czwartek, 31 grudnia 2015

Darowanemu koniowi...

31 536 000. Tyle sekund miał mijający rok. Ten arytmetyczny wymiar upływającego czasu przypomniał nasz parafialny wikary w homilii, której wysłuchaliśmy z mężem na dzisiejszej mszy dziękczynnej. Liczba robi wrażenie, ale ważniejsze jest co innego.

Istota rzeczy tkwi w tym, że wszystkie te miliony są nam podarowane. Za darmo. Bez drobnego druczku na dole umowy. Bez konieczności spłacania odsetek. A to, czy je zaiwestujemy, czy wydamy na głupoty - to wyłącznie nasz wybór.

Świadomość tego daru nie jest, niestety, stanem permanentnym. Dociera do mnie od - nomen omen - czasu do czasu, zwykle wtedy, gdy na horyzoncie pojawia się jakiś przełom. Kolejne urodziny. Kolejna rocznica czegoś tam. Kolejny sylwester. Kolejne podarowane 31 536 000 sekund. No i wtedy można zrobić tylko jedno - podziękować darczyńcy.

Zatem, drogi Darczyńco! Dziękuję za każdą z trzydziestu jeden milionów pięciuset trzydziestu sześciu tysięcy sekund. Każdą. Nawet tę, w której obgryzałam paznokcie z niepotrzebnych nerwów lub ryczałam w poduszkę z żalu za czymś, co nie było tego warte. I bardzo dziekuję za te sekundy, dosłownie sprzed kwadransa, w których przekonałam się, że najlepsze kasztany wcale nie są na Placu Pigalle, ale w mojej własnej kuchni - specjalnie dla mnie upieczone przez mojego Pana i Władcę.

I choć nie mam pojęcia, ile sekund podarujesz mi w 2016, z góry dziękuję także i za nie. Przyjmę wszystkie, jak leci. No wiesz, darowanemu koniowi... i tak dalej. Niestety, znając siebie, nie mogę obiecać, że wszystkie odpowiednio zainwestuję. Ale przyrzekam, że będę się starać. A jakby mi coś nie wyszło, proszę, pamiętaj, że 2016 jest rokiem miłosierdzia. Okej? 

środa, 30 grudnia 2015

Social Media Syndrom


Ćwierk, ćwierk.
Face to face.
Face to book.
Fotka.
Profil.
En face.
Słowa.
.........................
Sens?




wtorek, 29 grudnia 2015

Kominek, czyli hiacynt na Orinoko

Jednym z moich niespełnionych i wiecznie żywych marzeń jest posiadanie kominka. Nie jakiegoś biocośtam, co to udaje czym nie jest, ale prawdziwego - płonącego, trzaskającego i wysyłającego w niebo, na pohybel ekoterrorystom z Brukseli, mój własny, osobisty wkład w obecność CO2 w powietrzu. Bez którego to CO2 (to informacja dla ekoterrorystów) niemożliwy jest proces fotosyntezy i istnienie roślin zielonych na tym łez padole.

Niestety, ku mojej rozpaczy, posiadanie kominka uniemożliwiają mi dwie rzeczy: a) przepis, zgodnie z którym kominek może mieć tylko szczęśliwy posiadacz domu jednorodzinnego; b) brak domu jednorodzinnego. Na pierwsze wpływu nie mam żadnego, bo ministrem budownictwa raczej już w tym życiu nie zostanę. Na drugie, hm, ograniczony, choć może uporczywa gra w totolotka coś by w tej sprawie pomogła. Z naciskiem na "może" oraz tryb mocno przypuszczający. 

Tak czy siak, na razie kominka nie ma i wygląda na to, że długo nie będzie. Zasadniczo, powinnam się do tego przyzwyczaić, zaakceptować i znosić z filozoficznym spokojem obojętnej na dobra tego świata chrześcijanki. I przez większą część roku nawet mi się to udaje. Kiedy jednak na horyzoncie pojawia się zima, do duszy zakrada mi się podstępny ferment, który z pierwszym mrozem przybiera postać narastającej frustracji. A kiedy cały cywilizowany świat drze się w niebogłosy Happy New Year (ostatnio nikt już nawet nie próbuje drzeć się w językach ojczystych, poza Anglosasami, rzecz jasna), moja frustracja osiąga poziom Wyżyny Tybetańskiej. Bo nic, ale to nic na świecie nie może się równać z sylwestrem spędzonym w cieple własnego kominka!

Skąd to wiem? Pojęcia nie mam, bo nigdy podobnej rozkoszy nie doświadczyłam. Owszem, raz przesiedziałam sylwestra przy kominku, ale primo to nie był mój kominek, a secundo siedzenie przy kominku było życiową koniecznością, bo tamtej nocy w domu moich rodziców wysiadł prąd i żywy ogień był jedynym źródłem ciepła i światła. Skąd zatem pewność, że witanie nowego roku przy moim własnym kominku byłoby tak cudowne? Ha! I tu jest pies pogrzebany. Nie ma pewności. Jest tylko marzenie. Które, póki się nie ziści, będzie się pleniło w mojej duszy niczym wodny hiacynt na Orinoko. 

czwartek, 24 grudnia 2015

Każdemu, kto tu zajrzy...


Betlejem 2015

W domu chleba,
który okazał się stajnią,
noc była jasna
jak proroctwo Izajasza.
Który (nawiasem mówiąc)
zupełnie przemilczał 
Mikołaja, Śnieżynkę 
i świąteczne drzewko,
skupiając się na grzechu
oraz odkupieniu
(takich tam nie bardzo
popularnych rzeczach).
Mędrcy nie zrozumieli.
Za to prostaczkowie
uznali, że wcale nie muszą rozumieć.

W małej stajni,
co się okazała domem chleba,
światu się objawił 
Cud Niezrozumienia.

Każdemu, kto tu zajrzy, życzę, by nie musiał rozumieć i z ufnością radował się Obietnicą Betlejemskiej Nocy. Radosnych Świąt!

środa, 23 grudnia 2015

Kuchenne potyczki wigilijne

Na imię mi klęska. Na nazwisko kuchenna. Klęska Kuchenna. To ja. 

No bo tak. Z wszystkich zaplanowanych na wieczerzę wigilijną potraw zrobiłam tylko krem do tortu. Na resztę zwyczajnie nie miałam czasu, bo czas ukradła mi praca. I tę resztę, czyli prawie wszystko, zrobił mój PiW do spółki ze starszą córką. 

Kiedy wróciłam dziś wieczorem do domu i zobaczyłam moje dziecię (lat 21) przy garach, rozmiar moich wyrzutów sumienia osiągnął apogeum. Żeby zachować twarz, ryknęłam dziarsko, że tylko się przebiorę i już zasuwam do kuchni, żeby ją wesprzeć. Ba, wyręczyć. 

Dziecię spojrzało na mnie z politowaniem i wyjaśniło zwięźle, że w zasadzie, wszystko jest gotowe. Ewentualnie, mogę zrobić polewę czekoladową do tortu, choć właściwie, to może wcale nie trzeba, bo tort może się bez niej obejść, więc...

Nie, nie! Zrobię! Jak najbardziej - zadeklarowałam gorliwie i ochoczo zabrałam się do roboty. Lałam, sypałam, mieszałam, podgrzewałam... Wreszcie poczułam się panią domu. Wyrzuty sumienia nieco zelżały, topniejąc w miarę, jak czekoladowa masa stwała się coraz gładsza, bardziej lśniąca i aksamitna. 

Jeszcze tylko skosztować, czy nie za słodka (małżonek woli gorzką czekoladę) i można się będzie napić herbaty. Nabrałam brunatnej masy na czubek łyżeczki i spróbowałam. O, matko z córką! To było o-brzyd-li-we! Perfekcyjna pani domu, zamiast cukru, użyła soli. 

Czekolada wylądowała w zlewie. Mąż wylądował w sklepie, bo produkując słoną czekoladę, zużyłam resztkę mleka. Ja wylądowałam w fotelu, przytłoczona poczuciem winy. Litościwie pozwolono mi się zrehabilitować sałatką z buraków. Podejrzewam, że wyłącznie dlatego, że poza mną, nikt z rodziny sałatki z buraków nie jada. 

O, cholera! Coś się chyba przypala. Buraki!!!

wtorek, 22 grudnia 2015

Bądź wola Twoja


Nie od poniedziałku do piątku,
z przerwą na moje widzimisię.
Nie od mojego niechcenia
i z moim jak z łaski.
Nie od czasu do czasu,
kiedy mam ochotę,
albo kiedy, po prostu,
zwyczajnie nie szkodzi. 
Nie, kiedy wygodnie,
kiedy nie uwiera.
Nie troszkę, odrobinkę
albo relatywnie.
Ale zawsze, bezwględnie
i bez zbędnych pytań. 
Jako w niebie,
tak i we mnie. 

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Ballada grudniowa

To było wczoraj. Pamiętna data, wieczór w domu, w pokoju dwie młode dziewoje (znaczy, nasze córki) i dwoje starych zgredów (znaczy, niestety, ja i mój PiW). O 19.15 pogoniłam starsze dziecię po świecę. O 19.30 świeca zapłonęła w oknie naszej kuchni. A potem... Samo jakoś tak wyszło, że zebrało się nam na wspomnienia.

Znaczy, wspominaliśmy my, a córki słuchały. O tym, jak w malutkiej kuchni na warszawskim Mokotowie ja i moje harcerki (byłam wtedy drużynową) knułyśmy, jak obalić komunizm. Jak wymyślałyśmy sobie pseudonimy, bo przecież bez pseudonimów nie da się niczego obalić. Jak z braku telefonów (o komórkowych, drogie córcie, to się nam nawet wtedy nie śniło), układałyśmy skomplikowaną i absurdalną (grunt, to zmylić wroga) sieć alarmową. Jak z dumą w duszy i tąże duszą na ramieniu jechałam na Dworzec Centralny, żeby odebrać stamtąd jakąś gwiazdę śląskiej Solidarności i doprowadzić na spotkanie w zakonspirowanym lokalu. I jak okropnie mi było wstyd, bo sygnałem rozpoznawczym, zamiast goździka lub róży, był trzymany w ręku egzemplarz "Żołnierza wolności".

O tym, jak wasz ojciec, drogie dziewczęta, po mszy harcerskiej został zgarnięty przez wiadome służby i przesłuchiwany na okoliczność działalności wrogiej państwu. I jak jego drużyna, przez tę wrogą działalność, nie dostała zgody na obóz harcerski, ale i tak pojechali, tyle że ze szczepem waszej mamusi, dzięki czemu wy pojawiłyście się na świecie (nie, nie, nie tak od razu, dopiero jakieś 12-15 lat później).

Gadaliśmy na wyprzódki, wzruszając się coraz bardziej i śmiejąc w momentach zgoła nieoczekiwanych. Córki słuchały, trochę jak o bitwie pod Grunwaldem. A my co drugie zdanie okraszaliśmy truizmem "trudno wam to sobie dziś wyobrazić, ale...". A one przekonywały, że wręcz przeciwnie, wyobrażają sobie, bo mają bujną wyobraźnię i "taka guupia to ja już nie jestem"...

A kiedy świeca w kuchennym oknie się dopaliła, a córki, naszpikowane kombatanckimi wspomnieniami rodzicieli, poszły śnić swoje niekombatanckie sny, pomyślałam, że bardzo, ale to bardzo bym chciała, żeby ich sny były już zawsze takie.

niedziela, 13 grudnia 2015

Czytanie ze zrozumieniem

Od kilku lat utarło się, że mniej więcej w połowie grudnia spotykam się z przyjaciółmi z harcerstwa. Zbieramy się w jakimś miłym miejscu (np. domu jednej z naszych "druhen"), przywozimy, co kto może na wspólny stół, opłatek, książki-prezenty na wymianę. Obowiązkowo pojawia się gitara (moja) i cajon (Krysi). Składamy sobie życzenia, wspominamy, gadamy, śpiewamy...

Wczoraj odbyło się kolejne spotkanie. Po życzeniach i tradycyjnych śmichach-chichach nadszedł w końcu nieuchronny moment, gdy zasiedliśmy w kręgu, w ruch poszły instrumenty i głosy. Repertuar wciąż ten sam - klasyka harcerskich ognisk: Okudżawa, Kaczmarski, Wolna Grupa Bukowina, kozackie dumki, pieśni ułańskie, legionowe, partyzanckie, powstańcze... Z satysfakcją stwierdzamy po raz kolejny, że mimo płynącego czasu, pamiętamy słowa i gitarowe akordy.

Ale jedno się zmieniło. Nagle uświadamiamy sobie, że dziś wreszcie NAPRAWDĘ rozumiemy, co śpiewamy. Wiemy, że czajka, co gnije gdzieś w limanie, to bynajmniej nie ptasie truchło zagrzebane w.. co to, u diabła, jest liman? Nie dziwimy się, że spisy można połamać w drzazgi, i już nie mamy wątpliwości, że dziewczę ze skocznej piosenki "Hej od Krakowa jadę" nie miało na imię Hosadyna.

