środa, 29 lutego 2012

Sinnead O'Connor, czyli dlaczego nie lubię chodzić do fryzjera

Właśnie wróciłam od fryzjera...

Niektóre kobiety bardzo lubią swoich fryzjerów. Ba, tworzą z nimi coś w rodzaju intymnego związku, czynią ich swymi powiernikami, a nawet oferują intratne posady w całkiem niefryzjerskim fachu. Wyznaję, że do nich nie należę. I szczerze mówiąc, zupełnie nie rozumiem, jak można czerpać przyjemność z siedzenia na fotelu z mokrą głową, w lokalu pełnym ludzi, czasem z witryną wychodzącą na ulicę. Czy można dobrze wyglądać z mokrą głową? No, chyba, że się jest Meryl Streep w „Pożegnaniu z Afryką”. Albo Kim Basinger w „9 i pół tygodnia”. Albo… No, dobra, można. Ale JA NIE WYGLĄDAM.

Moje koleżanki mają „swoich” fryzjerów. Pana Jarka, panią Joasię, pana Filipa… Nawet mój syn ma ulubioną fryzjerkę, którą niejako przekazał w spadku moim córkom. Widują się regularnie, są na stopie niemal koleżeńskiej, stanowią część życia – ktoś jak lekarz pierwszego kontaktu. Ja tak nie mam. Owszem, wiele lat temu, kiedy nosiłam fryzurę à la nieco dłuższa Sinnead O’Connor, musiałam często nawiedzać zakład fryzjerski i przez jakiś czas niejaki pan Piotr z Salonu Pani Hanki był kimś w rodzaju „mojego fryzjera”. Piszę „kimś w rodzaju”, bo w przeciwieństwie do wspomnianej koleżanki, ja wizyty u pana Piotra traktowałam jak dopust boży. On też nie miał ze mnie wielkiego pożytku. Ilekroć próbował mnie naciągnąć na jakąś bardziej fantazyjną fryzurę, słyszał: Tniemy krótko, panie Piotrze. Pan Piotr wzdychał, a zimą do westchnienia dodawał sarkastyczne „No tak, w końcu po to wymyślono czapki”. I ciął krótko.

Niestety, włosy odrastały szybciej, niż bym chciała, Sinnead O’Connor zmieniała się w Sinnead O’Connor w ciężkiej depresji, a mnie trafiał szlag na myśl o kolejnej wizycie w Salonie Pani Hanki. Zacisnęłam więc zęby, przeszłam kolejne, trudne etapy odrastania i w końcu doszłam do stanu, który wprawdzie trudno nazwać fryzurą, ale który ma tę zaletę, że w wakacje łatwo daje się przerobić na Pippi Langstrumf, a w okolicznościach bardziej oficjalnych na ubogą wersję Angeliki Houston z "Honoru Prizzich" (z góry gładko, z tyłu koczek). Na parę lat miałam spokój.

Ostatnio jednak znowu musiałam poszukać sobie fryzjera. Zmusiły mnie do tego dzieci, które uznały, że moje przywiązanie do wizerunku kobieta au naturel przekracza już wszelkie dopuszczalne granice, podobnie jak ilość siwych włosów na mojej, w końcu nie tak znowu starej głowie. Kiedy za kieszonkowe kupiły mi farbę do włosów (mąż się zaklinał, że nie miał z tym nic wspólnego), uznałam, że chyba pora coś z tym zrobić. I znalazłam sobie pana Grzegorza z salonu o egzotycznie brzmiącej nazwie. Salon jest rzut peruką od mojej kamienicy, więc przynajmniej nie muszę nigdzie jeździć.

Pan Grzegorz ma wiele wspólnego z panem Piotrem. On też próbuje mnie namawiać na zmiany. Ja wciąż się opieram i na razie wychodzę od niego o ton ciemniejsza i o dwa centymetry krótsza. On zaś nie traci nadziei, że jak mi pokaże w komputerze mój nowy, potencjalny look (nie mylić z lokiem), wreszcie będzie sobie mógł poszaleć na mojej głowie. Powolutku tworzymy coś w rodzaju więzi. Dziś jeszcze mu się nie udało. Ale kto wie, może latem Sinnead O’Connor powróci?

wtorek, 28 lutego 2012

Krótkotrwały triumf wegetarianki

Od lat toczę z moim ślubnym nierówną walkę o kuchnię. Nie, nie chodzi o to, czyje to królestwo, bo tę wojnę mój Pan i Władca wygrał już dawno temu i fakt, że nie broniłam tego terytorium zbyt zaciekle, nie ma nic do rzeczy. W kuchni króluje ON. Pola ustępuje mi jedynie w kwestii wypieków cukierniczych, a i na tym polu muszę wysłuchiwać porad w stylu "te jabłka do szarlotki nadają się średnio". Walka, o której piszę, ma związek nie z tym, KTO ugotuje, bo to jest oczywiste, ale z tym, CO trafi do garnka.

