sobota, 30 stycznia 2010

Owszem, bynajmniej

Umberto Eco napisał kiedyś przezabawny felieton na temat używania przez Włochów słowa "dokładnie". Pastwił się w nim nad tą kalką (wzorem jest angielskie exactly) bezlitośnie, podtykając rodakom pod nos liczne zamienniki. Pewnie nie przypuszczał, że "dokładnie" (wersja rozwinięta: "dokładnie tak") nie jest jedynie utrapieniem Włochów, ale i Polaków, którzy niejako wbrew swej rozwichrzonej, słowiańskiej naturze, werbalnie upodobali sobie dokładność.

Ja, podobnie jak Eco, na "dokładnie tak" mam uczulenie, z którego pewnie z czasem wyrosnę (czyli się przyzwyczaję), chyba że - co bardzo prawdopodobne - zapanuje moda na jakieś inne wyrażonko. Można by się nawet zabawić w typowanie kolejnych kalek językowych, które zaśmiecą nam polszczyznę. Notabene, zabawne, że dopełniacz liczby mnogiej słów "kalka" i "kaleka" brzmi identycznie, co w tym kontekście nabiera szczególnego znaczenia.

Z drugiej strony, niektóre kalki mogłyby być nawet interesujące i dodawać naszym wypowiedziom smaczku. Weźmy takie angielskie indeed. Po naszemu: w istocie, w rzeczy samej. Anglik powie: I am very glad indeed, co wcale nie znaczy, że ów Anglik płonie z radości, bo oni w ogóle rzadko płoną z czegokolwiek. Za to kiedy Polak powie: Bardzo się cieszę, w rzeczy samej - o, to zupełnie co innego! Bo wcale nie wiadomo, czy on się cieszy aż tak bardzo, czy też może zdanie ocieka sarkazmem i nasz Polak nie cieszy się ani trochę. A kiedy dodamy do tego przeczenie - No, indeed - otrzymamy nasze polskie "bynajmniej", z którym kłopotów jest do licha i ciut ciut, o czym z właściwą sobie błyskotliwością opowiedział Wojciech Młynarski w piosence pod tym właśnie tytułem*.

Wracając jednak do osławionego "dokładnie (tak)", muszę się przyznać do pewnej słabości. Otóż mam swój ulubiony zamiennik tej kal(e)ki, którego być może nieco nadużywam - w każdym razie z słowie mówionym (w pisanym pilnuję się, w rzeczy samej). Jest nim słowo "owszem". Lubię je nie tylko ze względu na jego urocze, szeleszczące brzmienie, ale i zawartą w nim przewrotność. Bo "owszem" może oznaczać zarówno potwierdzenie (jak twierdzi słownik PWN, "z odcieniem rezerwy"), jak i przeczenie. Innymi słowy, mówiąc "owszem", mogę mieć na myśli "tak, w rzeczy samej" lub "bynajmniej, wręcz przeciwnie". Tym samym, jako rozmówca robię się tajemnicza i nieodgadniona, co dla kobiety nie jest bez znaczenia. Bo czyż któraś z nas chce być otwartą księgą? Owszem, bynajmniej nie ja!


* Bynajmniej

Trudno nie wspomnieć w opowiadaniu
Choćby najbardziej pobieżnym,
Że się spotkali pan ten i pani
W pociągu dalekobieżnym.
 

Ona - na pozór duży intelekt,
On - jakby trochę mniej,
Ona z tych, co to pragną zbyt wiele,
On szeptał jej:

Za kim to, choć go wcześniej nie znałem,
Przez ciasny peron się przepychałem?
Za Panią, bynajmniej za Panią...
Przez kogo płonę i zbaczam z trasy,
Czyniąc dopłatę do pierwszej klasy?
Przez Panią, bynajmniej przez Panią!
Byłem jak wagon na ślepym torze,
Pani zaś cichą stać mi się może
Przystanią, bynajmniej, przystanią...
Mówię, jak czuję, mówię, jak muszę,
Gdzie Pani każe - tam z chęcią ruszę
Za Panią, bynajmniej za Panią!

Ta pani tego pana męczyła
Przez cztery stacje co najmniej,
Zwłaszcza złośliwie zaś wyszydziła
Użycie słowa "bynajmniej".

A on - cóż, w końcu nie był zbyt tępy,
Cokolwiek przygasł - to fakt,
Jednak ogromne zrobił postępy,
Mówiąc jej tak:

Człowiek czasami serce otworzy.
Kto go wysłucha? Kto mu pomoże?
Nie pani, bynajmniej nie pani...
I kto, nie patrząc na tę zdania składnię,
Dojrzy, co człowiek ma w sercu na dnie?
Nie pani, bynajmniej nie pani...
Dla pani, proszę pani, wszystko jest proste:
Myśli są trzeźwe, słowa są ostre
I ranią, cholernie mnie ranią!
I wiem, że jeśli szczęście dogonię,
W cichej przystani kiedyś się schronię,
To nie z panią, bynajmniej nie z panią!

Trudno nie wspomnieć w opowiadaniu,

Które jest prawie skończone,
Że gdy rozstali się ten pan z panią,
Szedłem za nimi peronem.
I wówczas - tego, co się zatliło
I uleciało w dal,
Przez małą chwilę mi się zrobiło
Bynajmniej żal...

                        
                         Wojciech Młynarski

piątek, 29 stycznia 2010

Boska "Boska"

 Florence Foster Jenkins, Wikimedia Commons

Stało się! Wreszcie dotarłam na spektakl "Boska" w teatrze Polonia. Zatem wczorajszy wieczór spędziłam w towarzystwie Krystyny Jandy, pardon, Florence Foster Jenkins. Kobiety, która tak bardzo chciała śpiewać, że nie przeszkodził jej w tym kompletny brak talentu, a nawet - co tu kryć - słuchu i głosu. Napisałam o niej kiedyś artykuł, będąc pod wielkim wrażeniem nagrania Florence (można go przeczytać tu: Florence Foster Jenkins - kobieta która chciała śpiewać ). Każdy, kto choć raz słyszał, jak ta samozwańcza diva morduje Królową Nocy, zapamięta to do końca życia.

Ale Florence Foster Jenkins, choć na pierwszy rzut oka jest postacią groteskową, w gruncie rzeczy daje nam wszystkim niezłą lekcję. Czego? De-ter-mi-na-cji. Marzyła o śpiewie - i śpiewała. Pragnęła występować - występowała. Śniła o blasku reflektorów w Carnegie Hall - tuż przed śmiercią zaśpiewała na tej scenie. Ktoś powie - łatwo gadać o determinacji, baba miała kupę kasy, to sobie mogła pozwolić na kaprysy. Ale to bardzo niesprawiedliwa ocena Florence. Fakt, pieniądze pomogły jej zrealizować marzenia o występach i nagraniach, ale trzeba ogromnej odwagi i wiary w to, co się robi, by znieść ostrze krytyki, śmiechy na sali, oburzone głosy muzycznych purystów.

Właśnie taką Florence pokazuje w "Boskiej" Krystyna Janda. Kobietę nieco infantylną, lekko zbzikowaną (naprawdę lekko?), ale i pełną pasji oraz wiary w to, że miłość do muzyki dodaje jej anielskich skrzydeł. Szczerze mówiąc, nie miałam pojęcia, że Krystyna Janda ma tak ogromny talent komiczny. Jednocześnie udało jej się zachować umiar i nie popaść w histeryczną groteskę, o co przy tej postaci na pewno nie jest trudno. I rzecz ważna - grana przez Jandę Florence nie tylko bawi, ale i wzrusza. Patrząc na nią i słuchając jej, można zrozumieć, dlaczego ludzie ją uwielbiali. W swojej pasji była tak autentyczna, że fałszywe nuty i piskliwy, drżący głosik schodziły na plan dalszy.

Spektakl "Boska" to prawdziwa perełka w doskonałej obsadzie (świetny Wiktor Zborowski, doskonała Krystyna Tkacz, pełna temperamentu Anna Ibreszer oraz zasługujący na wielkie oklaski Maciej Stuhr w roli nieco cynicznego akompaniatora Florence). A naprawdę boska w "Boskiej" jest Krystyna Janda!

PS Coś dla miłośników opery - posłuchajcie, jak Florence rozprawia się z Mozartem: aria Królowej Nocy

czwartek, 28 stycznia 2010

Co jest, ku..., ja robię w kulturze!

Tak sobie czasem myślę, że zwykły śmiertelnik jak ognia powinien unikać spotkań oko w oko z wielkimi tego świata. Nie dlatego, że wielkość onieśmiela i sprawia, że szary człowiek czuje się jeszcze bardziej szary, ale dlatego, że "wielkość" (cudzysłów użyty świadomie) może się okazać małością, co skutkuje bolesnym rozczarowaniem. Spotkania tego typu mają jednak ogromny walor edukacyjny, dla którego warto pocierpieć.

Mnie się takie edukacyjne cierpienie trafiło wczoraj wieczorem. Umówiłam się z koleżanką w jednej z warszawskich galerii handlowych na kawę. Koleżanka utknęła w korku, więc znużona wyprzedażami, w których ciuchy po obniżce nadal mają cenę trzycyfrową, przycupnęłam przy kawiarnianym stoliczku. W chwilę potem, przy stoliku obok, czyli jakiś metr i trzy centymetry ode mnie, zasiadło dwóch panów. Jeden (wysoki przystojniak) wydał mi się znajomy, a kiedy drugi (niski przeciętniak) zaczął coś o płycie i koncercie, w mózgu otworzyła mi się stosowna klapka - wysoki przystojniak był artystą z gatunku tak zwanych aktorów śpiewających. Jego personaliów nie zdradzę z powodów, które za chwilę staną się jasne - grunt, że gość jest dosyć znany, obdarzony niezłą prezencją i miłym, ciepłym głosem.

