czwartek, 27 października 2011

Wydanie piętnaste, poprawione

Późno, bo późno (listopad za pasem), ale lepiej późno niż wcale. Prasa zainteresowała się rynkiem podręczników. I relacjami wydawcy - nauczyciele. Chodzi, rzecz jasna, o kryteria doboru podręczników oraz metody, jakimi ich wydawcy zachęcają preceptorów do nauczania młodzieży według tych, a nie innych pozycji wydawniczych.

O tych metodach nie chce mi się pisać, bo są powszechnie znane. Rynek farmaceutyczny przetestował je już dogłębnie, a w telewizji pokazali. Artykuł w "Rzepie" przypomniał mi natomiast, jaki stres przeżywam co roku w okolicy września w związku z zakupem rzeczonych podręczników.

Przy trójce dzieci jest to wydatek mogący zachwiać budżetem przeciętnej polskiej rodziny. I niestety, od lat nie można już liczyć na powszechny niegdyś proceder dziedziczenia pomocy szkolnych po starszym rodzeństwie. Owszem, czasem można dostać w spadku linijkę czy piórnik, nie dotyczy to jednak w żadnym razie książek.

W całej karierze szkolnej moich dzieci - a trwa ona już dobrych kilkanaście lat - zdarzyło mi się może ze dwa razy, żeby młodsza latorośl mogła kontynuować edukację, używając książki po starszym rodzeństwie. Taki przypadek witany był zatem niczym widok oazy na pustyni i przyjmowany z niedowierzaniem, czy to aby nie fatamorgana.

Bo jeśli nawet, jakimś cudem, nauczyciel młodszej córki wybierał to samo wydawnictwo, które wybrał w przypadku córki starszej (zaznaczam, że chodzi o tego samego nauczyciela, w tej samej szkole), to już w żadnym wypadku nie mogło to być to samo wydanie. Trzy lata różnicy sprawiały bowiem, że nauczyciel widział bezwzględną potrzebę zakupu kolejnej edycji tego samego podręcznika, którą wspaniałomyślny wydawca raczył wypuścić na rynek. Co gorsza, nie udawało się nawet "dziedziczenie" po koleżance, która edukuje się rok wyżej - wydawca publikuje bowiem nowe wydania rok w rok, a nauczyciel idzie z duchem czasu i rok w rok zaznacza na liście podręczników do zakupu - NOWE WYDANIE.

I tak się ten biznes kręci. Zachęcam rodziców do małego wysiłku i porównania "starego" wydania z "nowym". Trzeba mieć umysł mistrza szachowego, by zauważyć różnice. Zakładam, że nauczyciele matematyki są świetnymi szachistami i te subtelności dostrzegają w lot. Pytanie, czy ta bystrość umysłu dotyczy także polonistów, biologów, historyków...

Podobno MEN szuka rozwiązań. Trzymam kciuki. Najmłodsza córka ma jeszcze przed sobą sporo latek w szkole. A w komórce na lepsze czasy czeka cały stos podręczników po starszych latoroślach. Oby się nie okazało, jak w wielu innych wypadkach, że te "lepsze czasy" już były.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz