrońcy praw zwierząt. Ponieważ jednak nie istnieje żadne stowarzyszenie broniące praw świętych, Mikołaj z Myry musi się pogodzić z tym, że stał się Mikołajem z Laponii, po drodze przechodząc upokarzającą metamorfozę w potrząsającego dzwonkiem krasnala. Panie, widzisz i nie grzmisz?!

Trzeba jednak przyznać, że specjaliści od robienia biznesu na świętach miewają czasem niezłe pomysły. Zaliczam do nich sprezentowanie narodowi na mikołajki film pod znamiennym tytułem "Mikołajek". Kto czytał, wie, o czym piszę. Kto nie czytał, niech szybko przeczyta cykl o Mikołajku, a potem niech idzie do kina. W tej kolejności! Ja, idąc na film, byłam jednym wielkim sceptycyzmem. Jak oddać na ekranie specyficzny humor "Mikołajka", klimat Francji lat 60.? Jak zebrać w spójną całość luźne historyjki, składające się na książki Goscinny'ego? Mission impossible! A jednak - possible. Film świetny, "klimatyczny", uroczy i zabawny. Chwilami śmiałam się do łez, a fakt, że wraz ze mną śmiała się moja 16-letnia Zośka i 12-letnia Baśka, to chyba najlepsza recenzja. Chapeau bas!