wtorek, 26 stycznia 2016

Nie sądźcie...


Jakiś czas temu wspominałam o naszym "podopiecznym" spod płotu. Nosimy mu herbatę, gotujemy zupę. Pytamy, czy czegoś więcej nie potrzebuje. Odpowiedź jest zawsze negatywna. Niczego nie chce i w ogóle komunikuje się bardzo oszczędnie.

Ostatnio jednak postanowiłam pójść o krok dalej. Traf chciał, że nasz proboszcz od jakiegoś czasu bezskutecznie szuka kogoś do pracy w zakrystii. Oprócz skromnego wynagrodzenia, parafia oferuje mieszkanie. Nie żaden Ritz, rzecz jasna, ale zawsze. Dla bezdomnego manna z nieba.

Tak sobie pomyślałam i kilka dni temu, bardzo podekscytowana tym pomysłem, pomaszerowałam z zupą i ofertą. Kiedy skończyłam przemowę, pan wymamrotał, że "niczego nie szuka". Myślałam, że nie zrozumiał. Powtarzam więc wielkimi literami. Że pogadam z proboszczem, z którym jestem w dobrych stosunkach, żeby go przyjął, choć na próbę. Że dostanie pracę. Że będzie miał gdzie mieszkać. Że jest tam węzeł sanitarny. Że ciepło. "Niee - usłyszałam. - Ja nie szukam. Może ktoś inny..."

A zatem zrozumiał. I po prostu nie chce. Woli stać pod płotem, licząc na to, że ktoś go wesprze. Dlaczego? Nie powiedział. Każdy ma prawo decydować o swoim życiu. Ja o jego życiu nie wiem nic. Więc staram się nie osądzać. Staram się.




sobota, 16 stycznia 2016

Jedna szuflada dziennie


Jakieś dwa lata temu, na rekolekcjach dla małżeństw, jedna z prowadzących opowiadała o swojej walce ze słabościami dnia codziennego. Wśród tych słabości poczesne miejsce zajmowała niechęć do sprzątania oraz skłonność do gromadzenia zbędnych rzeczy. Jako receptę autorka wystąpienia zaproponowała wcielenie w życie zasady "jedna szuflada dziennie". Chodzi o to, że jak ktoś nienawidzi sprzątania, zmobilizowanie się do porządków globalnych pod hasłem "zarżnę się, ale w jeden weekend załatwię sprawę" jest praktycznie nierealne. Za to rozłożenie zadania na kilka etapów daje szansę, że po jakimś czasie koniec uwieńczy dzieło.

Niestety muszę wyznać, że należę do tych pań domu, które, mając do wyboru porządki w szafach albo kanapę plus książkę plus gorącą herbatę, zawsze wybiorą wariant drugi. Ergo stan moich szaf, szafek i szuflad woła o pomstę do nieba. Od czasu do czasu wpadam w pełen poczucia winy zapał i porządkuję jakiś fragment dobytku, czego efektem są wywożone do Caritasu torby pamiętających jeszcze czasy liceum ubrań. Płomień gaśnie jednak równie prędko jak zapłonął i mieszkanie dalej obrasta w rzeczy, które światło dzienne widują z rzadka lub nigdy.

W tym roku powiedziałam sobie jednak - dość! Pora, w ramach pracy nad sobą, zmierzyć się z bożkiem zbieractwa i lenistwa (na własne potrzeby nazwałam go Gnuśnym Kolekcjonerem). I tak oto w dniu wczorajszym zainaguurowałam program "jedna szuflada/szafka dziennie".

Na razie idzie nieźle. Wczoraj załatwiłam dwie (sic!) szuflady. Dziś jedną szafkę. Najgorsze są, oczywiście, tak zwane pamiątki - drobiazgi zakupione na targu w egzotycznym kraju, gazeta sprzed wieków, gdzie na entej stronie jakiś dziennikarz z niewiadomych powodów zamieścił wywiad z kimś łudząco do mnie podobnym, wizytówki i gadżety z kolejnych miejsc pracy, płyty cd ze zdjęciami z firmowych imprez integracyjnych... Bierze się toto do ręki, a w głowie, jak po zjedzeniu Proustowskiej magdalenki, pojawia się obraz. A w ślad za nim wahanie.

Jeśli mu ulegnę, nici ze sprzątania. Szuflada zapełni się po brzegi, a Gnuśny Kolekcjoner dostanie swoją ofiarę. Nic z tego! Kurz, którym pokryły się moje ręce i ubranie, mówi jasno: Nie zaglądałaś tu od wieków. Nawet nie pamiętałaś, że to wszystko tu leży. Po prostu tego nie potrzebujesz.