Innymi słowy, czytamy (śpiewamy) ze zrozumieniem. I robi się jakoś poważniej, bardziej refleksyjnie. Bo kiedy opowiadamy za Bułatem Okudżawą historię pewnego Wani, konkludując, "bo nie wierzymy w czas kochania, że miłość biedy przyda nam", opowieść ta, przefiltrowana przez doświadczenia naszego dorosłego życia, nie brzmi już lekko i dowcipnie, a raczej gorzko i dramatycznie. Nawet, jeśli Wania "tamtej na stół ciskał meduzy i w trzech smakach drób".

Inna sprawa, że dopiero wczoraj odkryliśmy, że wzmiankowana meduza nie była krążkopławem, ale nóżkami w galarecie. Natomiast kwestię drobiu w trzech smakach nadal zgodnie uznaliśmy za tajemniczą. Kurczak pięciu smaków - owszem, ale trzech? No nic, rozkminimy to za rok!

wtorek, 8 grudnia 2015

Śmierć frajerom, czyli stuprocentowy ubytek na zdrowiu

- Dzień dobry, mówi Jan Perswazja z towarzystwa ubezpieczeniowego Po Nas Choćby Potop, czy mam przyjemność z panią Beatą Biały?
- Tak, przy telefonie.
- Bardzo mi miło. [W głosie słychać niekłamaną przyjemność.] Przyjrzeliśmy się pani polisie i zaniepokoiło nas, że brakuje w niej bardzo ważnego elementu. [W głosie brzmi najczystsza troska.]
- Mianowicie? [W moim głosie pojawia się ostrożna nieufność - znamy te numery.]
- Mianowicie ubezpieczenia na okoliczność nieszczęśliwych wypadków! [Wykrzyknik prawie zmaterializował mi się przed oczyma.] Dzięki naszej ofercie może pani otrzymać odpowiednie zabezpieczenie nawet przy bardzo niewielkich ubytkach zdrowia, jak złamany ząb czy żebro...
- Rozumiem, że nie jest to prezent i będę musiała płacić wyższą składkę? [Mimo kurtuazyjnego znaku zapytania, w moim głosie brzmi spiżowa wręcz pewność.]
- Cha, cha, cha [śmiech perlisty, teatralny - na myśl przychodzi mi znajomy śpiewak operowy, on też tak się śmieje]. No, tak to się nie da...
- Dobra, to niech pan powie, ile by mnie ta przyjemność kosztowała.
- Oczywiście! [Entuzjazm połączony z nadzieją na prowizję od transakcji z frajerką.] Muszę tylko zadać pani kilka pytań. Czy uprawia pani sporty ekstremalne? Jeździectwo? Żeglarstwo? Biegi przełajowe?
- Nie, proszę pana, żadnych sportów ekstremalnych. Moja praca jest ekstremalna, ale za biurkiem.
- Cha, cha, cha...Czyli praca biurowa, czy tak? [Oczyma duszy widzę, jak Jan Perswazja oblizuje się na myśl o zysku - baba za biurkiem raczej żebra nie złamie.]
- Tak.
- Chwileczkę... Już liczę...O, widzę, że pani jest u nas od 1996 roku...
- Owszem. Może jakiś rabacik? [W moim głosie słychać powątpiewanie głębokie jak Rów Mariański.]
- Cha, cha, cha... No więc suma ubezpieczenia wyniesie 40 tysięcy złotych! [Głos sugeruje, że powinnam teraz paść na kolana i zakrzyknąć: Wybawco!] A dopłata do składki...
- Zaraz, zaraz, te 40 tysięcy dostanę za złamany ząb?
- Noo niee...
- Za urwaną rękę?
- Nieee... Za urwaną rękę dostanie pani odpowiedni procent od 40 tysięcy...
- Czyli 40 tysięcy dostanę za co? Za mój zgon?! [Głos mi się niebezpiecznie załamuje.]
- Nie no, za zgon to ma pani polisę na życie. 40 tysięcy jest za... Jakby to powiedzieć... Za stuprocentowy ubytek na zdrowiu! [W głosie słychać stuprocentowy profesjonalizm.]
- Stuprocentowy ubytek na zdrowiu, szanowny panie, oznacza zgon! [Duszę się ze śmiechu, jeszcze chwila tej rozmowy, a rodzina skorzysta z mojej polisy na życie.]
- No... Można tak powiedzieć. [W głosie pobrzmiewa bliska kapitulacja.] Ale dopłata jest tak nieznaczna...
- Dziękuję! NIE. JESTEM. ZAINTERESOWANA.
- Rozumiem. Wesołych Świąt! [W wolnym przekładzie: A żebyś obie nogi połamała!]



Wydarzenia i postacie są autentyczne. Niektóre nazwy i nazwiska litościwie zmieniono.

 

 

wtorek, 1 grudnia 2015

Drzewo życia, czyli adwentowa refleksja poetycka


Drzewo I

Korzeniami wczepiam się w życie,
koroną  sięgam śmierci.
Wiatr w moich liściach
szepcze o wieczności.


Drzewo II

W moich liściach ukryta
mnogość bytów i znaczeń.
Pytania retoryczne
i godzące w sedno,
istoty osobliwe,
osoby istotne,
czasy przeszłe, zaprzeszłe,
obecne i przyszłe
(a gdy się dobrze przyjrzeć,
także te niebyłe).
Wiem, że jestem
i tyle musi mi wystarczyć.
Choć czasem, dosyć często
korci mnie, by spytać,
czy cieśla zrobi ze mnie
stół czy szubienicę. 

niedziela, 29 listopada 2015

Walka z budzikiem, czyli z pamiętnika panny mądrej

Adwent. Znaczy się, Boże Narodzenie tuż, tuż. Ale żeby z "tuż" zrobiło się "już", trzeba trochę poczekać.

To czekanie dla każdego oznacza co innego. Mnie od wielu lat kojarzy się z dźwiękiem budzika, który dzwoniąc o 5.00, gwałci mój zegar biologiczny i informuje, że oto podjęłam wyzwanie pod nazwą roraty.

Lekko nie jest. Raz, że nieprzyzwoicie wcześnie. Dwa, że ciemno. Trzy, że zimno. A cztery, pięć, sześć i dalej - w nieskończoność, że strasznie się nie chce. Zwlekam się jednak, bo wstyd przed potomstwem. Skoro się złożyło szumną deklarację i postawiło na widoku prowizoryczny lampionik ze świeczką, głupio teraz zrejterować.

Za to, kiedy już pokonam fizyczny opór (duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe) i szczękając zębami z zimna, dotrę do naszego parafialnego kościoła, jego ciemne wnętrze wciąga mnie gościnnie w inną, adwentową rzeczywistość. I choć w środku niewiele cieplej niż na zewnątrz (nierówna walka z przedpotopowym systemem ogrzewania i szparami w oknach toczy się od lat - na razie wygrywają szpary), na najbliższe 40 minut mój biologiczny zegar milknie. Jestem poza czasem. Jestem w wieczności. A moje oczekiwanie nie jest już tylko oczekiwaniem na kolejny 24 grudnia Roku Pańskiego Któregośtam z choinką, wigilijnym barszczem i całym tym miłym, świątecznym sztafarzem.

Szeptane (na gromkie mówienie jednak brakuje siły - duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe) słowa "Adveniat Regnum Tuum" zaczynają mieć inną wagę - wagę ślubowania. Że naprawdę czekam. I że będę gotowa niczym panna (no dobra, już od lat nie panna, ale Jemu to nie przeszkadza) mądra.

Na razie jednak muszę stoczyć moją prywatną, codzienną bitwę z budzikiem. 

niedziela, 22 listopada 2015

Sztukmistrze z Wrocławia


O sztuce pisałam tu już wielokrotnie. O sztuce i o Sztuce. A także o sztuczkach. Bo tak się składa, że niektórzy artyści muszą się uciekać do sztuczek, żeby to, co uważają za Sztukę, dla innych stało się choćby sztuką. I nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jesteśmy oto świadkami kolejnej sztuczki. Mało subtelnej, wręcz ordynarnej, przy czym słowa "ordynarna" używam celowo.

Mowa, rzecz jasna, o tym, co wydarzyło się we Wrocławiu, przy okazji premiery sztuki Elfriede Jelinek "Śmierć i dziewczyna". Spektaklu nie widziałam, zatem pojęcia zielonego nie mam, czy atak na sztukę i okrzyknięcie jej pornografią, jest słuszny czy grubo przesadzony. Mogę jedynie powiedzieć, że pornografii nie akceptuję pod żadnym pozorem i w żadnej formie i nikt mnie nie nabierze na gadki o wolności słowa, gdy w grę wchodzi publiczne kopulowanie.

Nie będę tu więc rozstrzygać, która strona tego ostrego sporu ma rację. Zastanawia mnie tylko jedno: jakiż to subtelny, artystyczny zamysł wymagał od reżyserki spektaklu zaangażowania aktorów porno? W grę musiały wchodzić jakieś niezwykłe zadania aktorskie, skoro pani Marciniak uznała, że nie podołają im normalni (pardonnez-moi le mot) aktorzy. Czyżby, faktycznie, chodziło o sceny tak śmiałe, że zwykły adept Melpomeny nie udźwignie?

A może, jak sugerowałam na wstępie, chodzi po prostu o sztuczkę? Nie od dziś przecież wiadomo, że nic tak dobrze nie robi dziełu, jak rozpętany wokół niego skandal. A jak się jeszcze do tego dorzuci aurę prześladowanego artysty - sukces murowany! Jeśli wierzyć mediom, w przypadku wrocławskiego spektaklu, ten przepis zadziałał bez pudła. Bilety wyprzedano do końca roku.

Niefajnie. Bo albo mamy do czynienia z cynizmem (porno w sztuce nie ma, ale w celach marketingowych wmówiono ludziom, że jest), albo z nieprzyzwoitością i złamaniem prawa (porno na deskach teatru). Tertium non datur. Zarówno jedno, jak i drugie paskudne i godne potępienia. I w sumie, żałosne. Bo prawdziwa Sztuka obywa się bez sztuczek.


sobota, 14 listopada 2015

Pay for Paris?

Straszny dzień. Cały ranek spędziłam esemesując do moich paryskich przyjaciół, modląc się, by ich nazwisk nie było wśród ofiar. Potem czekanie na odpowiedź i coraz bardziej wstrząsająca lektura serwisów informacyjnych. Dyskusje z najbliższymi, czy to, co dzieje się na naszych oczach, to już naprawdę wojna - kulutr, cywilizacji.  Czy wyjałowiona z wartości Europa ma szansę obronić się przed agresywnym islamem. I wreszcie uspokajające esemesy - u nas wszystko w porządku, nie było nas tam, gdzie strzelali i wysadzali się w powietrze...  Ulga, ale i smutek, że przecież w innych rodzinach żałoba.

A potem, nagle, to. Mąż, wpisując w przeglądarkę "pray for Paris", trafia na... ebay. Gdzie ktoś już zdążył wrzucić ofertę t-shirtów z takim właśnie napisem. Niektóre z wieżą Eiffela. Inne z serduszkiem. Jeszcze inne z jednym i drugim. A wszystko to za jedyne 15 dolców. "Buy it now". Of kors. W końcu, to doskonały moment, żeby kupić i się solidaryzować, n'est-ce pas?

Oto kwintesencja naszego zachodniego świata. Jedni opłakują zamordowanych, inni robią na tym kasę. Pod płaszczykiem upamiętnienia ofiar, obłudnie i bezwstydnie. W ciągu kilku godzin przedsiębiorcze jednostki uruchamiają produkcję i sprzedaż. Kto żyw - pay for "pray for Paris"!

Nie kupię takiej koszulki. Pomodlę się za ofiary w moich własnych, nieozdobionych wieżą Eiffela ciuchach. I pomodlę się za nasz biedny, po uszy zanurzony w konsumpcji, zachodni świat. Jeśli się nie ocknie, niech nas Opatrzność ma w opiece.


piątek, 13 listopada 2015

Wiedźma czy królewna?

Wpadł mi dziś w oczy nagłówek artykułu, w którym jedna z moich ulubionych aktorek – Meryl Streep, daje upust złości. Złość jest zrozumiała i w pełni uzasadniona. Dotyczy bowiem „terminu przydatności” aktorek, który – jak błyskotliwie zauważa Meryl – kończy się mniej więcej wtedy kiedy termin pań lekkich obyczajów. Cóż, nikt nie lubi czuć się przeterminowanym, a przypuszczam, że aktorek reguła ta dotyczy bardziej niż innych zjadaczek chleba. Nie zaskoczyło mnie zatem rozgoryczenie „kochanicy Francuza”, która dziś już pewnie tej roli by nie dostała – i poniekąd słusznie.

