niedziela, 9 października 2011

Czytając Wańkowicza

Pierwszy raz czytałam "Ziele na kraterze" pod koniec podstawówki. Nie wiem, skąd mi się to wzięło, ale tydzień temu, ni z gruchy, ni z pietruchy, mówię do mojego "ziela", które właśnie zaczęło klasę maturalną: Wypożycz mi w swojej bibliotece "Ziele..." Wańkowicza.

Wypożyczyła. Wczoraj przełożyłam ostatnią stronę. I znowu - zachwyt i wzruszenie. Inne niż trzydzieści lat temu, bo tym razem przefiltrowane przez własne rodzicielskie doświadczenia. Czytałam dzieje Domeczku, Kinga, Królika, Strusia i Kmiotka-Roztropka, a przed oczami miałam mój własny Domeczek, własne, rosnące na moich oczach "pędy fasoli". Ziela, które - dzięki Bogu - nie rosną na kraterze, ale na spokojnej, zalanej słońcem i żyznej ziemi. Gdzie nie bulgocze podskórna lawa, gdzie skorupa ziemska nie pęka znienacka, żeby pochłonąć to, co najzieleńsze, najbardziej wrażliwe.

No i ten język Wańkowicza! Ta cudowna dezynwoltura, z którą bawi się słowem, nie zważając na opinię językowych purystów. Te wszystkie "stawania się","ważności", "brekekekesy", "kuwaki", gęsto siane makaronizmy, które jakimś cudem nie rażą, tylko działają orzeźwiająco. Te "portatybilne" prezenty, ci "epuzerzy", te "parantele", "verynajsy"...

Zamknęłam starutki (rok wydania: 1968) egzemplarz "Ziela..." z żalem, że trzeba się pożegnać. Położyłam na stoliku w salonie - a nuż sięgną, może przeczytają? Może poczują duchowe powinowactwo z Krysią i Tili? A może rzucą po kilku stronach, jak już wiele razy czynili z moimi ukochanymi lekturami, mówiąc ze wzruszeniem ramion: Co ty widzisz w tej książce...?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz