wtorek, 28 maja 2013

Dźwięk i wdzięk, czyli nostalgiczne wspomnienia bardzo już dojrzałej czytelniczki


W dzisiejszym radio od rana głośno o setnej rocznicy urodzin Jerzego Wasowskiego. Z tej okazji Teatr Studio wystawia spektakl z piosenkami jubilata „Miasteczko Harmider”. Na przedstawienie pewnie nie dotrę, ale może obejrzę w telewizji. Świetna melodia z błyskotliwym tekstem to towar w dzisiejszym szołbiznesie prawie nie do kupienia, więc „Miasteczko…” zapowiada się na nie lada gratkę. Już sam Wasowski to marka, a jak się do tej marki dołoży inne brandy – Przyborę, Młynarskiego, Poniedzielskiego, to dostajemy produkt klasy światowej, a w dodatku nie do podrobienia.

Słuchając radiowych zapowiedzi, zastanawiałam się ździebko nostalgicznie, ilu dzisiejszych słuchaczy skojarzy spektakl Teatru Studio z cudowną książką Erika Linklatera „Wiatr z księżyca”. Pewnie niewielu. A ja do dziś pamiętam okładkę, na której dwa zabawne kangurki rzucały cienie dwóch niezbyt grzecznych dziewczynek… Jak wygrzebałam w sieci, parę lat temu Polskie Radio wydało tę książkę w postaci słuchowiska. Wykorzystano w nim melodie Jerzego Wasowskiego. Szkoda, że moje dzieci już za duże.

Nie mam pojęcia, jak nazywało się w oryginale miasteczko, w którym mieszkały bohaterki książki, Dora i Flora, bo jako bardzo nieletnie dziewczę, czytałam książkę, rzecz jasna, w polskim przekładzie. Tłumacz (Andrzej Nowicki – sprawdziłam w Internecie) ochrzcił je Harmider. I znów pojawia się pytanie: ilu moich krewnych-i-znajomych-królika w ogóle używa dziś tego słowa? W dodatku wymawiając je tak jak należy – z bardzo dźwięcznym h? We współczesnej polszczyźnie nawet bardziej pospolity hałas stał się bezdźwięczny, a co dopiero harmider.

Nostalgia to tęsknota nie wiadomo za czym – pisał Saint-Exupéry (w każdym razie, wydaje mi się, że to on). Czy tęsknota za dźwięcznym harmidrem i wdzięczną literaturą dla dzieci mieści się w tej definicji?

piątek, 17 maja 2013

Refleksje Nocnej Marki


Od paru dni nie sypiam za dobrze. Mniejsza o przyczyny, skupmy się na skutkach.

Po pierwsze, słucham miasta nocą. I dziękuję Bogu i miejskim urzędnikom za to, że z rzezi, która parę lat temu odbyła się przy mojej ulicy, uszło z życiem kilka drzew. Dzięki nim, poza szumem czterech kół, słyszę świergot ptaków - im bliżej poranka, tym głośniejszy i bardziej natarczywy. W dzień tego nie usłyszę. W dzień ptaki przegrywają z jazgotem miasta i zaprzątającymi mnie bardzoważnymisprawami.

Po drugie, myślę. A raczej MYŚLĘ. Z wolna, bez pogoni za plączącymi się wątkami. Bez konieczności natychmiastowych wniosków i niezwłocznego działania. Bez nacisku na "i co z tego". Takie nocne myślenie może wydać OWOC.

Po trzecie, rozmawiam. Z sobą. Z Bogiem. Z tymi, co odeszli. I wbrew mojej gadatliwej naturze, w tych rozmowach głównie słucham. Zdumiewające, ile można się dowiedzieć, kiedy się naprawdę słucha. Choćby siebie samego.

Jak zobaczysz ciemne kręgi pod moimi oczami, nie współczuj.

niedziela, 5 maja 2013

Koniec i początek


Jest taki film z Sandrą Bullock - "Sieć" się chyba nazywa... Sandra gra tam dzielną prorgamistkę, która walczy z ogólnoświatową mafią komputerową. I wygrywa, rzecz jasna. W filmie jest scena, w której programistka, przebywając na urlopie, gdzieś w egzotycznych krajach, siedzi na plaży z laptopem na podołku i zamiast się opalać, stuka w klawiaturę. Pamiętam, że ta scena wydała mi się kompletnie absurdalna - plaża, piasek, palmy i nagle - komputer. Minęło parę lat, a ja siedzę na plaży z laptopem na podołku i stukam w klawiaturę.

Właśnie kończę moje niespodziewane wakacje. Minęły jak sen jaki złoty. W pamięci zostały mi kreteńskie pejzaże, w mięśniach nóg - zakwasy po kilkunastokilometrowej wędrówce przez wąwóz Samaria. A w sercu pewna kelnerka z hotelowej restauracji, która dziś rano, witając się ze mną, poza zwyczajowym Kalimera, dorzuciła z ujmującym uśmiechem: Xristos Anesti - Chrystus zmartwychwstał! Bo dziś mają tu Wielkanoc. Poczułam się jak w domu. Kiedyś jeszcze tu wrócę. A na razie - do zobaczenia Kreto!