Moją uwagę zwróciło co innego. W dalszej części leadu Meryl zwierza się, że gdy skończyła czterdziestkę, otrzymała trzy propozycje zagrania… czarownicy. Co doprowadziło ją wściekłości. Koniec cytatu. Powyższe zwierzenie nie zostało wprawdzie opatrzone żadnym komentarzem, ale z kontekstu wywnioskowałam, że ofertę zagrania czarownicy Meryl uznała za obraźliwą, gdyż w ten nietaktowny sposób zwrócono uwagę na jej metrykę. I tu Meryl Streep się myli.

Muszę Ci się bowiem przyznać, drogi Czytelniku, że doświadczenia aktorskie nie są mi obce. Nie mają wprawdzie nic wspólnego z Oscarem, a ich siła rażenia nie sięgała dalej niż sala gimnastyczna tej czy innej placówki edukacyjnej (no, z jednym wyjątkiem - desek warszawskiego teatru Adekwatnego, a i to w ramach warsztatów dla aktorsko uzdolnionej – sic! – młodzieży), ale fakt pozostaje faktem. Grałam!  Z zapałem i entuzjazmem, zapewne godnym lepszej sprawy. I tak się jakoś dziwnie składało, że miażdżąca większość moich aktorskich kreacji sprowadzała się do ról czarownic.

Nikt mi nigdy nie wyjaśnił, dlaczego reżyserzy uznawali, że to jest właśnie moje emploi. Macocha w Kopciuszku. Jedna z wiedźm w Makbecie. Czarownica w Szewczyku Dratewce. Baby stare, wredne i przerażające. Co nie zmienia faktu, że grałam je jako młódka – macochę w podstawówce, wiedźmę w liceum, a czarownicę… No, tu już młódką nie byłam, bo Szewczyka Dratewkę wystawiało przedszkole mojej najmłodszej córki, ale rolę powierzono mi tuż przed czterdziestką.

Wszystko to stoi zatem w sprzeczności z tezą Meryl. Wygląda na to, że propozycja roli czarownicy nie ma nic wspólnego z datą urodzenia potencjalnej odtwórczyni. Powstaje natomiast pytanie, co w takim razie o tym decyduje. I tu robi się nieprzyjemnie. Mniejsza o Meryl i jej samopoczucie, które i tak – jak widać – nie jest najlepsze. Gorzej ze mną. Bo skoro już od dziecka obsadzano mnie w rolach budzących grozę staruch, to naprawdę daje do myślenia.

Pocieszam się, że może u mnie mechanizm będzie odwrotny niż u Meryl. Może po przekroczeniu magicznej czterdziestki role wiedźm odeszły w niebyt, a teraz, jeśli trafi mi się jeszcze jakaś rola, będzie to królewna lub sierotka o gołębim sercu? A może przeciwnie, może należy starannie pielęgnować wizerunek wiedźmy? W końcu, wiedźma to ta, która wie.

piątek, 6 listopada 2015

Szklanka do połowy p...?

Usłyszałam dziś bardzo pouczający dowcip. W pewnej firmie prowadzono rekrutację. Kadrowa przychodzi do prezesa z pokaźnym plikiem aplikacji. - Panie prezesie - mówi - oto wyselekcjonowane oferty. Zechce pan rzucić okiem? Prezes bierze od niej papiery. Z góry i z dołu pliku chwyta po kilkanaście ofert i... wrzuca do kosza na śmieci. - Panie prezesie! Co pan robi? To świetne oferty! - Krzyczy przerażona kadrowa. - Z pechowcami nie pracujemy - oświadcza prezes.

Zabawne, prawda? Zwłaszcza, jak się nie szuka roboty. Bo jak się szuka, to... No cóż, śmiech zamiera na ustach. Ale jak się tak na chłodno zastanowić, coś jest na rzeczy. Napoleon mówił, że z dwóch generałów - geniusza i szczęściarza, wybierz tego drugiego. No bo co mu po gigancie strategii, któremu szyki pokrzyżuje na przykład nagła zawierucha śnieżna? Anegdotyczny prezes wolał nie robić rozpoznania bojem. Sam odegrał rolę fatum. 

Pozostaje pytanie, czy możemy zrobić cokolwiek, by nasza aplikacja była w środku pliku i nie załapała się na podróż do "koszalina". Odpowiedż brzmi: nic. Ale jest i dobra wiadomość. Na przykład taka, że wyżej opisany szef jest na bank egoistycznym, pozbawionym empatii łajdakiem i praca z kimś takim byłaby gorsza od Kołymy. Co powoduje, że z pechowca płynnie przedzierzgamy się w farciarza.

A szklanka jest do połowy pełna.

sobota, 31 października 2015

Sekret wiecznej młodości



Szybko poszło.
Mam na myśli życie.
Ron Padgett

Odwiedziłam dziś wujka Stacha. Właściwie nie jest moim wujkiem, tylko stryjecznym dziadkiem. Dokładniej, bratem dziadka. Odwiedzam go kilka razy w roku. Opowiadam, co u nas słychać i jaka u nas pogoda. Pytam, jaka aura u niego, choć doskonale wiem, że świetlista i niebiańsko piękna.

Bo wujek Stach od 71 lat jest już po tamtej stronie. Zginął na Starówce we wrześniu 1944 roku. Żołnierz batalionu Wigry. Opowiadała mi o nim babcia (dziadek był małomówny) i z tych opowieści wyłaniał się obraz kogoś absolutnie pięknego i wyjątkowego. Skrzyżowanie Stasia Tarkowskiego z Kmicicem i ordynatem Michorowskim.

Odwiedziny na warszawskich Powązkach, zapoczątkowane w dzieciństwie, weszły na stałe do mojego kalendarza, a ostatnio też do kalendarza moich dzieci. Kolejne pokolenie wizytuje wujka Stacha, a on ze stoickim spokojem te nasze wizyty znosi.

Ale dziś nagle coś się zmieniło. Staliśmy nad mogiłą we dwoje - ja i mój mąż. Płonął zapalony przez męża znicz. Patrzyłam na przytwierdzoną do krzyża tabliczkę z imieniem, nazwiskiem, pseudonimem, datą urodzenia i śmierci. 24 lata - powiedziałam. - Miał 24 lata, gdy zginął.

Nagle dotarło do mnie, że "wujek" Stach, od ćwierć wieku jest ode mnie młodszy. Ba, od paru miesięcy młodszy jest od mojego syna. A za kilka lat stanie się młodszy od moich córek. Uświadomiłam sobie, że on, w przeciwieństwie do nas, nigdy nie będzie stary. Że śmierć wtrąciła go w otchłań wiecznej młodości.

Myślę, że od dziś Stanisław Olejnik, pseudonim Stasiuk, będzie dla mnie  "Stachem", nie "wujkiem Stachem". Tak będzie chyba naturalniej. A przy następnych odwiedzinach opowiem mu, jak to jest mieć 50 lat. Bo mnie dane jest tego doświadczyć.

wtorek, 27 października 2015

Szymborska na prezydenta

Wybory za nami. Jednych to cieszy, innych martwi, a innym totalnie zwisa. Tych ostatnich jest prawie dokładnie tyle, co pierwszych i drugich razem wziętych. I znowu, jedni uważają to za sukces, inni za porażkę. Ja należę do tych drugich.

Jakoś nie mogę się cieszyć, że połowa społeczeństwa uznała pofatygowanie się do urny wyborczej za akt niewarty zachodu, bo albo nie wierzy w skuteczność tego aktu, albo ma w nosie, co się w ojczyźnie dzieje. Jak dla mnie, to porażka - głównie wychowania i edukacji. I dowód na to, że społeczeństwem obywatelskim to może kiedyś będziemy, ale na razie nam do tego daleko.

A skoro już o edukacji mowa, to sieć huczy od radosnego rechotu z pewnego młodzieńca, który ochoczo podzielił się z połową świata informacją, jak głosował. A raczej, jak za niego zagłosowała mama, która podobno oddała głos na - no, tę, jak jej tam - a,tak - Szymborską! Spytany, czy to dobry  wybór, udzielił informacji, że owszem, bo Szymborska pomoże osobom starszym. I z dużą przytomnością umysłu dodał, że młodzi sami sobie poradzą.

Cóż, życzę młodzieńcowi, by faktycznie dał sobie w życiu radę. Historia dowodzi, że radzą sobie nawet ci, których luki w wykształceniu są głębsze niż Rów Mariański. Współczuję tylko, że na niego trafiło i to z niego Internet "drze łacha", choć tak naprawdę, nie bardzo jest się z czego śmiać. I już sama nie wiem, czy to dobrze, że bohater tego smutnego wydarzenia poszedł na wybory. Może lepiej by było, żeby poczekał, aż będzie miał choć blade pojęcie o tym, co właściwie robi przy wyborczej urnie. O ile to kiedykolwiek nastąpi.

A Szymborską - na prezydenta!

wtorek, 20 października 2015

Mrożek kontra Chopin


W ostatnią niedzielę mój PiW zabrał mnie do teatru. Wyznał mi przy tym, że jest to kolejna odsłona obchodów moich urodzin, które z niewiadomych przyczyn postanowił świętować przez bity miesiąc, co nieustannie zmusza mnie do uświadamiania sobie, ile mam lat. W odwecie, w lutym urządzę mu taki jubileusz, że popamięta! Ale ad rem.

Zatem poszliśmy do teatru. Tym razem był to spektakl grany gościnnie w Mazowieckim Instytucie Kultury, z którym doświadczenia teatralne już mamy, i to całkiem niezłe. Jeśli dodać do tego, że udawaliśmy się na dwie jednoaktówki Mrożka, którego uwielbiam, perspektywa wieczoru z Melpomeną ucieszyła mnie niepomiernie.  W programie były „Wdowy” i „Na pełnym morzu”.  Pierwszy utwór można by nazwać filozoficzną groteską o śmierci. Drugi – bezlitosną diagnozą psychologiczno-społeczną, także w formie groteski (w końcu, to Mrożek).

Fabuły opisywać nie będę – każdy zainteresowany znajdzie sobie w bibliotece lub w sieci. Napiszę tylko głośno i wyraźnie: ODPUŚĆCIE SOBIE ! Odpuśćcie sobie Mrożka w Mazowieckim Instytucie  Kultury na Elektoralnej w Warszawie. Tekst zmasakrowano. Inscenizacyjne pomysły sprowadzono do cieni kościotrupa oraz statku (tak się domyślam, choć cień był nieoczywisty) na kawałku tkaniny. A gra aktorska, eufemistycznie rzecz ujmując, poziomem dorównywała szkolnemu przedstawieniu w liceum mojej córki. By oddać sprawiedliwość,uściślę, że w „Na pełnym morzu” było trochę lepiej, a chwilami wręcz przyzwoicie. Za to we „Wdowach” paleta środków aktorskiego wyrazu ograniczała się do nerwowych chichotów, histerycznych wrzasków,afektowanych min i zamaszystych gestów.

Wpojona przez rodziców kultura kazała nam nie zdezerterować po pierwszej jednoaktówce.Wytrwaliśmy więc do rachitycznych oklasków i przeklinając, że właśnie koło nosa przeleciała nam pierwsza część koncertów finałowych Konkursu Chopinowskiego, wróciliśmy do domu. W drodze powrotnej PiW przyznał się ze skruchą, że w ramach mojego jubileuszu, za 10 dni znów zawitamy w progach Mazowieckiego Instytutu Kultury. O matko z córką!

PS A propos córek. Muszę przyznać, że ich obecność w rodzinie bardzo się przydaje. Nasza starsza wpadła bowiem na pomysł nagrania nam finału Konkursu Chopinowskiego. Przy czterech koncertach e-moll wysłuchanych ciurkiem sprofanowane "Wdowy" odpłynęły "Na pełnym morzu". 

poniedziałek, 19 października 2015

Pigwa, czyli ciernista droga do świętości

Nazywam się Pigwa. Genowefa Pigwa. Od dziś możecie mnie tak nazywać. Właściwie, to już od wczoraj. Bo wczorajszy dzień, z krótkimi przerwami na mszę świętą, toaletę, mail do znajomych i Konkurs Chopinowski, spędziłam na obróbce pigw i pigwowców. A teraz czuję się jak jedna wielka pigwa. A było to tak…

W piątek po pracy wyszłam na balkon w poszukiwaniu warzyw na kolację (lodówka jest za mała, by pomieścić wszystkie produkty spożywcze nabywane dla naszej pięcioosobowej rodziny, więc siłą rzeczy, podobne funkcje sezonowo pełni balkon). Patrzę, a tam cała skrzynka czegoś, co mylnie wzięłam za gruszki. Ucieszyłam się, bo gruszki akurat lubię i obecność skrzynki potraktowałam jako przejaw mężowskiej miłości i dbałości o zaspokajanie moich gustów kulinarnych.