Do tej pory na śmietnik powędrowały dwa wielkie wory. Parę rzeczy dostanie się biedniejszym bliźnim. Szuflady i szafka oddychają pełną piersią. Gnuśny Kolekcjoner zgrzyta zębami i liczy na to, że mu ulegnę. Bujaj się, paskudo! Jutro też jest dzień. Jedna szuflada dziennie! 

piątek, 15 stycznia 2016

No i gitara


Nowy rok zaczął się dla mnie dużą zmianą. Fakt, że w mojej Ojczyźnie pojęcie zmiany jest ostatnio bardzo modne, nie stanowi szczególnego pocieszenia, bo pytanie, czy ta moja, osobista, zasłuży na miano dobrej, chwilowo pozostaje bez odpowiedzi. Na razie odpruwam się od mojego dotychczasowego miejsca pracy, co zawsze wymaga pewnego wysiłku i zostawia ślad w postaci naderwanych nitek i dziurek po igle.

Oczywiście, czasy, gdy ktoś całe życie przepracował za jednym biurkiem, dawno minęły. Ergo mam już takich wiraży za sobą kilka. Nie powiem, że za każdym razem wchodziłam w nie z brawurą i wprawą Hołowczyca. Ba, niekiedy za zakrętem wpadałam w poślizg. Szczęśliwie jednak, nigdy nie skończyłam na drzewie lub na dnie przepaści, a droga z czasem się prostowała i z szutrowej przechodziła w gładki asfalt. Do następnego zakrętu.

W takich chwilach człowiek często przeklina niesprawiedliwość losu i ludzi, kierując swoje pretensje i żale w rozaite strony. I generalnie myśli, że nie tak przecież miało być! Hipokryzją byłoby twierdzenie, że mnie takie myśli są obce. Na szczęście, z doświadczenia wiem, że nie trwa to długo. Bo kiedy, nieco potłuczona, wychodzę z kolejnego zakrętu, myśląc, że nie tak miało być, przypominam sobie historię pewnej gitary.

Jako bardzo młode dziewczę, marzyłam o karierze pianistki. Wielbiłam Chopina, Beethovena i Liszta (zostało mi do dziś) i roiłam sobie, że kiedyś spod moich palców popłynie Sonata księżycowa i Etiuda rewolucyjna. Żeby jednak to się mogło ziścić, konieczne były dwie rzeczy - lekcje gry na fortepianie oraz posiadanie choćby najmarniejszego pianina (keyboardy były pieśnią przyszłości). Niestety, moi rodzice podeszli do sprawy pragmatycznie: na pianino nie ma miejsca w naszym M3, a lekcje znudzą ci się w trymiga. Znamy się na tym.

Moja rozpacz była czarna jak najczarniejsza dziura. Rodzice zaś nie byli z kamienia i jakoś mi ten cios chcieli osłodzić. Dlatego w pewne Boże Narodzenie pod choinką znalazłam... gitarę. Znienawidziłam ją natychmiast. Choć obiektywnie była niezła i całkiem ładna, niestety, nie była pianinem. Poniewierała się więc, bidula, po moim pokoju, z obrzydzeniem przesuwana z kąta w kąt. Aż pewnego dnia stał się cud. Na jedym z harcerskich ognisk kolega z innej drużyny zagrał na gitarze. A mnie olśniło. Ci, co grają na gitarze, to inna kasta!

Nauczyłam się grać na gitarze. Co przy tej okazji przeżyła moja siostra, mieszkająca ze mną w jednym pokoju, to całkiem inna historia. Ja, natomiast, pokochałam moją gitarkę, choć nie była pianinem, i do dziś grywam na niej na spotkaniach z przyjaciółmi z harcerstwa. Morał? Grać można na różnych instrumentach i śpiewać w różnych zespołach. No i gitara!

niedziela, 10 stycznia 2016

Trudny bliźni spod płotu


Zauważyliśmy go późnym latem. Przez całe dnie siedział na murku pod ogrodzeniem po drugiej stronie ulicy. Obok - sporych rozmiarów torba i plecak. Późnym wieczorem znikał, by rano pojawić się znowu. Przez jakiś czas go nie było. Dwa dni temu zobaczyliśmy go znowu. W tym samym miejscu - na murku, pod płotem. Jedyna różnica, to kurtka z kapturem. No i zimno.

Zadzwoniliśmy do straży miejskiej, żeby go zabrali do noclegowni. Zanim przyjechali, już go nie było. Następnego dnia spytany, czy czegoś potrzebuje - koca lub swetra, wymamrotał, że nie, dziękuje, ma wszystko. Trzy godziny później, zgodził się przyjąć termos gorącej herbaty. Nic więcej. Na pytanie, czy ma gdzie spać, odparł, że daje sobie radę.

Dziś znów zanieśliśmy mu herbatę. W ten sposób weszliśmy do jego życia. Na razie tylko troszkę. Jakby jedną stopą stanąć w czyimś progu. Ale już nie możemy udawać, że go nie widzimy. Stał się absolutnie, boleśnie widzialny. Kiedy zapada zmrok, myślimy, czy jeszcze tam jest.

Nie wiem, czy i jaki dalszy krok zrobimy w jego stronę. To trudniejsze niż rzucić parę złotych, nieprawdaż?