Po jednej stronie linii frontu jestem ja i moja niechęć do jedzenia mięsa. Po drugiej stronie - mąż, który mój wegetarianizm zalicza do kategorii zachowań samobójczych. Pośrodku są dzieci, które swoje kulinarne gusta dzielą między oba wrogie obozy - raz domagając się kotleta, a raz narzekając, że "jak ma być znowu ta pieczeń, to już lepiej niech Mutter zrobi quiche lorraine". Tak sobie walczymy niezbyt zaciekle, bo w końcu trudno uzależniać losy stadła od jadła. Chodzimy więc na rozmaite kompromisy - mąż nie pyta, co jadam w tygodniu (bo wiadomo, że nic, co kiedyś żyło), a ja w weekendy zawieszam wegetarianizm na kołku i tylko błagam o jak najmniejszy kawałek padliny. Czasem mi się nawet upiecze.

Ostatnio jednak miałam swoją chwilę chwały. Kiedy po kraju gruchnęła wieść, że od lat społeczeństwo polskie karmione jest mięchem zaprawionym solą przemysłową, a media zaczęły prześcigać się w opisach, co nam wszystkim z tego powodu grozi, poczułam, że mój wegetarianizm - kulawy, to fakt, ale zawsze - zyskał jeszcze jedno, bardzo konkretne wsparcie. Dzięki niemu zjadłam o ileś tam kilogramów tej trucizny mniej niż mięsożerna reszta rodaków. Jestem zdrowsza. No, powiedzmy, że mniej chora. Super.

Podzieliłam się tą radosną wieścią ze ślubnym. Sugerując nieśmiało, że może i on, a za nim i dziatki, przeszliby na wegetarianizm, co - jak widać - nie jest takie głupie, jak sądził. Moja chwila chwały trwała jednak krótko. Mąż spojrzał na mnie z politowaniem, po czym spytał, czy uważnie słuchałam Wiadomości i czy dosłyszałam, że sól przemysłową sypano też do SERÓW. Te sery wybrzmiały naprawdę wielkimi literami, a ja stuliłam uszy. Serów jem bowiem sporo, żeby nie powiedzieć bardzo sporo. Właściwie, to okropnie dużo. Ergo, jestem tak samo zatruta jak cała reszta.

Od tej pory nie czytam już informacji o tym procederze z solą przemysłową. Nie chcę wiedzieć, ile w niej jest siarczków (a może to były siarczany), ile jodków, a ile czystej, żywej rtęci. Kolega z pracy pocieszył mnie, że gdybym wiedziała, co się leje pod warzywa, żeby szybciej rosły, przestałabym jeść cokolwiek. Jutro do roboty biorę obiad w postaci kawałka papryki (trochę się martwię, bo jakaś ona podejrzanie duża) i pudełka twarożku (smakuje jałowo, może nie posolili). I rozważam przejście na kroplówkę.

Ciąg dalszy nastąpi - o ile dożyję.

niedziela, 26 lutego 2012

Żegnaj smutku!

Jako kobieta-w-pewnym-wieku, która niejedno już przeżyła, a w dodatku "robiła w prasie", wiem, ile jest warte tak zwane dziennikarstwo poradnikowe. Dlatego z reguły omijam wszelkie artykuły, których tytuł sugeruje, że autor będzie mi doradzał, jak żyć. Czasem jednak zwycięża ciekawość, co też nowego da się jeszcze wymyślić, na przykład w temacie "jak być szczęśliwym po czterdziestce", poza tym, co już wszyscy wiemy - trzeba odnaleźć siebie, słuchać intuicji i żyć w harmonii ze swoim wewnętrznym dzieckiem. O ile go jeszcze nie zdążyliśmy zamordować, co po czterdziestce jest podobno zjawiskiem dosyć powszechnym.

Dziś, kiedy od niechcenia serfowałam sobie po sieci, moją uwagę przyciągnął oryginalny skądinąd tytuł "Jak uniknąć depresji". Temat na czasie, ponure choróbsko kosi na prawo i lewo, coraz mniej osób może powiedzieć, że zna je tylko z literatury. A tytuł sugeruje jednoznacznie, że autor (autorzy?) odkrył jakiś cudowny sposób, by w tę czarną dziurę nie wpaść. No, to poczytajmy.