W sobotę na balkon nie zaglądałam, za to w niedzielę, całkiem znienacka, mąż zawezwał mnie do kuchni: Chodź mi tu pomóc, jeśli możesz. „Jeśli możesz” było zwrotem czysto retorycznym, bo świetnie wiedział, że  t e o r e t y c z n i e  mogę, gdyż chwilę wcześniej zostawił mnie w salonie przy lekturze „Ostatniej arystokratki” (bardzo zabawna książka, nawiasem mówiąc, polecam). Charakterystyczne natomiast, że nie użył zwrotu „jeśli chcesz”, co świadczy o gruntownej znajomości mojego charakteru i stosunku do prac kuchennych.

Chcąc, nie chcąc (raczej to drugie), porzuciłam czeską arystokrację XXI wieku i podreptałam do kuchni. A tam – zlew zawalony gruszkami, kuchenka zastawiona garnkami, blat uginający się od pustych słoików, a pośrodku tego wszystkiego króluje maszynka do mielenia mięsa, służąca także za szatkownicę.  W krótkich, żołnierskich słowach mąż poinformował mnie, że „robimy przetwory z pigwy”. W ten oto sposób dowiedziałam się kilku rzeczy: po pierwsze „gruszki” okazały się pigwowcami, które mój PiW dostał w prezencie od kolegi; po drugie pigwowiec to nie jest to samo co pigwa; po trzecie pigwy też mamy – z tego samego źródła i też w ilości hurtowej; po czwarte będziemy z tego robili nalewkę oraz konfitury.

Już miałam na końcu języka, że olewam pigwy i pigwowce, bo alkoholu nie piję od urodzenia, a konfitur nie jem od lat 15. Przypomniałam sobie jednak, że w niedzielnym czytaniu figurował fragment Ewangelii, w którym jest mowa o pokornym służeniu bliźnim. Podczas słuchania tego kawałka nieopatrznie złożyłam w duchu ślub, że będę czyniła usilne starania w tym kierunku, więc rozpoczynanie starań od posłania męża w diabły razem z jego nalewką nie byłoby chyba najszczęśliwszym początkiem drogi ku świętości.

Efekt łatwo przewidzi każdy, kto choć raz w życiu zetknął się z pigwą (i pigwowcem). Nie zliczę, ile razy w ciągu tej długiej, pigwowej niedzieli podziękowałam Bogu za tego gościa, co wynalazł elektryczną szatkownicę. Fakt, że się co chwila zapychała, był wprawdzie powodem do licznych grzechów mową, ale zupełnie sobie nie wyobrażam, jak by wyglądała nasza produkcja bez tego cudownego urządzenia.

Teraz blat ugina się od słoików pełnych pigwy i pigwowca z dużą domieszką cukru. Część ma już postać konfitury, a część jest podobno dopiero wstępem do dalszego procesu produkcji nalewki. Na razie nie wnikam, na czym ten proces ma polegać i po cichu liczę na to, że tym razem PiW zrezygnuje z mojego udziału. Ewentualnie, na skutek braku doświadczenia w produkcji napojów alkoholowych, półprodukt zamieni się w ocet i na tym produkcja się zakończy. Dylemat, co zrobimy z hektolitrami nalewki, jeśli proces się powiedzie, rozstrzygniemy w terminie późniejszym. W razie czego, mogą się Państwo zgłaszać.

A gruszek – jak nie było, tak nie ma!

niedziela, 18 października 2015

Nasza klasa

Kiedy jakiś miesiąc temu odezwała się do mnie (na facebooku, a jakże) koleżanka z liceum z informacją, że wspólnie z kolegą z liceum organizują spotkanie naszej klasy, pomyślałam: to już? Czyżby i nas dopadł syndrom wieku średniego (hehe), kiedy to człowiek zaczyna się chętniej oglądać wstecz, niż patrzeć do przodu? Bo, niestety, tego, co z tyłu, więcej niż tego, co przed nami?

Nie zważając jednak na te niezbyt wesołe refleksje, zgłosiłam akces i pomogłam w nawiązaniu kontaktu z tymi nielicznymi towarzyszkami licealnej niedoli, z którymi więź przetrwała próbę upływającego czasu. Czasu, dodajmy, dostatecznie długiego, by uznać to za coś w rodzaju cudu.

Do domu w podwarszawskim Piasecznie, który nasz kolega wspaniałomyślnie udostępnił na wspomnieniowy sabat, jechałam z moją Przyjaciółką (z nią znamy się od przedszkola i całe szkolne lata przesiedziałyśmy w jednej ławce, co moim zdaniem, może się równać jedynie z więziami powstałymi na skutek wspólnego siedzenia w jednej celi). Jechałyśmy z gps-em, który domu kolegi nie znał i nie chciał znać, co stanowiło nie najlepszą wróżbę na resztę wieczoru. W czasach, gdy zdawaliśmy maturę, pewnie byśmy nie dojechały, bo primo żadna z nas nie miała samochodu, secundo nie było gps-ów i tertio - to najważniejsze - nie było telefonów komórkowych. Teraz jednak sprawę załatwił jeden telefon i zdalne pilotowanie przez kolegę. Veni, vidi...!

No, czy vici, to już nie jest takie pewne. Nie odkryję Ameryki, wyznając, że towarzyszyła mi obawa, czy brak identyfikatorów nie doprowadzi aby do wielu żenujących sytuacji. Jak się okazało, słusznie. Bo kiedy witałam się z jednym z kolegów, a on z paniką w oczach próbował sobie przypomnieć, kto go do cholery tak wylewnie ściska, postanowiłam, że więcej ryzykować nie będę i przy kolejnych powitaniach uprzedzająco ryczałam pełną piersią swoje panieńskie nazwisko. Notabene, ja rozpoznałam wszystkich (w tym wyżej wspomnianego kolegę), co albo świadczy o mojej nadzwyczajnej pamięci, albo o tym, że tylko mnie czas potraktował niezbyt łaskawie. Dla własnego komfortu psychicznego, trzymam się pierwszej wersji.

Na spotkaniu stawiła się nieco mniej niż połowa naszej klasy. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, rozmowa toczyła się gładko. Nawet moment, gdy siedzieliśmy w kręgu, spowiadając się przed całym zgromadzeniem z lat, które upłynęły od ostatniej wspólnej przygody pt. Matura 1983, przeszedł wśród salw śmiechu i w atmosferze miłej świadomości, że tacy ostatni to my nie jesteśmy.

Kiedy po tańcach (sic!) przy Franku Sinatrze i Rickym Martinie (sic!) oraz po fortepianowym recitalu naszego gospodarza (wzięty dyrygent - zawsze czułam, że będzie wielkim artystą), wracałyśmy z Przyjaciółką do domu (wydostanie się z Piaseczna zajęło nam z pół godziny), przypomniała mi się "Nasza klasa" Jacka Kaczmarskiego. I ta zwrotka:

Odnalazłem klasę całą - na wygnaniu, w kraju, w grobie
Ale coś się pozmieniało: każdy sobie żywot skrobie

Odnalazłem całą klasę, wyrośniętą i dojrzałą
Rozdrapałem młodość naszą, lecz za bardzo nie bolało

I doszłam do wniosku, że faktycznie, za bardzo nie bolało.  W dodatku, okazało się, że wszyscy, jak jeden mąż, nie pamiętamy nazwiska pani od biologii, dzięki czemu pozbyłam się obawy, że cierpię na początki starczej demencji. Chcoćby dlatego było warto! Ale następnym razem zaopatrzę się w identyfikator! 

środa, 14 października 2015

GIODO, gdzie jesteś?

Nie wiem, jak Ty, drogi Czytelniku, ale ja mam problem z czymś, co można nazwać służbowym świętowaniem uroczystości prywatnych. Jak, dajmy na to, urodzin. Problem tym większy, że rzeczone zjawisko jest w naszym pięknym kraju nad Wisłą tak powszechne, że zasługuje już chyba na miano nowej, świeckiej tradycji.

A wygląda to tak. Budzi się człowiek rano ze świadomością, że właśnie stuknął mu kolejny rok życia. Pół biedy, jeśli jest to rok sytuujący się gdzieś w pierwszej trzydziestce. Gorzej, jeśli należy do drugiego półwiecza. I ostatnia rzecz, na jaką ma człowiek ochotę, to dzielenie się tą wiadomością z całym światem.

Teoretycznie, nie ma takiej potrzeby. Domownicy i przyjaciele z dzieciństwa wprawdzie są tej bolesnej prawdy świadomi, ale co tam! To i tak nie jest najgorsza rzecz, jaką o nas wiedzą, więc nie ma co biadolić. Pozostaje jednak nadzieja, że w tak zwanym środowisku zawodowym kwestia naszego wieku nosi klauzulę "ściśle tajne" i nikt z naszych współpracowników nie jest świadomy, że wiek balzakowski mamy już dawno za sobą. Za to wszyscy są przekonani, że ta trójka dorosłych dzieci to efekt szaleństwa bardzo, ale to bardzo wczesnej młodości. Taki cud natury czy coś.

Tymczasem, po przyjściu do pracy, okazuje się, że nasz PESEL znany jest chyba wszystkim poza portierem. Ilość płynących ku nam życzeń zdaje się sugerować, że Departament Kadr rozesłał po firmie okólnik zawierający bogaty zewstaw naszych danych osobowych, z datą urodzin na czele. Koleżanki i koledzy taktownie pomijają w życzeniach fakt, który raz w życiu świętujemy przyjście na ten świat, ale my wiemy swoje. I oni też!

A potem przychodzimy do domu i na facebooku znajdujemy drugie i trzecie tyle życzeń. Nagle uświadamiamy sobie, że parę lat temu, rejestrując się w tym podówczas nowym dla nas miejscu w sieci, podaliśmy dokładną datę naszych urodzin, co oznacza pochwalenie się liczbą naszych wiosen przed połową świata. Przenikliwość naszych współpracowników nagle przestaje dziwić, a okrzyki w stylu "GIODO, gdzie jesteś?" stają się ociekającym obłudą chwytem retorycznym. 

W tej sytuacji mamy dwa wyjścia. Skasować wstydliwy zapis w rejestrze fejsbukowych danych i w kolejnym roku cieszyć się życzeniami z nadzieją, że z profilowej fotki wyziera nasza cudowna osobowość bez jednoznacznego sugerowania, ile lat na tę osobowość pracowaliśmy. Albo... wzruszyć ramionami i uznać, że w pewnym wieku wiek nie stanowi już kwestii zasadniczej. Zwłaszcza w dwudziestym pierwszym wieku.

A teraz możecie mi "pożyczyć".

piątek, 2 października 2015

Zdziwienie

Wczoraj był Europejski Dzień Seniora. Senior(k)om dedykuję.

Zdziwienie

Przeżyłam kawał życia.
Trzy wojny,
dwa powstania,
jedną miłość bez ślubu,
jeden ślub bez miłości,
trzy ciąże, dwa połogi,
pożar, powódź, bankructwo,
perspektywę rozwodu
(ale nie uchodzi),
czarny, wdowi welon
(bo przecież wypada)…
Przeżyłam statystykę.
Już nic mnie nie dziwi.
No, może tylko jedno:
to stare próchno w lustrze.

poniedziałek, 28 września 2015

Sokrates na fejsie

Każdy kto bywa na Facebooku, zetknął się ze zjawiskiem pleniących się tam jak chwasty rozmaitych "testów" i "quizów". Ich główną funkcją jest, jak się wydaje, odkrywanie przed nami nieodgadnionych głębin naszego jestestwa. Można się z nich dowiedzieć rzeczy arcyciekawych. A to, jakim jesteśmy kolorem. A to, który z bohaterów bajek Walta Disneya jest nam najbliższy. A to, ile mamy naprawdę lat. Same rewelacje.

Dosyć długo opierałam się pokusie sprawdzenia tego czy owego o sobie, choć muszę przyznać, że pokusa, by się dowiedzieć, ile mam naprawdę (sic!) lat, była ogromna, tym bardziej, że od jakiegoś czasu podejrzewam, że to, co stoi jak byk w moim dowodzie osobistym, musi być jakimś gigantycznym nieporozumieniem. Dziś jednak pękłam. Może dlatego, że zaplanowany na ostatni, przedłużony o poniedziałek weekend,  krótki wyjazdowy urlop wziął w łeb, przez co od rana tkwię w czymś w rodzaju rozgoryczenia.

Tak czy siak, drastycznie spadła moja odporność na pokusy. Kiedy zatem na mojej fejsowej tablicy pojawił się zachęcający komunikat "Sprawdź, jaką jesteś przyprawą", postanowiłam zaryzykować. Zasadniczo, nie mam nic przeciwko żadnej przyprawie, zatem jakakolwiek odpowiedź będzie okej. No, może poza chili, bo to by oznaczało naprawdę wredny charakter. Sprawdziłam. Okazało się, że jestem wanilią, co opatrzone zostało dodatkowym komentarzem, z którego wynikało, że do anioła brakuje mi tylko skrzydeł. Hm - pomyślałam - nieźle. Muszę o tym koniecznie powiedzieć mężowi...

