piątek, 12 stycznia 2018

Moja Ryska Przygoda. Lód jest śliski, a kamień ciężki


Nigdy nie mów "nigdy". Gdyby jeszcze tydzień temu ktoś mnie spytał, czy kiedykolwiek będę brała udział w zawodach w curlingu, za odpowiedź posłużyłby gromki śmiech. Ja? W curlingu? Tej zabawnej dyscyplinie sportowej polegającej na pchaniu po lodzie kamienia i zamiataniu lodu miotełką? Cha, cha, cha!

Widocznie jednak los uparł się, bym podczas mojej ryskiej emigracji zdobywała coraz to nowe sprawności. Tym razem przyjął postać mojego szefa, który doszedł do wniosku, że nasz wydział dawno już się nie integrował. Zaś powszechnie wiadomo, że zespół niezintegrowany to zespół nieefektywny, a nic tak nie integruje jak zdrowa rywalizacja w duchu sportowym. Żeby jednak nie było za prosto, dyscyplina, która nas miała zjednoczyć, musiała być taką, o której żaden z członków wydziału nie miał najbledszego nawet pojęcia. Padło na curling.

Okazało się, że szef celował bardzo trafnie (jak to żołnierz) - curling wszyscy znaliśmy jedynie z telewizji. Wszyscy też żywiliśmy przekonanie, że wygląda on śmiesznie, zaś niektóre czynności nie wymagają specjalnego talentu, bo szorować miotełką po lodzie umie każdy głupi. W cichości ducha żywiłam nadzieję, że jako kobieta przyuczona do prac domowych, mogę nawet mieć pewną przewagę nad kolegami płci męskiej - w strzelaniu im nie dorównam, ale w machaniu miotłą mam spore szanse.

BB i curling, pierwsze koty za płoty. For. B.S.


Niestety, już pierwsze sekundy treningu z wynajętym instruktorem skorygowały moje jakże mylne wyobrażenie o curlingu. Mianowicie, gdy tylko ochoczo wskoczyłam na lód, ten złośliwie usunął mi się spod stóp i wywinęłam orła. Ów patriotyczny wymiar mojego upadku docenić mógł jedynie kolega Polak. Reszta pojęcia nie miała, że moja malownicza wywrotka miała cokolwiek wspólnego z naszym narodowym godłem. Wywołała za to niekłamaną wesołość.

Ten mało fartowny wstęp sprawił, że kolejne ruchy wykonywałam sztywno niczym robot i z bardzo dużą dawką ostrożności, co  uniemożliwiało mi: a) skuteczne i celne pchanie kamienia; b) wygląd pełen gracji i elegancji. Co gorsza, okazało się, że dwudziestokilogramowy kamień jest diabelnie ciężki, co niby nie powinno być specjalnym zaskoczeniem, a jednak było.

Największą jednak klęskę poniosłam w części, z którą wiązałam największe nadzieje. Kiedy bowiem przyszła moja kolej na szorowanie miotełką, zaczęłam to robić z takim zapałem, że straciłam równowagę i wywinęłam orła po raz drugi. Upadek został skomentowany jako spectacular i uznany za wydarzenie dnia. Po tym incydencie podejrzanie często wyznaczano mnie na kapitana drużyny, co oznaczało stanie na drugim końcu toru i pokazywanie zawodnikom, dokąd powinni wysłać kamień. Robiłam, co mogłam, by się na coś przydać, czym zyskałam powszechne uznanie. Podobno świetnie wychodzą mi okrzyki zagrzewające do walki w stylu Go, babe, go!, Sweep on the left side - I said LEFT! oraz Holly shit! Cóż, w każdym zespole musi być lider, czyż nie?

Pa! Ryżanka.

PS. Znowu mam siniaki. Rygo, czemu mnie nie lubisz?!

środa, 3 stycznia 2018

Upadek

Poniższy wiersz zainspirowany jest grafiką mojej przyjaciółki, Agnieszki Cieślińskiej-Kaweckiej, której prace podziwiam nieodmiennie od lat.

Upadek
Klucz dzikich gęsi
otworzył mi drogę.
Ich tęskne głosy
tną kotarę nieba
na pół.
Rozpościeram ramiona.
Obcasy pantofli
krzeszą złote iskry,
które wiatr unosi.
Szum skrzydeł.
Szum w uszach.
Lecę... Spadam.
Ja, kamień.

Przyszyta do codzienności,
oduczyłam się latać.




Agnieszka Cieślińska-Kawecka