sobota, 15 lutego 2014

On


Z okazji walentynek, których, rzecz jasna, nie obchodzimy, mój osobisty Walenty zabrał mnie do kina. Do wyboru dostałam "Jacka Stronga" oraz - hm, i tu mam dylemat, jak to właściwie napisać - "Ją"? "Oną"? Film zatytułowany "Ona"? Ah, ten nasz język ojczysty!

No, w każdym razie, alternatywa przedstawiała się następująco: Marcin Dorociński contra Joaquin Phoenix. Wybrałam Phoeniksa. Nie, żeby mi się bardziej podobał, ale uznałam, że jak już mam coś oglądać w walentynki (których, rzecz jasna, nie obchodzimy), to niech to ma coś wspólnego z miłością - nie tylko do ojczyzny.

"Ona" reklamowana jest rozmaicie - jako komedia, dramat, komediodramat, a nawet dramat/komedia romantyczna. Co dowodzi jedynie, że reklama nie zna granic. Nazwanie "Onej" komedią wymaga bowiem ogromnych pokładów dobrej lub - w zależności od punktu widzenia - złej woli.

Z kina wyszłam przygnębiona. Przez półtorej godziny z ekranu lał się na mnie dojmujący smutek samotnego, nieszczęśliwego mężczyzny, którego - trzeba przyznać - Phoenix odegrał koncertowo.  I nawet, kurczę, nie było happy endu! No, może jakaś jego namiastka, choć to kwestia interpretacji.

Mój osobisty Walenty był nieco skonsternowany. Zamawiając bilety, zasugerował się opisem z serii "komedia romantyczna" i był przekonany, że  walentynki (których, rzecz jasna, nie obchodzimy) spędzimy w nastroju pogodnym i optymistycznym.

Nie mam jednak pretensji. Porcja mądrego smutku bardziej wychodzi na zdrowie niż lukier głupiutkich komedii. A Phoenix zasłużył na Oscara - ja bym tam zmieniła tytuł na "On"!