Postanowiłam zetem pójść za ciosem. Przejrzałam sobie tablice moich znajomych i w trymiga znalazłam tam wiele fajowych testów osobowości. Np. "Jaką postacią z bajek jesteś". Koleżanka, która udostępniła swój wynik, okazała się jakimś obrzydliwym, zielonym i szczerzącym kły stworem, o co nigdy w życiu bym jej nie podejrzewała. Trochę mnie to zasmuciło - ot, pozory mylą, ale i na chwilę zahamowało mój zapał do poznawania samej siebie. A co, jeśli okażę się wilkołakiem? Ryzyk-fizyk. Klik, klik i - proszę! Jestem elfem! Ślicznym, małym, różowym elfikiem. Przypuszczam, że gdybym ten wynik udostępniła, niejeden by się zdziwił.

Zdążyłam jeszcze tylko sprawdzić, że lat mam akurat tyle, na ile się czuję. Dalszą eksplorację mojego jestestwa przerwał mi telefon z pracy, z gatunku tych, co to szybko sprowadzają na ziemię. I to niezależnie od tego, jak bardzo waniliowym elfem się jest. Jednak, jako że zawsze bliskie mi było Sokratesowe "poznaj samego siebie", na pewno do tych badań powrócę. W końcu, muszę się przecież dowiedzieć, czy jestem bardziej jazzem, folkiem czy muzyką klasyczną. Heavy metal odrzucam w przedbiegach. Cholera, a może niesłusznie...?

poniedziałek, 21 września 2015

Chroń prezydenta!


To nie będzie wpis polityczny. O, nie. Jeśli tego oczekiwałeś, drogi Czytelniku, już teraz możesz porzucić lekturę. To będzie wpis o pryncypiach. I o nas, Polakach. Aha, i o kinie.

Tak się jakoś złożyło, że w ciągu ostatnich kilku dni obejrzałam dwa filmy made in USA, które traktowały mniej więcej (właściwie to więcej niż mniej) o tym samym. Biały Dom jest zaatakowany przez terrorystów. Bad guys z różnych powodów chcą dorwać prezydenta. A pewien good guy, trochę poharatany przez życie i niedoceniany, tegoż prezydenta ratuje.

Fakt, że ratuje w pojedynkę, sam przeciwko całej armii po zęby uzbrojonych zbójów, należy, rzecz jasna, do reguł gatunku. Jak ktoś nie umie przymknąć oka, a najlepiej obu, nie powinien takich filmów oglądać. Ja przymykam programowo i tylko żeby obejrzeć w spokoju, muszę powściągać temperament mojego Pana i Władcy, który co jakiś czas jęczy "no nie, po takim ciosie to się już nie wstaje".

Oczywiście, ja też wiem, że się nie wstaje. I mam pełną świadomość, że takie filmy to bardzo sprawnie nakręcone bajki dla dorosłych. Jest jednak coś, co mnie w nich nieodmiennie zachwyca. Tym czymś jest typowo amerykański leitmotiv: ogólnonarodowa, wszechogarniająca i zdolna do najwyższych poświęceń miłość do państwa, która jak w soczewce, skupia się w tym jednym, bohaterskim agencie-wybawcy. Tak, właśnie do państwa. Bo prezydent - szlachetny, miłujący swój kraj, choć nie pozbawiony słabości, uosabia państwo.

Ilekroć oglądam taki film, przychodzi mi do głowy pytanie: dlaczego nigdy nie widziałam polskiego obrazu, w którym jakiś dzielny były agent służb takich czy innych własną piersią broniłby naszego Pierwszego w Państwie? Czyżby dla nas, Polaków, taki temat był mniej atrakcyjny niż dla naszych bliźnich zza oceanu? Czyżby dekady peerelowskiej nieufności, ba, wrogości w stosunku do państwa sprawiły, że nie umielibyśmy się wzruszyć sceną, gdy nasz prezydent przemawia do narodu, zapewniając, że nic nas nie złamie i niech Bóg ma nasz kraj w opiece? I czy w polskim filmie możliwa by była scena, w której dzielny agent mówi do uratowanego, choć nieźle pokiereszowanego prezydenta: "Wprawdzie na pana nie głosowałem, ale może tym razem zagłosuję"?

Cóż, może przesadzam. Może to wyłącznie kwestia skromniejszych budżetów i jak tylko kasa się znajdzie, na naszych ekranach zaroi się od filmów akcji w stylu "Belweder w ogniu", gdzie dzielny agent usłyszy rozkaz "Chroń prezydenta". A nas wciśnie w fotel.

niedziela, 13 września 2015

Grzech (spowiedź Ewy)

Bardzo Wysoki Sądzie Ostateczny!
Pragnę podkreślić,
że okoliczności
były bezspornie, ściśle łagodzące
Wąż był nachalny
Owoc smaczny
Adam po męsku
niezdecydowany
Zjadłam, faktycznie,
trochę zbyt pospiesznie
I stąd ta plama na białej sukience
A wąż zapewniał,
że to się wybieli!





środa, 2 września 2015

Andrea Użyteczna

Temat uchodźców emocjonuje Europę coraz bardziej. Nas też, choć problem na razie dotyczy nas niejako teoretycznie i futurystycznie. Ale na tyle, by już codziennie w wieczornych Wiadomościach  pojawiały się mniej lub bardziej przerażające obrazki z uchodźcami w roli głównej. Ostatnio - z Budapesztu. Uchodźcy koczujący na tamtejszym dworcu. Uchodźcy protestujący wobec węgierskich decyzji blokowania ich podróży. Uchodźcy grożący głodówką.

A wśród uchodźców - Andrea.

Ciemnowłosa dziewczyna. Lat około dwudziestu. Siedząca na chodniku z syryjskimi dziećmi i bawiąca się z nimi. Żeby - jak skomentował polski dziennikarz - pomóc im zabić nudę i strach. Żeby - jak skomentowała sama Andrea - być użyteczną. Bo nie ma pracy. Więc gdyby nie przyszła pod dworzec, żeby pomagać syryjskim dzieciom, po prostu siedziałaby w domu.

Andreo! Powiedziałaś to w taki sposób, jakby pomaganie innym było najnaturalniejszą rzeczą na świecie. Ale wierz mi, wielu Twoich rówieśników wybiera siedzenie w domu. Dlatego dla mnie jesteś Andreą Wielką. Andreą Użyteczną. 

poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Wyprawa na Piaskową Górę

Do Wałbrzycha wybierałam się raz w życiu. Dawno temu, jeszcze jako licealistka i harcerka. Na jakiś zlot czy coś... Nie dojechałam, bo z jakichś tajemniczych przyczyn ja i moje dwie kumpele, też harcerki, zamiast w pociągu do Wałbrzycha, w środku nocy wylądowałyśmy pod furtką moich dziadków w warszawskiej Choszczówce. I też było fajnie.

Piszę o tym nie po to, by snuć harcersko-pensjonarskie wspomnienia, ale dlatego, że w ostatni weekend, zupełnie niespodziewanie znalazłam się w Wałbrzychu. Co ciekawe, wcale nie za sprawą PKP czy innego środka transportu, ale... literatury. Moja Przyjaciółka, notabene jedna z wyżej wspomnianych dwóch współtowarzyszek nieudanej wyprawy do Wałbrzycha, pożyczyła mi powieść Joanny Bator "Piaskowa Góra".

I wiecie co? Chyba jednak pojadę do tego Wałbrzycha. Bo cudowna (!) proza Bator wcisnęła mi to miasto pod powieki, skórę, a nawet paznokcie. Tkwi tam teraz niczym węglowy pył, którego długo nie wyszoruję, bo i po co? Muszę, po prostu muszę na własne oczy zobaczyć Piaskową Górę i poszukać cieni Jadzi Chmury de domo Maślak i jej męża Stefka, którego tak pięknie wyrolowali. Może gdzieś mignie mi czarnowłosa i czarnooka Dominika, która przecież powinna być zielonooką blondynką. A kto wie, jak się dobrze pokręcę tam, wokół tego wałbrzyskiego Babelu, może zrozumiem, dlaczego, choć taki brzydki, to taki fascynujący.

Może kiedyś tam pojadę. Zobaczymy. Bo, jak mawiała Zofia Maślak de domo Strąk, co komu pisane, temu w wodę kamień. 

sobota, 29 sierpnia 2015

Aj lajk it?

Odkąd "jestem" na Facebooku, mam co najmniej mieszane uczucia wobec panującego tam zwyczaju klikania w łapkę z kciukiem do góry lub w dół. Wobec lajków i nie-lajków (inaczej zwanych hejtami). Polskie tłumaczenie lapidarnego  "I like it" na "Lubię to", nie dość, że niedokładne (w tm wypadku chodzi raczej o "to mi się podoba"), to jeszcze w wielu wypadkach powodujące co najmniej konsternację.

No bo co właściwie "lubię"? To, że ktoś wkleił, dajmy na to, jakiś artykuł, czy może treść tego artykułu? Pół biedy, jeśli autor "lajka" rozwija go w komentarzu. Ale jeśli nie ...

Dziś rano, na przykład, znajduję na FB link do artykułu, który zamieścił mój kolega z dziennika.pl. Zajawka tekstu głosi: Józef Wesołowski nie żyje. Były arcybiskup był oskarżony o czyny pedofilskie. Miał depresję, przed aresztowaniem mówił o samobójstwie.  A pod wpisem mojego kolegi figurują 3 kciuki w górę - "lubię to".  Lubię - co?! To, że ksiądz biskup nie żyje? To, że miał depresję? To, że prawdopodobnie zabiły go wyrzuty sumienia i targnął się (być może) na swoje życie?  A może to, że ktoś o tym napisał?

Trudno dociec. Ale mam szczerą nadzieję, że owo "lubienie" jednak nie dotyczy śmierci duchownego. W którego intencji zmówię modlitwę, choć zdecydowanie "nie lubię" tego, o co jest oskarżany. 

czwartek, 27 sierpnia 2015

Ortografia to mandarynka

Dzień bez nauki dniem straconym! Ten do takich nie należał. Dowiedziałam się dziś bowiem, że nawet ortografia ma zabarwienie ideologiczne. Że takie zabarwienie mają słowa, wiedziałam od zawsze. No, nie przesadzajmy, od jakiegoś (dłuższego) czasu. Na przykład, jeśli ktoś używa słów matka i ojciec, znaczy, że serce ma po prawej stronie, co - jak wiadomo - jest anatomiczną anomalią. Jeśli natomiast woli słowo rodzic lub opiekun, gardząc anachronicznymi podziałami płciowymi, jak w banku mamy do czynienia z jednostką postępową i zdrową biologicznie, bo serducho jej bije na lewo od mostka.

Dziś jednak okazało się, że o położeniu naszego mięśnia sercowego świadczy już sama pisownia. Uświadomiła mi to pewna pani poseł, którą szeroko cytuje Facebook. Ta dzielna niewiasta rzuciła bowiem w twarz wszystkim lewakom, że tylko oni, znaczy ci z sercem po lewej stronie, piszą, że można coś wziąć (sobie do serca, na ten przykład). Za to osoby prawomyślne mogą i powinny WZIĄŚĆ. Przez ś.

Rozbawiło mnie to tym bardziej, że nadając ortografii ów ton ideologiczny, pani poseł nie zdawała sobie chyba sprawy, że wpisała się tym samym w nurt z gruntu lewacki. Bo właśnie lewicująca, ba, komunizująca paryska brać studencka maja 1968 roku ogłosiła, że "ortografia to mandarynka", co znaczyło, że kto ma serce po właściwej (lewej) stronie, winien mieć ją (ortografię) w nosie. Czyli, że może ją sobie wziąŚć i wsadzić.

czwartek, 20 sierpnia 2015

Prawda nas wyzwoli?


Kiedy człowiek jedzie na konferencję na temat komunikacji strategicznej (nie mylić ze strategią komunikacyjną), spodziewa się różnych rzeczy. I zasadniczo, może bez trudu przewidzieć, jakie słowa-klucze (nie mylić z wytrychami) będą padały ze sceny. Propaganda. Informacja. Dezinformacja. Wojna informacyjna. Media. Media społecznościowe. Nowe technologie. Internet. Kolejność przypadkowa, nieobrazująca żadnego rankingu.

I faktycznie. Dziś w Rydze, na konferencji Eksperckiego Centrum Komunikacji Strategicznej NATO, wszystkie te słowa padły po wielokroć, a nie były odmieniane przez wszystkie przypadki jedynie dlatego, że wypowiadano je po angielsku - w języku globalnej komunikacji. (Notabene, mam prywatną teorię, że brak deklinacji walnie się przyczynił do tego międzynarodowego sukcesu.) Nie spodziewałam się jednak, że tak często-gęsto będzie tu padało słowo, które na pierwszy rzut oka w ogóle do tych puzzli nie pasuje: prawda.