Żeby nie zanudzić, wymienię jednym tchem zbawienne rady, których tam udzielono:
- unikać stresu,
- zdrowo się odżywiać (żadnego śmieciowego żarcia, żadnych słodyczy, sama zdrowa żywność),
- pić ziółka,
- i wodę,
- ćwiczyć jogę,
- regularnie się przytulać,
- uprawiać seks.

Wziąwszy pod uwagę, że co najmniej cztery z wyżej wymienionych porad można by swobodnie umieścić w artykule pt. "Jak być piękną na wiosnę", doszłam do wniosku, że super figura, gwarantująca dużo przytulania i regularny seks, to najlepsza recepta na życie bez depresji. Czyli od jutra - primo, rzucam robotę (patrz punkt pierwszy), secundo, zaczynam ostrą dietę.

I - adieu tristesse!

środa, 22 lutego 2012

Ach, gdzie są niegdysiejsze śniegi

W takich już czasach żyjemy, że na naszych oczach dokonują się rewolucje. Ciężko nadążyć za zmianami. Jeszcze wczoraj biegaliśmy na pocztę, by wysłać list do ukochanego i czekać na odpowiedź miesiąc z okładem. Dziś wciskamy „enter” i list zwany mailem szybuje przez tajemnicze przestrzenie wirtualu do adresata. Trzeba tylko uważać, żeby tego „enter” nie wcisnąć za szybko, bo trefnego maila, w przeciwieństwie do listu, nie da się wygrzebać ze skrzynki pocztowej przy pomocy życzliwego listonosza.

Ale nowe technologie to nie jedyny obszar, gdzie musimy testować nasze zdolności adaptacyjne. Nowe atakuje zewsząd, czasem słusznie, czasem śmiesznie, a czasem wręcz absurdalnie. Najzabawniej jest zaś wtedy, gdy przybiera formę urzędową. Na przykład, pisma wydanego przez biuro premiera.

Nie, nie naszego. Tym razem popisał się premier Republiki Francuskiej. Rząd Francji postanowił rozprawić się z reliktem przeszłości, który od dawna już spędzał sen z oczu francuskim (i pewnie nie tylko) feministkom – słowem mademoiselle, czyli panna. Obok madame (pani) jest ono jasnym sygnałem stanu cywilnego osoby, przed której nazwiskiem się pojawia. Francuzi uznali, że taka stygmatyzacja jest zjawiskiem godnym potępienia i załatwili mademoiselle odmownie przy pomocy okólnika premiera – od tej pory we francuskich pismach urzędowych panny nie mają racji bytu.

W sumie, biorąc pod uwagę, że żyjemy w czasach, gdy rozmaici mędrcy łamią sobie głowy, jak zwracać się do przedstawicieli gatunku Homo sapiens bez sugerowania ich płci, a dzieci w przedszkolach próbuje się uczyć, że słowa mama i tata to przeżytek, decyzja rządu francuskiego nie wydaje się specjalnie szokująca. Co mnie martwi, to fakt, że Francja rezygnuje z tego, co do tej pory było jej wyróżnikiem i prawdziwie sympatyczną wizytówką – przywiązania do tradycji w kontekście języka ojczystego. Skazana na banicję mademoiselle jest ofiarą poprawności politycznej. Mais où sont les neiges d’antan – ach, gdzie są niegdysiejsze śniegi - ubolewał François Villon w swojej Balladzie o paniach minionego czasu. Paniach, nie pannach. Czyżby coś przeczuwał?

PS. Sprawdziłam na stronie jednego z ministerstw Republiki Francuskiej. Pełno tam jeszcze różnych panienek. Widocznie okólnik jeszcze nie dotarł.

piątek, 17 lutego 2012

Kot a sprawa polska

Że 17 lutego obchodzimy Dzień Kota (światowy, w dodatku), dowiedziałam się z Internetu. Napisała o tym na swojej stronie www „Rzeczpospolita”, co trochę mnie zaskoczyło, bo do tej pory „Rzepa” kojarzyła mi się jakoś tak mniej „miauko”. Ale tempora mutantur i gazety też.

Wróćmy jednak do kotów. Skoro już mamy to święto, sprawdziłam, po co ono właściwie jest. Jak łatwo się domyślić, powód jest doniosły – Światowy Dzień Kota ma podkreślić „znaczenie kotów w życiu człowieka” (Wikipedia). Polskim inicjatorem obchodów był w 2006 roku miesięcznik „Kot”, który pewnie wykombinował sobie, że jak się Dzień Kota w Polsce przyjmie, to i miesięcznikowi będzie się lepiej wiodło.

Niestety, kalkulacje te zawiodły na całej linii – miesięcznika już nie ma (jeśli wierzyć Internetowi, zniknął z rynku w 2010 roku). Za to Dzień Kota – jak donosi „Rzepa” – nadal jest i zasługuje na długaśny artykuł. Co ciekawe, artykuł nie traktuje o tym, ile do naszego życia wnoszą koty, ale o tym, jak eksploatuje je nasz język, tworząc związki frazeologiczne w stylu „na kocią łapę”, czy „kupować kota w worku”.

W związku z tym, nadal nie mam pojęcia, jakie znaczenie w moim życiu mają koty, zwłaszcza, że nigdy kota nie miałam. Oczywiście, zdarzało mi się „dostać kota”, co oceniam raczej negatywnie i z tego powodu na pewno nie ogłaszałabym żadnego święta. Przeciwnie, wolałabym, żeby ten stan przeszedł niezauważony i szybko popadł w zapomnienie.

MIAU!

czwartek, 16 lutego 2012

Pani C. woli pantofelka?

Pantofelek

Dzieci są milsze od dorosłych
zwierzęta są milsze od dzieci
mówisz że rozumując w ten sposób
muszę dojść do twierdzenia
że najmilszy jest mi pierwotniak pantofelek

no to co

milszy mi jest pantofelek
od ciebie ty skurwysynie.

Andrzej Bursa


Jak tak słucham tego medialnego jazgotu na cześć i na pohybel Marii Czubaszek, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w całej sprawie w ogóle nie chodzi o stosunek wyżej wspomnianej do macierzyństwa. To, czy pani Maria nie znosi dzieci, czy woli być zimną suką niż matką Polką, czy faktycznie uradowana jest tym, że poddała się dwóm aborcjom, ma tak naprawdę znaczenie drugorzędne. Myślę, że z równym entuzjazmem pani Czubaszek oznajmiłaby światu, że jest kosmitką z planety Satirica, skąd jej ogromny talent do tworzenia tekstów kabaretowych.

Oznajmiłaby, gdyby miała pewność, że jej się to opłaci. Że media rzucą się na to oświadczenie jak pies na schabowego i będą tego schaboszczaka obracać w pysku tak długo, aż zmieni się w miazgę. Że dzięki temu, przygasły już nieco blask sławy na nowo się roznieci. Że książka o szczytach, co mają swoje czubaszki, zacznie znikać z księgarskich półek.

Ale pani Czubaszek wie doskonale, że w Polsce fakt bycia kosmitą blednie w porównaniu z oświadczeniem, że macierzyństwo to idiotyzm, a aborcja i eutanazja to bułka z masłem. I że nic nie gwarantuje większego zainteresowania mediów od dobrze skalkulowanego skandalu. Więc powiedziała, co powiedziała, a że zadziałało, powtarza to teraz chętnie każdemu, kto chce słuchać.

Osobiście, uznaję prawo pani Czubaszek do tego, by mieć lub nie mieć dzieci, jak również do tego, by być zimną suką. Wprawdzie, jej pogląd na ten temat drastycznie różni się od mojego, ale go szanuję. Co mnie drażni, to sposób, w jaki oznajmiła go światu – celowo prowokujący i obliczony na wywołanie skandalu. Sposób pozbawiony choćby cienia szacunku dla tematu – w końcu aborcja czy eutanazja to – niezależnie od światopoglądu – sprawy, nad którymi toczy się poważna debata. A pani Czubaszek potraktowała je jak wyznanie u cioci na imieninach – między wódeczką a zakąską. Cha, cha, cha.

Reasumując, myślę, że autorka tych kontrowersyjnych wyznań nie miała zamiaru przełamywać żadnych tabu. W każdym razie, nie to było jej celem. Celem było ponowne wspięcie się na „czubaszek", co najwyraźniej się udało. Zastanawiam się tylko, co wyzna następnym razem - miłość do pantofelka?

środa, 15 lutego 2012

Niekomercyjne, acz wymierne korzyści z Walentynek

Na święta pokroju Walentynek zżymałam się wielokrotnie. Że komercha, że nie nasze, że marketing, że w ogóle ściema. Obecność czerwonych serduszek wszędzie z wyjątkiem mojej lodówki nieodmiennie budzi we mnie pobłażliwe rozbawienie pomieszane z irytacją. Ostatnio jednak zauważyłam, że zmieniły się proporcje – irytacji jakby mniej, rozbawienia jakby więcej.

Co ciekawe, w miarę zbliżania się 14 lutego pojawia się także coś w rodzaju wyrzutu sumienia, który po bliższym zdiagnozowaniu, można streścić następująco: Walentynki tuż, a JA NIE MAM PREZENTU! Sumienie wspierane jest aktywnie przez potomstwo, które najwyraźniej nie zadaje już sobie pytań na temat celowości tego święta-nie-święta, za to bombarduje mnie pytaniami typu „Co kupiłaś tacie na Walentynki?”

Co. Nie - czy. Zatem odpowiedź w stylu „odczepcie się, toż to czysta komercja” nie wchodzi w grę. Co gorsza, okazuje się, że moja męska połowa ma podobnie. I choć on z całą mocą podkreśla, że Walentynki nic a nic go nie obchodzą, mnie dochodzą słuchy, że „a ja wiem, co ci tata kupił, ale nie powiem”. Czytaj: zasuwaj, matka, do sklepu, bo będzie obciach.

Więc zasuwam. Kombinując jak koń pod górę, żeby przypadkiem nie kupić czegoś choć odrobinę przypominającego serduszko. A jednocześnie, żeby było: niebanalne, choć bezpretensjonalne, zabawne, choć w dobrym guście, słodkie, choć nieociekające lukrem (metaforycznie, rzecz jasna), wysokiej jakości, choć nieprzesadnie drogie… Ilość kryteriów, które ów prezent musi spełnić, sprawia, że zakupy przypominają bieg z przeszkodami po ciemku.

Czasem się udaje, a czasem nie. Jak było w tym roku, trudno stwierdzić jednoznacznie, kiedy się ma tak kulturalnego męża jak mój PiW. Natomiast muszę wyznać, że tegoroczne Walentynki zaliczam do udanych z jednego zasadniczego powodu. Otóż proszę sobie wyobrazić, że byłam na randce! Co – wyznaję z pewnym zażenowaniem – w moim wieku już nie zdarza się nagminnie. Randka była legalna – z własnym ślubnym. Romantyczna, choć nie nazbyt sentymentalna. Słodka, choć nieociekająca lukrem. Wysokiej jakości, choć nieprzesadnie droga…

Jednym słowem – RANDKA DOSKONAŁA. Czego i Państwu życzę.

poniedziałek, 13 lutego 2012

Spoko

Stanie w kolejkach niesie z sobą istotne wartości poznawcze. Już sam fakt, że przez jakiś czas tkwi się w przypadkowej zbiorowości ludzkiej, zmusza nas poniekąd do wsłuchiwanie się w to, co ta zbiorowość ma światu do powiedzenia. A miewa sporo. I czasem bardzo interesująco. Zaś najciekawsze obserwacje wynikają ze zderzenia „ogonkujących” wespół zespół różnych pokoleń.

Okazja do tego typu obserwacji trafiła mi się wczoraj. Stałam w kolejce do kas kinowych („Idy marcowe” – polecam, choć tytuł sugerujący analogię do wiadomych zdarzeń – nieco na wyrost). Tuż za mną „ogonkowała” para. On – sympatyczny okularnik, lat około 18. Ona – sympatyczna okularnica, w podobnym wieku. Konwersowali z pewnym skrępowaniem, co sugerowało pierwszą, no, najwyżej drugą randkę.

Słowa „konwersowali” użyłam na wyrost, zapewne na skutek wieloletniego nawyku. To, co docierało do moich uszu, na taką szumną nazwę nie zasługiwało. Bardziej przypominało dosyć prymitywny kod, w którym poczesne miejsce zajmowało jedno słowo.

- Jak się czujesz? – spytał Okularnik z troską. – Spoko – odparła Okularnica nieśmiało. – Ale pomysł z kinem tak w ogóle jest spoko? – dopytywał się Okularnik. – Tak, spoko – uspokajała Okularnica. – A dla ciebie spoko? – odwzajemniła troskę. – Jeśli dla ciebie spoko, to dla mnie też spoko – zapewnił Okularnik.

Słowo daję, nie przesadziłam ani trochę. Słuchałam tego z narastającym niepokojem, bo z rozmowy wynikało też, że randkujący Okularnicy jeszcze nie ustalili, co właściwie obejrzą, a biorąc pod uwagę bogactwo słownictwa, mogło być im ciężko to wynegocjować. Jak się okazało, martwiłam się niepotrzebnie.

- „Żelazna dama”? – Spoko!

piątek, 10 lutego 2012

Taksówkarz à la polonaise

Taksówkami jeżdżę rzadko – właściwie wyłącznie wtedy, gdy bladym świtem muszę się udać na lotnisko, a mąż z tajemniczych powodów nie może mnie tam dostarczyć naszym autem. Ostatnio przejechałam się wczoraj, na Okęcie i – paręnaście godzin później – z Okęcia. W obu przypadkach trafili mi się taksówkarze z gatunku rozmownych, dzięki którym moja wiedza o świecie znacznie się wzbogaciła.

Dowiedziałam się na przykład, że zawód taksówkarza jest obarczony licznymi ryzykami, wśród których poczesne miejsce zajmują psychopatyczni klienci (tu poczułam się nieswojo). Te wraże istoty wyładowują swoje frustracje na Bogu ducha winnym kierowcy taksówki. Nie wiedzieć czemu, prym wiodą w tym kobiety - „Wychodzi taka z biura, przez cały dzień pałowana przez szefa, to teraz musi pokazać, że ona tu rządzi”.

Nie dopytywałam się, czy słowo „pałowana” zostało użyte metaforycznie. Cieszyłam się tylko, że mnie te zarzuty chwilowo nie dotyczą, bo wyszłam nie z biura, a z domu, gdzie ze względu na wczesną porę (piąta rano) nikt mnie nie „spałował”. Słuchałam potulnie potoku żalów, powoli nabierając przekonania, że zawód taksówkarza wykonują wyłącznie idealiści (zarabiają tyle co nic, a właściwie dopłacają do interesu) i masochiści (czerpią ponurą satysfakcję z bycia dręczonym przez hordy wściekłych bab).

Do tych atrakcji werbalnych doszła jeszcze jedna, dzięki której na lotnisko dojechałam półżywa ze strachu. Otóż przez cały czas, nie przerywając monologu, taksówkarz wykonywał jakieś tajemnicze czynności, polegające na wciskaniu różnych guziczków na urządzeniu zawieszonym obok deski rozdzielczej. Przyjrzałam się bliżej i wydedukowałam, że wpisywał tam informację, dokąd jedzie i kiedy tam będzie, by dyspozytor mógł mu niezwłocznie nagrać kolejnego klienta. Niby fajnie. Sęk w tym, że by tę operację wykonać, prowadził jedną ręką, a wzrok (jak się domyślam) latał mu od przedniej szyby do klawiaturki, od klawiaturki do przedniej szyby. Tik-tak, tik-tak.

Nie śmiałam poprosić, by się skupił na jeździe, porzucając klawiaturkę na rzecz przedniej szyby i ciągnącej się przed nią drogi. Nie spytałam, dlaczego zwykły kierowca nie może trzymać przy uchu komórki, a taksówkarzowi wolno prowadzić jedną ręką, drugą pisząc coś w rodzaju esemesa. Nie wydałam też z siebie żadnego okrzyku, gdy taksówkarz hamował z piskiem opon przed czerwonym światłem, które zauważył w ostatniej chwili (pisanie absorbuje). Nie zrobiłam tego wszystkiego, żeby nie dołączyć do długiej listy psychopatek, które tak zatruwają życie szlachetnego taksówkarza. Co będę człowieka pałować!

środa, 8 lutego 2012

Madziu, wybacz

Wybacz mediom, że z Twojej śmierci uczyniły niekończący się spektakl, targowisko niby-newsów, domysłów i spekulacji.

Wybacz swoim bliskim, że w ten spektakl dali się wciągnąć i grać w nim role pierwszoplanowe.

Wybacz różnego rodzaju specjalistom - psychologom, socjologom, etykom, filozofom, że w tychże mediach z taką łatwością żonglują opiniami, "diagnozując" Twoich najbliższych.

Wybacz pewnemu politykowi, że nawet Twoją śmierć wykorzystał, by wypowiedzieć się niby-à-propos.

Wybacz pewnej pani profesor, że z Twojego odejścia uczyniła narzędzie walki ze znienawidzonym Kościołem.

Wybacz policji i pewnemu detektywowi, że nad Twoim grobem toczą gorszący spór o palmę pierwszeństwa.

Wybacz nam wszystkim, którzy jesteśmy tego świadkami, czytając te niby-newsy, choć niby nie chcemy, oceniając, choć nie powinniśmy.

Wybacz i mnie, że w ogóle to piszę, zamiast milczeć i modlić się za Ciebie i Twoich bliskich.

Ale naprawdę - JUŻ NIE MOGĘ!

poniedziałek, 6 lutego 2012

Tempora mutantur...

Tradycja studniówki nowa nie jest – taki już urok tradycji. Jak stara – tego nie wiem, ale co najmniej tak stara jak ja, bo fotka ze studniówki jest ozdobą mojej kolekcji zdjęć objętych zakazem pokazywania komukolwiek. Z obawy przed zaszarganiem wizerunku, zresztą. Od jakiegoś czasu jednak można mówić o „nowej świeckiej tradycji”, która ze studniówki uczyniła bal na miarę wesela z przytupem. O zjawisku tym czytałam nieraz, ale dopiero parę dni temu dane mi było go doświadczyć na własnej skórze.

Albowiem gdyż (jak mawia pewien znajomy miłośnik retoryki) moja córka Zofia (miłośników „Misia” proszę o niekojarzenie z kultowym tekstem „moja żona, Zofia”) zmierza raźnym krokiem ku maturze. I w ostatnią sobotę jej LO uświadamiało to swoim uczniom przy pomocy studniówki.

Pewnych podejrzeń co do charakteru imprezy nabrałam już kilka miesięcy temu, kiedy okazało się, że moje wyobrażenia o balu na szkolnej sali gimnastycznej mogę sobie między bajki włożyć. „Mutter, czasy się zmieniły” – poinformowała mnie córka, popisując się przy tym postępami w nauce języka niemieckiego, z którego matury wprawdzie nie zdaje, bo Deutch jej jakoś nie leży, ale za to chętnie przemawia do mnie w ten właśnie sposób. Dalej już było o tym, że jak studniówka, to tylko w „lokalu”, przez co należy rozumieć hotel, restaurację, a w najgorszym wypadku klub, i to nie byle jaki.

Kolejnych złudzeń pozbyłam się, kiedy przyszło do ustalania stroju. Moje naiwne przekonanie, że biała bluzka i czarna spódnica załatwią sprawę, zostało brutalnie wyśmiane i poddane miażdżącej krytyce. Dowiedziałam się, że sukienka w stylu koktajlowym i buty na szpili to absolutne minimum. Jeśli zaś miałybyśmy całkiem pójść z duchem czasu, powinnam od razu zarezerwować wizytę u fryzjera i kosmetyczki, a także zadbać o odpowiednią biżuterię oraz dodatki. Z duchem poszłam, ale częściowo. Zakupiłyśmy kieckę (awantury o jej długość i poziom skromności mogłabym spisać na wołowej skórze) i szpile (te ostatnie zakupił mąż, bo okazał się bardziej wyrozumiały, jeśli chodzi o wysokość szpili, co córka umiejętnie wykorzystała). Kosmetyczka odpadła w przedbiegach, fryzjer tylko lekko podciął włosy.

Jak się okazało, była to faktycznie wersja minimum minimorum. Kiedy weszłam na salę "lokalu", w którym odbywała się studniówka, i rozejrzałam dookoła, musiałam przyznać, że jestem dinozaurem. Kreacje, które tam ujrzałam, można by spokojnie zaliczyć do tych z rodzaju sukien dla bardzo już dorosłych pań. Fryzury - koki, loki, koafiury z użyciem tony brokatu, z pewnością stanowiłyby ozdobę każdego wesela. Co zaś się tyczy makijażu, muszę przyznać, że niektóre pannice mocno się napracowały, by dodać sobie dziesięć lat z okładem (jedną nawet wzięłam za nauczycielkę).

Morał? Nie ma morału. Ot, tempora mutantur i tak dalej. Na koniec wyznam, że uległam pokusie i pokazałam córce i jej chłopakowi moje zdjęcie ze studniówki. Córka zakrztusiła się herbatą, a jej chłopak szarmancko udawał, że "o, jakie fajne". Po raz kolejny stwierdziłam, że lubię faceta.

I to by było na tyle.

niedziela, 5 lutego 2012

Nic to, Baśka?

Taka jestem zapracowana, że chwilami nie wiem, co się wokół dzieje. Za to już jak się dowiem, to zaczynam żałować, że się dowiedziałam.

Wczoraj, na przykład, przeglądając od niechcenia serwisy informacyjne, natknęłam się na informację, od której zrobiło mi się nieswojo. Otóż podobno z nowym rokiem szkolnym czeka nas kolejna reforma oświaty. Jej istota zasadza się na likwidacji resztek zawartości programowej w liceach. Zamiast lekcji historii, polskiego, chemii, biologii czy fizyki, będą jakieś "bloki", które - jak napisano na jednym z serwisów - dostarczą młodzieży informacji o tym, czym jest śmiech i płacz. Przyszli studenci (wszak dziś tylko nieliczni nie studiują) dowiedzą się też, że woda jest cudem natury. Nie jest wszakże pewne, czy będą umieli skojarzyć tajemniczy napis H2O z owym cudem. Za to blok "zdrowie i uroda" z pewnością im to wynagrodzi, bo przecież można żyć, nie wiedząc, kim był Czyngis-chan czy Wincenty Witos, ale bez wiedzy o tym, jak zrobić olśniewający makijaż sylwestrowy - niepodobna!

Ta rewolucyjna metoda kształcenia przyszłych elit intelektualnych niepokoi mnie podwójnie - jako obywatelkę i jako matkę. Tak się bowiem nieszczęśliwie składa, że z trójki moich pociech jedno załapie się na ten ryzykowny eksperyment. Basia, która teraz, niczego nie podejrzewając, brnie przez edukacyjne pole minowe gimnazjum, za dwa i pół roku przestanie się uczyć czegokolwiek poza tym, jak być zdrową i piękną. Obawiam się, że poziom wykształcenia mojej córki nie będzie dorównywał nawet temu, jakim szczyciły się dwieście lat temu absolwentki pensji dla panien. One umiały przynajmniej grać na fortepianie i haftować haftem krzyżykowym, które to umiejętności były nieocenione w konkurencji pod tytułem "Łapaj męża".

Nic to, Baśka! Na razie ucz się, córko, póki możesz, w tym gimnazjum. Czego się teraz wyuczysz, to twoje. Może, zresztą, zanim do liceum dojdziesz, ktoś pójdzie po rozum do głowy. A tak na wszelki wypadek, jak ojciec wróci z nart, pogadam z nim o wynajęciu guwernantki.

sobota, 4 lutego 2012

Im cieplej tym zimniej

Nienawidzę zimna. Już przy temperaturze plus piętnaście stopni miewam myśli samobójcze, a wszystko, co poniżej, to absolutny koszmar. Istnienie zimy jest dla mnie, obok komarów i węży, przyczynkiem do rozważań o specyficznym poczuciu humoru Pana Boga, którego absolutnie nie podzielam. Nie ma takich rękawiczek czy takich skarpet, które uchroniłyby mnie przed mrozem, bo ręce i stopy odpadają mi już w okolicy zera. I doprawdy nie wiem, jak sobie radzą Eskimosi, których osobiście uważam za nadludzi.

Trudno zatem się dziwić, że od paru dni wyjście z domu stanowi dla mnie wyzwanie na miarę wycieczki na K2. Fakt, że przemieszczam się samochodem, poprawia moją sytuację tylko trochę. Bo - primo - z samochodu trzeba w końcu wysiąść i przejść kilkaset metrów dzielących parking od drzwi mojego biurowca, a secundo, dotknięcie kierownicy po tym, jak samochód odstoi swoje na mrozie, możliwe jest tylko w rękawiczkach, a i to nie załatwia sprawy. W dodatku, mąż mnie ochrzanił, że prowadzę w wielkich rękawicach jednopalczastych, co podobno jest wysoce niebezpieczne. Może i tak, ale ręce przymarznięte do kierownicy na pewno nie poprawiają bezpieczeństwa jazdy, więc kurczę blade, odczep się, kochanie!

Te cholerne mrozy doprowadziły nawet do tego, że cieszę się - tak, CIESZĘ SIĘ, że nie mogę teraz wyjechać na urlop. W porównaniu z jazdą na nartach przy minus 20, mój przytulny gabinecik, biurko i komputerek pełen stresujących maili jawią się jak ogród rajskich rozkoszy. I nawet perspektywa służbowego wyjazdu do Brukseli napawa mnie radością, bo proszę sobie wyobrazić, u nich jest tylko minus 8!

Żyję nadzieją, że jak wszystko na tym świecie, arktyczna zima też się kiedyś skończy, a potem będzie wiosna, potem lato... Jakoś przetrwam. I tylko jednego nie mogę pojąć. Otóż wielcy i mądrzy tego świata twierdzą, że mamy globalne ocieplenie. I szczerze mówiąc, wieści o globalnym ociepleniu bardzo mnie podnosiły na duchu i liczyłam na to, że jeszcze za tego życia doświadczę jego błogosławionych skutków. Tymczasem, wygląda na to, że ta sroga zima jest jednym z efektów wyżej wspomnianego zjawiska.Co by oznaczało, że im cieplej, tym zimniej. Dziwne, prawda?

piątek, 3 lutego 2012

Taki sobie wierszyk a propos

Dwie wiadomości

Stanęłam pod drzewem wiadomości
złego i dobrego
Teraz mam w koszyku
dwie wiadomości
jedną złą
jedną dobrą
Jedną i tę samą