Tymczasem, w każdym panelu - prawda! Czasem samotnie, a czasem w parze z wiarygodnością. Prawda na ustach naukowców, dziennikarzy, polityków. Prawda jako nakaz moralny i jako najskuteczniejsza broń w walce z... kłamstwem. Prawda, dzięki której good guys, którzy mówią prawdęw końcu zwyciężą bad guys, którzy się z nią mijają. P. R. A. W. D. A.

Nie, żebym wątpiła w wyzwalającą moc prawdy. W końcu już dwadzieścia wieków temu pewien natchniony facet napisał, że prawda nas wyzwoli. Jednak na dnie duszy tli mi się taka malutka, tycia wątpliwość, czy tak do końca można ufać, że kiedy wypowiadane w panelach słowa staną się stratcomowym ciałem, między wiarygodnością a prawdą naprawdę będzie można postawić znak równości. 

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Problem z pilotem, czyli kwestia motywacji


Kiedy wieki temu czytałam "Pamiętnik Bridget Jones", jedną z wielu rzeczy, które mnie w tej powieści irytowały, była totalna niezdolność Bridget do opanowania podstawowych funkcji w sprzęcie audio-wideo. Trzeba być doprawdy inteligentną inaczej - myślałam - by nie poradzić sobie ze zwykłym pilotem.

W jakiś czas później moja rodzina postanowiła wymienić nasz wysłużony, prosty w obsłudze telewizor na nowy, dodając do tego jednocześnie nowy dekoder nowego operatora nowej sieci internetowej. Skumulowana liczba tych nowości dała w efekcie kilka setek kanałów, funkcję nagrywania programów, wypożyczalnię filmów i dziesiątki innych funkcji, których nie pomnę. No i dwa piloty.

Na skutki nie trzeba było długo czekać. Za każdym razem, kiedy brałam do ręki któryś z pilotów (nie rozróżniam!), prawie słyszałam pełen satysfakcji chichot Bridget Jones. Cud, jeśli udało mi się w ogóle wywołać na ekranie jakikolwiek obraz. O tym, by był to obraz należący do programu, który chciałam obejrzeć, nawet marzyć nie mogłam. Mimo wielu, coraz bardziej zdawkowych (I tak nie zapamiętasz!) szkoleń prowadzonych przez członków mojej wybitnie uzdolnionej rodziny, z jakichś niepojętych przyczyn, kolejność wciskania przycisków długo pozostawała dla mnie tajemnicą.

Wreszcie nastąpił przełom. Kilka razy trafiłam na właściwy kanał. Raz prawie nagrałam program (niestety, przy okazji skasowałam inny, ale każdemu się zdarza). Światło w tunelu lśniło pełnym blaskiem. I co zrobiła moja rodzina? Zmieniła dekoder! Na lepszy (hehe), nowocześniejszy (cha, cha, cha), dający więcej kanałów (wrrrr) i szybszy Internet (pożyjemy, zobaczymy).

Wraz z dekoderem, zmienił się pilot. Dobra wiadomość jest taka, że teraz mamy tylko jeden. Zła - wiadomo. Cała rodzina umie już włączać, znajdować, nagrywać, programować. Ja, kiedy chcę coś obejrzeć, uprzejmie proszę starszą córkę (ma do mnie najwięcej cierpliwości), żeby mi włączyła to czy tamto... I zastanawiam się: DLACZEGO?

Kurczę, przecież nie jestem taka znowu ostatnia. Umiem posługiwać się komputerem, tabletem, smartfonem, kindlem... Szybko uczę się nowych programów i aplikacji. Czemu więc, gdy chodzi o zwykły telewizor, pojawia się opór? Zrobiłam rachunek sumienia.Wyszło, że poza telewizorem, mam też problem z pralką, zmywarką, piekarnikiem. Wnioski nasuwają się same, a odpowiedź brzmi: motywacja. A raczej jej brak. Brak motywacji do uczenia się rzeczy, które średnio mnie interesują. Co w przypadku telewizora szkód wielkich nie przyniesie. Będzie więcej czasu na opanowanie pralki i zmywarki. Piekarnik chyba odpuszczę - nikt nie jest doskonały.






niedziela, 16 sierpnia 2015

Prawda i biznes

W pewnym kraju była sobie gazeta. Tygodnik zwany opiniotwórczym, który chlubił się tym, że wali prawdę między oczy. Sam tytuł podkreślał tę szachetną misję - "Prosto z mostu". Naczelny tygodnika, postać znana w środowisku, kreował się na obrońcę prawdy i wolności słowa, za którą to wolność gotów był się dać posiekać na drobne kawałki.

Pewnego dnia "Prosto z mostu" zwęszyło aferę na szczytach władzy. Ministerstwo Rekreacji przeprowadziło przetarg na dostawy wody dla olimpijczyków. Wygrała firma "Kropla orzeźwienia", co starsznie wkurzyło firmę "Rosa pustyni", która przetarg przegrała. Protesty, oskarżenia o manipulowanie przetargiem  - nihil novi sub sole. "Prosto z mostu" zaangażowało się w sprawę. Opublikowało serię artykułów bezlitośnie obnażających machlojki skorumpowanych urzędników. Prawda nade wszystko! Prosto z mostu.

I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie fakt, że naczelny gazety miał kłopoty z pamięcią. W ferworze walki o prawdę zapomniał poinformować swoich czytelników, że od jakiegoś czasu ma spore udziały w firmie "Rosa pustyni". Co w bardzo dwuznacznym świetle stawiało tę konkretną krucjatę w imię prawdy i tylko prawdy.

A morał z tej bajki niech sobie każdy sam dośpiewa. 

piątek, 7 sierpnia 2015

Nie jem też ciastek

Doszłam dziś do wniosku, że moje zwyczaje dietetyczne w jakiś tajemniczy sposób powiązane są z moim sposobem funkcjonowania w Internecie. Parę dni temu przyznałam się, że nie jem mięsa, co detreminuje moją niechęć do spamu, czyli mielonki.  Dziś jeszcze jedno wyznanie: nie jem też ciastek. Od dawna i bez żalu, co pewnie jakoś jedno z drugiego wynika. Dlatego za cholerę nie pojmuję uporu, z jakim nieznane mi ktosie, kryjące się w plątaninie zwanej siecią, próbują mnie częstować ciasteczkami, czyli cookies.

Na jaką stronę wuwuwu bym nie weszła, pierwszy komunikat, jaki mnie wita, dotyczy tych jakichś tam ciasteczek. Ktoś uprzejmie mnie informuje, że ich używa (na Boga, do czego?!), po czym, każe mi, dosyć kategorycznie, oświadczyć, że rozumiem.

No, owszem, tak w ogóle, to rozumiem. W końcu, wiem, co to znaczy używać. Ale tak w szczególe...  Trudno, przyznam się: nie kapuję! Co gorsza, żeby nie wyjść na idiotkę, starą i zapóźnioną technologicznie dinozaurzycę, klikam, że rozumiem, dzięki czemu ów niepokojący komunikat znika, a ja mam na chwilę święty spokój.

Pomyślałam więc, że może pora skończyć z tą hipokryzją. Że może jak złożę stosowne oświadcznie, to dadzą mi spokój. Zatem oświadczam raz jeszcze: nie jadam ciastek! Znaczy, cookies!

środa, 5 sierpnia 2015

Nie posiadaj mnie, mamo

Główne wydanie Wiadomości w TVP.  Materiał na temat nielegalnej adopcji. Kobieta urodziła dziecko i chciała je sprzedać. Inna chciała je kupić. Bulwersujące, oczywiście. Choć, niestety, nic nowego. Uderzyło mnie jedno - każda z osób, które komentowały materiał - lekarz, pani z ośrodka adopcyjnego, anonimowa matka adopcyjna - używała sformułowania, które działa na mnie jak płachta na byka: "posiadać dziecko".

Nie będę cytowała słownika ani Rady Języka Polskiego - każdy może sobie do tych źródeł sięgnąć. Nie sądzę, zresztą, by było to konieczne. Bo sama intuicja podpowiada, że posiada się na własność. A dziecko to nie rzecz, nie majątek. To OSOBA.Człowiek. Osobny. Samo-swój. Powierzony rodzicom jako zadanie do wykonania. Kochać, wychowywać, towarzyszyć. Moja babcia mówiła, że dzieci są pożyczone. Kiedyś w końcu trzeba je oddać. Komu - to już kwestia wiary i interpretacji. Posiadanie ma się do tego nijak.

Ktoś powie, że czepiam się słów. Że w końcu chodzi o to samo. Nieprawda. Słowa mają znaczenie. Wyrażają, a zarazem kształtują nasz stosunek do świata. Takie sprzężenie zwrotne. Jeśli zgodzimy się na "posiadanie" dzieci, skażemy je na bytowanie na poziomie przedmiotu. Może i jakoś tam kochanego, może upragnionego i cennego, ale to o wiele za mało.

wtorek, 4 sierpnia 2015

Mielonka dla wegetarianki, czyli o spamie słów kilka

Czy wiesz, drogi Czytelniku, skąd się wzięło słowo spam? Otóż – za Wikipedią - SPAM to nazwa konserwowej mielonki wieprzowej produkowanej nieprzerwanie od lat 30. XX wieku przez amerykańską firmę Hormel Foods. Młodszym czytelnikom wyjaśniam, że mielonka to taki wyrób wędlinopodobny, często występujący w puszkach, w czasach PRL kupowany spod lady przedmiot pożądania, dziś prawie zapomniany i pogardzany. Rzecz jasna, obywatele PRL o mielonce firmy Hormel Foods mogli co najwyżej pomarzyć, a przedmiotem pożądania była mielonka firmy – dajmy na to - Krakus. Ale ja nie o tym…

A zatem – mielonka! Spam, znaczy. Każdy, kto ma pocztę elektroniczną, a więc połowa ludzkości mniej więcej, spożywa tę mielonkę na co dzień. Przy czym słowo spożywa, w przypadku mielonki absolutnie na miejscu, tu wydaje się bardzo nie à propos. Właściwsze byłoby określenie przeżuwa i wypluwa. Czasem mając wrażenie, że jeszcze chwila, a się udławi.

Takie właśnie doznania towarzyszą mi za każdym razem, gdy otwieram skrzynkę poczty elektronicznej i stwierdzam nieodmiennie, że czeka tam na mnie poczta w następujących proporcjach: spam – 99%, reszta – 1%. Zanim dotrę do tej szczątkowej reszty, muszę najpierw przebić się przez:
- liczne propozycje zarobkowania w domu (od lat pracuję na etacie, skąd pomysł, że chciałabym to zmienić?),
-  jeszcze liczniejsze propozycje rozmaitych pożyczek i kredytów (jak żyję, nigdy z takowych nie korzystałam),
- różnorodne pomysły, jak mogłabym poprawić moją urodę/figurę/kondycję/sprawność seksualną/pamięć (z wszystkich tych obszarów mojego jestestwa jestem względnie zadowolona, a nawet jeśli nie jestem, do chirurga plastycznego nie pójdę za skarby świata!),
- kuszące oferty wygrania gigantycznych pieniędzy za kilka marnych esemesów i podanie wszystkich moich najtajniejszych danych osobowych (pomijając kwestię danych, mam głębokie, wewnętrzne przekonanie, że jak nie zarobię ciężką harówą, to figę będę miała, więc tego się trzymam).

Wszystkiego pewnie nie wymieniłam, bo się zwyczajnie nie da – kreatywność twórców spamu po wielokroć przewyższa kreatywność producentów mielonki. Ostatnio jednak do tej listy doszlusowała oferta absolutnie wyjątkowa. Niejaki wróżbita Maciej pragnie dokonać rewolucyjnych zmian w moim życiu, odpowiadając na jedno (sic!) moje pytanie. Z sobie tylko wiadomych przyczyn, nie może tego uczynić tą samą drogą, którą do mnie dotarł, czyli mailem, preferując komunikację przy pomocy telefonu komórkowego. No i, oczywiście, zanim on odpowie na moje pytanie, ja muszę odpowiedzieć na kilka jego pytań, co zapewne mu ułatwi wejście w stosowny trans.

Drogi Wróżbito Macieju! Informuję, że Twój trud jest daremny. Ja nie jadam mielonki i to pod żadną postacią – jestem bowiem wegetarianką!

niedziela, 2 sierpnia 2015

O fotkach nieco nostalgicznie


Urlop dawno za mną i wydaje się tak odległy, jakby to było nie dwa tygodnie, ale ze dwa lata temu. Została z wolna blednąca opalenizna, kilka niedoleczonych otarć na łokciu, wiele fantastycznych wspomnień oraz... setki zdjęć. Zdjęć, które teraz trzeba: zgrać na dysk, posegregować, uporządkować, opisać...

Co roku jest tak samo. Mój PiW, który jest naszym nadwornym fotografem (przyznaję, świetnym), robi tych fotek całe mnóstwo. Każdy obiekt, który oglądamy, obfotografowany jest tak dokładnie, że gdyby zdarzył się jakiś kataklizm, mój małżonek mógłby zbić fortunę, udostępniając rekonstruktorom dokumentację fotograficzną. Obfotografowani jesteśmy także my, uczestnicy rodzinnej wyprawy.

Jedni znoszą to lepiej (np. ja - lata praktyki), inni gorzej (np. córki - "Tato, wiesz, że nie znoszę pozowanych zdjęć!"), ale koniec końców, i tak mamy tych fotek tyle, że starczyłoby na kilka tomów. Jedyną osobą, której na fotkach nie ma, jest oczywiście sam paparazzi, który tak dalece nie ufa moim umiejętnościom, że już woli nie mieć zdjęć z sobą w roli głównej, niż dać mi do ręki aparat, a potem cierpieć katusze, oglądając siebie w bardzo niedoskonałym kadrze.

Na sugestię, że sam robi tych fotek zdecydowanie za wiele, odpowiada niezmiennie, że "nie szkodzi, bo potem się coś wybierze". A kiedy wracamy do domu...

Kiedy wracamy do domu, role się odwracają. Nagle okazuje się, że wprawdzie posiadam zerowe kompetencje w zakresie robienia zdjęć, za to z jakiejś tajemniczej przyczyny mam wysokie kwalifikacje techniczne (tere-fere!), które pozwalają mi: a) zgrać zdjęcia na dysk, b) posegregować je według dat i miejsc, c) poumieszczać w katalogach, a katalogi opisać. Co ciekawe, autor fotek traci w tym momencie zainteresowanie swoim dziełem i czynność "coś się wybierze" nigdy nie materializuje się w postaci jakiejkolwiek selekcji, o szumnie zapowiadanej obróbce w specjalnym programie nie wspominając.

W efekcie, nasz dysk komputerowy spuchnięty jest od gromadzonych od kilkunastu lat fotografii, z których niczego nigdy "się nie wybrało", i których - co gorsza - prawie nigdy się nie ogląda. Piszę "prawie", bo zaraz po powrocie, kiedy wspomnienia są jeszcze świeże, zdarza nam się czasem urządzić krótki seansik dla znajomych lub rodziny. I to by było na tyle.

Trudno zatem się dziwić, że do kolejnej akcji "Foto" zabieram się z oporami, odkładając ją z tygodnia na tydzień i z weekendu na weekend. I z nostalgią wspominam czasy, kiedy na urlop jechało się z jednym, wystanym w kolejce i wyszarpniętym spod lady filmem ORWO, którego nieliczne klatki hołubiło się niczym największy skarb. Skarb, który ostatecznie przybierał formę około trzydziestu starannie wyselekcjonowanych ujęć, wywołanych na trudno dostępnym papierze fotograficznym i pieczołowicie wklejonych do albumu.

Co ciekawe, te nieliczne fotografie oddawały ducha naszych wakacji wcale nie gorzej niż trzaskane dzisiaj setkami cyfrówki. I miały tę zaletę, że niczego już z nich nie trzeba było wybierać, bo każda, nawet nieostra i niedoskonale skadrowana, była na wagę złota. Mais où sont les neiges d'antan!



środa, 22 lipca 2015

Koleją przez Azję, cz. II

Nocny pociąg do Bangkoku

Ostatni etap podróży odbyliśmy koleją. Po krótkim, trzykilometrowym odcinku kolei laotańkiej, przesiedliśmy się do nocnego pociągu do Bangkoku. Klasa druga, kuszetki. Francja-elegancja w Tajlandii.

Kuszetki w klasie drugiej rozmieszczone są w otwartym wagonie, bez przedziałów. Są, rzecz jasna, kuszetki dolne i górne, przy czym te drugie tańsze. Dlaczego, zrozumieliśmy niebawem, bo dwójce z nas, czyli mnie i mojemu PiW-owi, trafiły się te na górze. Ale o tym za chwilę. 

Kiedy wsiadaliśmy do pociągu, nic nie wskazywało na to, że miejsce to ma cokolwiek wspólnego z wagonem sypialnym. Zwykłe, pojedyncze siedzenia, umieszone parami vis-à-vis, po obu stronach wąskiego przejścia. Kiedy pociąg ruszył, w korytarzyku także zaczął się ruch. Służby mundurowe, biletowe, porządkowe, wreszcie gastronomiczne. Jeden pan rozdał menu, potem jakaś pani zbierała zamówienia. Bileter kasował bilety, a za bileterem szedł pan z miotełką i zmiatał to, co bileter skasował. Pani leciała z mokrą ścierą po podłodze, a za nią pan też ze ścierą, tyle że suchą. Co chwila przechodził pan w mundurze i groźnie sondował pasażerów i ich stoliki oraz kubeczki po herbacie, sprawdzajac, czy aby nie znajduje się w nich alkohol. Bo w tajskim pociągu spożywanie napojów wyskokowych jest surowo zabronione, a złamanie tego zakazu grozi sążnistym mandatem (ok. 500 złotych).

Wkrótce po rozpoczęciu podróży w wagonie pojawiła się służba kuszetkowa. Jeden drobny facecik, który kilkoma wprawnymi ruchami z dolnych siedzeń robił dolne łóżka, a z czegoś, co przypominało dziwny nawis nad siedzeniami, wyczarowywał łóżka górne. Ścielenie czterech kuszetek zajęło mu może trzy minuty. Chapeau bas! 

Teraz już tylko krótka toaleta w toaletach (ich stan określiłabym jako przyzwoity, ale nie na tyle, by spędzać w nich dużo czasu; na prysznic się nie odważyłam) i - spać! Przynajmniej, tak nam się wydawało. Bo właśnie w tym momencie, zrozumieliśmy różnicę w cenie biletów górnych i dolnych. Okazało się bowiem, że na górze: a) klima dmucha prosto na łeb, b) wiszące nad głową świetlówki świecą prosto w oczy jak noc długa i szeroka. Niedogodnością, którą dzielili wszyscy pasażerowie, niezależnie od miejsca leżenia, były oczywiście dźwięki wydawane przez towarzyszy podróży - chrapanie, poświstywanie i takie tam.

Ranek powitałam z ulgą. Zziębnięta, kompletnie wymięta i zupełnie niewyspana. Od zamarznięcia na śmierć uratowała mnie noszona w podręcznym plecaku kurtka, z której zrobiłam sobie coś w rodzaju krótkiego śpiworka na nogi. I tak dotrwałam do rana. Co ciekawe, nasze córki, którym dostały się miejsca na dole, wstały rześkie i radosne, twierdząc zgodnie, że to była najlepsza (sic!) noc na całej wyprawie i w żadnym hostelu nie miały tak wygodnego łóżka. Punkt widzenia zależy niewątpliwie od punktu leżenia. 

Koleją przez Azję, cz. I


Laotańskie Koleje Państwowe

Laos potęgą kolejową nie jest, to pewne. Nie jest zresztą także specjalnie rozwinięty, jeśli chodzi o drogi, ale to inna historia. Co się tyczy kolei, można powiedzieć, że Laos rozwój tej formy transportu dopiero ma przed sobą. To, co w tej kwestii zdziałał do tej pory, zamyka się w zaledwie trzykilometrowym odcinku torów kolejowych, łączących laotańską i tajską strefę przygraniczną.Wrażenie jest naprawdę porażające. Surrealizm w czystej postaci. W środku kompletnego pustkowia, ni z tego, ni z owego wyrasta malutka stacyjka, na której roi się od urzędników - pograniczników i innych bliżej niezidentyfikowanych osobników w uniformach. Nie roi się tam za to od pasażerów, co może być czynnikiem hamującym rozwój laotańskiej kolei. Z drugiej strony, kto wie, może gdyby linia kolejowa miała więcej niż te trzy marne kilometry, pojawiliby się i pasażerowie?

Poza biurem oficera imigracyjnego, który z wdziękiem pobiera opłatę za to, że się opuszcza (sic!) gościnne tereny Laotańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej, na stacyjce znajduje się jeszcze drugie biuro, w którym siedzi tajemniczy urzędnik, toaleta,  sklepik i... już.  Aha, są krzesełka dla oczekujących na pociąg podróżnych. I chwała Bogu, że są, bo pociąg z tej stacyjki odchodzi tylko dwa razy na dobę, więc zwykle spędza się tam sporo czasu.

Dla porządku dodam, że asortyment w sklepiku daleki jest od zdrowej żywności - chipsy, chipsy, chipsy, zupki chińskie, zupki chińskie, zupki chińskie, ciasteczka, cukierki... Koniec. No, jeszcze herbata Lipton oraz kawa 3 w 1 - jedno i drugie zalewane wodą z termosów miłego, choć małomównego sklepikarza. Lepiej nie przyjeżdżać tam na głodniaka. 

Czas na stacyjce Laotańskich Kolei Państwowych płynie niespiesznie. Częściowo zabija się go wypełnianiem formularzy wyjazdowych (Laos) i wjazdowych (Tajlandia). Można, oczywiście, poczytać, jeśli ma się co. No i można pogadać z nielicznymi turystami, którzy - podobnie jak my - wybrali tę drogę przejazdu z Laosu do Tajlandii. 
Zawsze się czegoś człowiek dowie. Ja, na przykład, rozmawiając z pewną miłą Amerykanką z Oregonu, dowiedziałam się, że w Bangkoku można sobie prawie za bezcen skorygować laserowo wzrok. Amerykanka jechała do Tajlandii właśnie w tym celu. Żebym to ja wiedziała wcześniej! Może wróciłabym do kraju bez okularów?


niedziela, 19 lipca 2015

Impresje monsunowe

Zbliżamy się do końca naszej podróży. Jutro przeprawa przez góry do granicy laotańsko-tajlandzkiej, potem nocny pociąg do Bangkoku (spore emocje), a potem już tylko ostatnia przechadzka po mieście i - hajda na lotnisko. Szkoda nam wyjeżdżać, tym bardziej, że ostatnie dni spędziliśmy, napawając się laotańską przyrodą - górami, które na Równinie Dzbanów wyglądają jak nasz Beskid Wyspowy, a tu, w Vang Vieng jak Pieniny, jaskiniami wodnymi i lądowymi oraz... monsunem.

Bo właśnie teraz, pod sam koniec naszej wyprawy, Laos postanowił nam udowodnić, że zjawiliśmy się na jego ziemi w porze deszczowej. Do tej pory Niebo było dla nas wyjątkowo łaskawe - jeśli padało, to wyłącznie nocą lub wtedy, gdy przemieszczaliśmy się pociągiem lub busem. Kiedy wędrowaliśmy, prażyło słońce lub w najgorszym razie przeświecało przez niezbyt gęste chmurki.

Za to dziś, kiedy maszerowaliśmy do tutejszych jaskiń, powietrze zrobiło się gęste od pary wodnej i już wiedzieliśmy: dziś nam się nie upiecze. Jeszcze podczas wizyty w jaskiniach było jako tako. Przepadywało - raz mocniej, raz słabiej, ale nie na tyle, żebyśmy spłynęli z tych gór rwącym potokiem. Za to, kiedy mieliśmy wsiadać do kajaków i na dętki, by odbyć popularny w Vang Vieng tubing, monsun przypomniał sobie o nas i zaczął zacinać coraz śmielej. Do brzegu dotarliśmy w dosyć opłakanym stanie.

Ale najlepsze zostawił nam Laos na deser. Bo kiedy po kolacji wracaliśmy do hostelu, z nieba zaczęły spływać całe kurtyny wody. Żadna peleryna, żadna kurtka, żaden parasol nie są w stanie oprzeć się takiej pompie. Przeczekiwanie pod daszkiem pewnej pralni wydłużyło się do trzech kwadransów, podczas których lało coraz mocnej, tak że operacja przeczekiwania przestała mieć jakikolwiek sens. Monsun szalał w najlepsze, za nic mając nasze pełne nadziei zaklęcia, że za parę minut na pewno się uspokoi.

Nie pozostało nic innego jak uznać, że monsun wygrał. O skali jego zwycięstwa świadczy kupa kompletnie mokrych ciuchów, które powieziemy w plastikowych torbach do Polski. Bo w to, że zdążą nam tu przeschnąć, już nie wierzę. I dobrze! Być w Laosie w porze deszczowej i nie zmoknąć   - to się ne godzi!

sobota, 18 lipca 2015

Jałmużna dla mnicha

Jesteśmy już za górami, za lasami, w Vang Vieng. Daleko od pana Manga i od Luang Prabang, o które po drodze zahaczyliśmy. Zanim jednak napiszę o tym etapie podróży, muszę jeszcze na chwilę wrócić do Miasta Królewskiego Oblicza Buddy, czyli Luang Prabang, by opowiedzieć o mnichach.

Jak pisałam kilka wpisów temu, już pierwszego ranka w Luang Prabang zerwaliśmy się o 6 rano, by zobaczyć mnichów buddyjskich zmierzających do świątyni. Okazało się jednak, że i tu mają swoje "radio Jerewań", bo nasze informacje były nieścisłe. I tak, po pierwsze, trzeba wstać nie o 6, a o 5, a po drugie, mnisi idą nie do świątyni, a z okolicznych świątyń do centrum miasta, by tam otrzymać od wiernych jałmużnę. Która to jałmużna ma im teoretycznie wystarczyć na całodzienne wyżywienie. Bo trzeba dodać, że jałmużna jest w naturze.

Żeby być tego świadkami, ostanią noc w Luang Prabang skróciliśmy sobie radykalnie i o 5.00 wymaszerowaliśmy - ja i mój PiW - na ciemne jeszcze uliczki. Już po krótkim marszu dostrzegliśmy na chodniku Laotankę z kilkoma plecionymi miseczkami, na których leżało coś na kształt batoników. Po chwili kolejną i jeszcze jedną. Trochę nas to zdziwiło, ale uznaliśmy, że miejscowa ludność, najwyraźniej znając gusta mnichów, karmi ich słodyczami.

Kiedy mijaliśmy następną panią z miseczkami pełnymi batoników, pani zawołała do nas coś, co brzmiało jak Monks, monks?! Odpowiedzieliśmy, że owszem, przyszliśmy popatrzeć na mnichów. Na co pani ochoczo wyciągnęła do nas rękę z miseczką. Już mieliśmy z wdzięcznością przyjąć ten niezwykle miły dar, który pozwoli nam czynnie wziąć udział w akcie jałmużny, kiedy pani rzuciła znacząco: thirty thousand. Trzydzieści tysięcy kipów. Coś około 15 złotych.

Nagle wszystko stało się jasne. Rozejrzeliśmy się po ulicy. Jak okiem sięgnąć przekupki z miseczkami "jałmużny", kilku turystów z tymi samymi miseczkami, zero miejscowej ludności z czymkolwiek innym. Słowem, kolejny shaw dla frajerów z Zachodu.

Doczekaliśmy do parady mnichów. Faktycznie, przy dźwięku bębnów, przyszli gęsiego, zatrzymując się przy każdym darczyńcy, wśród których dostrzegliśmy tylko kilka starutkich Laotanek z koszyczkami ryżu. Reszta - turyści. Dużo, dużo, batoników. Gdyby mnisi mieli się tym faktycznie żywić, miejscowe służby medyczne miałyby co robić. Nie mam pojęcia, co się z tymi batonikami dzieje. Dowiedziałam się jednak, że sprzedać można wszystko. Nawet jałmużnę dla mnicha. 

środa, 15 lipca 2015

Ile kosztuje ryż

Wierzcie lub nie, ale SADZIŁAM RYŻ! Piszę to wielkimi literami, bo doniosłości tego faktu inaczej wyrazić się nie da.

Pan Mang dotrzymał słowa. Rankiem załadował nas do łodzi i rzeką Ou popłynęliśmy do jego rodzinnej wioski położonej malowniczo u stóp wielkiej, wapiennej góry. Widok wypisz wymaluj jak w naszych Pieninach, tylko roślinność inna - bananowce zamiast sosen i świerków. Sama wioska niewielka i dosyć biedna, choć w drodze powrotnej zahaczyliśmy o jeszcze biedniejszą. Co tylko potwierdza prawdziwość reguły względności rzeczy. Ale wróćmy do wioski pana Manga.

W wiosce nie ma prądu, ale za to jest szkoła podstawowa. To wielki postęp, bo kiedy pan Mang był dzieckiem, do podstawówki wiosłował łódką do sąsiedniej wsi - większej i zasobniejszej. Teraz szkoła jest i choć mieści się w bambusowym baraczku - jedna salka z kilkoma ławkami i tablicą, stanowi przedmiot dumy całej wioski.

Ponieważ pana Manga wszyscy tam znają (w końcu jest swojakiem), dostąpiliśmy zaszczytu spożycia owoców w towarzystwie samego sołtysa! Sołtys milczał z godnością, bo po angielsku nie mówi, ale za to hojnie częstował lokalnym samogonem Lao Lao. Ja nie skorzystałam, ale ci, co skorzystali, twierdzą, że niezły.

Po owocowej uczcie w towarzystwie miejscowej władzy wsiedliśmy do łodzi, by przeprawić się na drugą stronę rzeki. Potem już tylko 40 minut marszu ścieżką przez dżunglę i pola ryżowe! Kilka sporych prostokątów poprzedzielanych miedzami, w tym jeden nieobsadzony, mrugający do nas zachęcająco oczkiem brązowawej wody. Pośrodku rzucone sadzonki, czekające na tych, którzy w pocie czoła wetkną je w błotniste dno. Czyli na nas!

Boso, z lekką tremą ruszyliśmy miedzą ku naszemu przeznaczeniu. Pan Mang pokazał nam, co mamy robić. Niby nic takiego. Bierzesz w garść sadzonkę ryżu - kilka ździebeł zakończonych korzonkiem, chwytasz przy korzeniu, zginasz grzbiet i wciskasz roślinkę w błoto, aż poczujesz dno. Czyli dosyć głęboko. Aha, zapomniałam dodać, że stoisz po łydki w kląskającym bagienku, a na głowę leje ci się żar z nieba. Po kilku minutach cały jesteś w tym błocie, a jedyne, co cię ratuje przed frustracją to fakt, że sadzisz tyłem do pola, czyli widzisz, ile obsadziłeś, ale nie masz pojęcia, ile ci jeszcze zostało. A kiedy się obrócisz, kończysz prawie jak żona Lota - osłupiały, że zrobiłeś tak niewiele.

Nasza czteroosobowa grupka obsadziła zaledwie 1/3 poletka. Jak mnie poinformował Pan Mang, będzie z tego około 70-80 kg ryżu. Dużo? Mało? Dla mnie dużo. Bo teraz wiem, ile naprawdę kosztuje ryż. I ilekroć przyjdzie mi go jeść, przed oczami stanie mi to poletko, na którym przez krótką chwilę byłam kimś więcej niż tylko turystką z dalekiego kraju.

PS Muszę kończyć. W nagrodę za ciężką pracę, pan Mang i jego żona urządzają nam składkowego grilla rybno-warzywnego. Bo pan Mang szanuje mój wegetarianizm.

Pan Mang

Pierwszą osobą, która przywitała nas w miasteczku Nong Khiaw był pan Mang. Wybiegł na drogę z uśmiechem na ustach, krzycząc: Hello, my friends! Polska! Lewandowski! Pan Mang jest właścicielem hostelu, w którym  mieszkamy, miłośnikiem futbolu i bardzo dzielnym człowiekiem.

Pan Mang ma 30 lat. Na utrzymaniu ma żonę, dwoje dzieci, siostrę, trzech siostrzeńców i rodziców. Siostra młodo owdowiała, bo mąż zapadł na zapalenie mózgu i w ramach terapii poczęstowany został antybiotykiem, na który był uczulony. Wstrząs anafilaktyczny i koniec.

Pan Mang urodził się w wiosce w górach. Jako najstarszy syn został przeznaczony do kształcenia się. Szansę wykorzystał. Kiedy rodziców nie było już stać na opłacanie dalszej nauki, pojechał do miasta samodzielnie i pracował na college. Chciał mówić po angielsku, bo wiedział, że bez tego nie będzie mógł zostać przewodnikiem. Pracował w hotelu, potem jako przewodnik. Ale jego celem było wrócić do siebie i założyć małą agencję turystyczną.

Pan Mang dopiął swego. W miasteczku leżącym nad rzeką Ou własnymi rękami wybudował mały hostel - najpierw trzy pokoje, potem kolejne trzy. Z wioski w górach sprowadził siostrzeńców i rodziców. Ożenił się i spłodził syna i córkę. Przyjmuje gości i oprowadza turystów po górach, pokazując im, jak żyją jego krajanie. Jego siostra została w wiosce, gdzie uprawia ryż i tym ryżem wspiera rodzinę pana Manga.

Pan Mang ma dalsze plany. Dobuduje jeszcze dwa pokoje i kuchnię, żeby jego goście nie musieli szukać jedzenia w miasteczku. Więcej nie chce, bo wie, że na więcej go nie stać. Marzy o tym, żeby odłożyć trochę pieniędzy i sam choć na chwilę stać się turystą. Bo pan Mang tylko raz był w stolicy swojego państwa. A chciałby pojechać dalej - do Tajlandii, może Wietnamu.

Opowiedział mi o tym w gwiaździstą, laotańską noc na tarasie swojego pięknego, położonego nad rzeką Ou hostelu. Opowiedział mi to prostą, ale bardzo płynną angielszczyzną. Pogodny, roześmiany, skory do żartów. Obiecał, że jutro pokaże nam swoją rodzinną wioskę, gdzie będziemy mogli pomagać przy sadzeniu ryżu. Nie każdej grupie turystów pozwala tak bardzo się zbliżyć, ale Polaków lubi, bo - jak powiedział - jesteśmy uśmiechnięci. I słuchamy jego historii.

poniedziałek, 13 lipca 2015

Przed Królewskim Obliczem Buddy

Jeśli, drogi Czytelniku, oglądałeś film Indochiny i pamiętasz uwiecznione tam uliczki starego Sajgonu, wiesz z grubsza, jak wygląda Luang Prabang - miasto, którego nazwa w języku laotańskim oznacza Królewskie Oblicze (Obraz) Buddy. Wiesz dosłownie, bo właśnie tu, w starej części miasta, podobno kręcono sceny sajgońskie.

Luang Prabang zachwyciło mnie i urzekło. Po Vientiane kompletnie się tego nie spodziewałam. Tymczasem Królewskie Oblicze Buddy obdarowało mnie jednym ze swych najpiękniejszych uśmiechów. Piękne, kolonialne domy, wspaniałe świątynie, urokliwe, pochyłe, jakby ciążące ku rzece uliczki... A po drugiej stronie rzeki, ukryte wśród bujnej zieleni wille, do których prowadzi wąski, chwiejny i nieco krzywy most z prasowanego bambusa, który pełni swoją funkcję tylko przez 6 miesięcy w roku, bo kiedy rzeka wzbiera, most jest rozbierany, by nie paść pod naporem wody.

Jest to, jak się ostatnio często mawia, miasto klimatyczne. Faktycznie, ma swoistą atmosferę, trochę jakby w tych domach i uliczkach wciąż błąkały się duchy dawnej świetności. Świetności gdzie niegdzie łuszczącej się płatami wiglotnego tynku i pobrużdżonej pęknięciami starych murów, ale wciąż jeszcze bardzo wyraźnej. Tym zabawniej wyglądają zawieszone na fasadach domków flagi z... sierpem i młotem. Trybut płacony obecnej, jedynie słusznej władzy. 

Władzy, która notabene bardzo pobłażliwie traktuje kwestie socjalistcznej gospodarki. Biznes kwitnie tu na każdym kroku, od agencji turystcznych poczynając, poprzez prywatne firemki trudniące się wynajmem tuk-tuków, po uliczny handel i gastronomię. Od dwóch dni żywimy się wyłącznie na ulicy. Śniadanie to owocowe miksy kupowane na straganie pewnej sympatycznej rodziny (pracują wszyscy - rodzice i ich 4 dzieci - od bladego świtu do późnej nocy). Obiad - zakupione na straganach owoce. Kolacja - "szwedzki stół" w pewnej uliczce, gdzie za 15 tys. kipów (ok. 8 złotych) kupuje się miskę dowolnej ilości tego, co na danym straganie się sprzedaje. Ja hulam wśród stołów z warzywami, reszta rodziny wybiera stoły mięsne. Wszyscy zadowoleni.

Luang Prabang dostarcza też atrakcji z gatunku "kontaktu z naturą". Wczoraj kąpaliśmy się pod wodospadami (euforia!), dziś jeździliśmy na słoniach i - uwaga, uwaga! - kąpaliśmy się z nimi w rzece. Przeżycie jest niesamowite i niepozbawione dreszczyku emocji. Siada się bowiem na słoniu na oklep, trzymając się jego uszu, zwierzak włazi do rzeki i faktycznie się kąpie. A my razem z nim. Czasem zanurza się tak głęboko, że my zanurzamy się z głową i - cóż - bywa i smieszno, i straszno. Kiedy nasza grupka odbywała tę nietypową kąpiel, na brzegu pojawiła się grupa Francuzów. Nasze piski i okrzyki podziałały piorunująco - Francuzi spękali i odpuścili sobie tak bliski kontakt z naturą. 

My natury nie odpuszczamy. Jutro płyniemy łodziami do jaskiń, a potem - w góry, w góry, miły bracie! Jedziemy do wiosek w dżungli, gdzie przez dwa dni będziemy się błąkać i poznawać tamtejsze obyczaje. Wreszcie przydadzą się moje trapery, które do tej pory tylko ciążyły mi w plecaku!