Ten właśnie ciepły głos docierał do mnie bardzo wyraźnie (kawiarenka ciasna, stoliki wręcz pchają się na siebie), więc chcąc, nie chcąc, słyszałam każde słowo z toczącej się obok konwersacji. Hm, konwersacji... Raczej monologu, i to dosyć szczególnego. Zwłaszcza, jak na artystę, czyli bądź co bądź przedstawiciela tak zwanej elity kulturalnej. Brzmiało to mniej więcej tak: "Stary, ja pier..., nie masz pojęcia, co się teraz k..., porobiło! Ja śpiewam takie zaj... numery, a ten X zasuwa takie k..., badziewie i kasuje tyle pier... szmalu, że nie masz pojęcia!..."

Nie wiem, czy zacytowałam dokładnie, bo szczerze mówiąc, starałam się stolika obok nie słyszeć. Już po pierwszych dwóch zdaniach było jasne, że nasz artysta nie śpiewa piosenek, tylko numery, a w ogóle, to Wodecki  może się przy nim schować, bo zamiast śpiewać, opowiada na scenie dykteryjki, w dodatku wcale nieśmieszne, bo przecież  "k..., nie jest aktorem"! Przez chwilę korciło mnie, żeby zaprotestować, bo akurat ostatniego lata miałam okazję oglądać pana Zbigniewa Wodeckiego na scenie i nie dość, że śpiewał (i to jak!), to jeszcze grał (i to jak!), a opowiadane przez niego dykteryjki rozbawiły publiczność do łez. Ale dałam sobie spokój. Co będę facetowi dobre samopoczucie psuła.

Z ulgą powitałam przybycie koleżanki. Po czym... zmieniłyśmy lokal. Dawka bluzgów, którymi uraczył mnie pan artysta, pokryła moje zapotrzebowanie kwartalne. Kiedy pospiesznie opuszczałam mój stolik, doleciał mnie jeszcze ostatni akord tego koncertu: "Co jest, ku...! Ja robię w kulturze!"

środa, 27 stycznia 2010

Ja pana chyba skądś znam...

Od czasu do czasu mam - jak mawia moja starsza córka - fazę na porządki. Faza taka pojawia się rzadko i trwa krótko. Wykorzystuję więc te mgnienia oka, by pozbyć się z domu ton niepotrzebnych rzeczy, które jeszcze chwilę wcześniej wydawały się absolutnie niezbędne. Moja ostatnia faza przypadła na wczorajszy wieczór, a dotyczyła szafki z papierami. Wywalone na środek pokoju teczki, zeszyty, bruliony, notesy, kalendarze, koperty, kartki, karteczki i karteluszki utworzyły malowniczy stos, który - gdyby go podpalić - ogrzałby pół województwa mazowieckiego. Przez chwilę wydało mi się, że przejrzenie tego całego bogactwa wyrobów przemysłu papierniczego jest zadaniem ponad moje siły, ale dzielnie stawiłam czoła zniechęceniu, powtarzając sobie w duchu, że co mnie nie zabije, to mnie wzmocni.

Szybko też otrzymałam nagrodę w postaci odnalezionego kalendarzyka na rok 2004, który dawno temu uznałam za bezpowrotnie zaginiony, a znajdujące się w nim cenne zapiski - utracone na zawsze. Piszę to na wypadek, gdyby jakiś wydawca pragnął owe zapiski opublikować - otóż, są i czekają, ale proszę się pospieszyć, bo z doświadczenia wiem, że po porządkach rzeczy z reguły giną jeszcze szybciej niż przed.

W trakcie przeglądania mojego papierowego Mount Everestu spotkało mnie jeszcze parę innych miłych niespodzianek, jak na przykład: zdjęcie do paszportu, którego szukałam bity miesiąc, po czym zrobiłam sobie nowe; kartka, którą dostałam na 18. urodziny od pewnej dawno zapomnianej koleżanki; zaproszenie do Ambasady Francji na uroczystość wręczenia nagród dla laureatów konkursu na przekład literacki (rok 1989 - chyba byłam, ale pewności nie mam); kwit z pralni chemicznej o tajemniczym opisie "garsonka szara damska", której to garsonki w żaden sposób nie jestem w stanie sobie przypomnieć (może powinnam spytać męża?).

Nagle w ręce wpadło mi mocno wyblakłe, nadgryzione zębem czasu zdjęcie przystojnego faceta o zabójczo-melancholijnym spojrzeniu. Faceta, którego zna cała Polska, a w każdym razie ta jej część, która ogląda telewizję i chodzi do kina. Facet ten jest bowiem znanym aktorem. Na odwrocie zdjęcia zielonym flamastrem namalowane zostało przystrojone roślinnym ornamentem serce, a w jego środku figurował napis: "Beato, Beato, oby piękne było dla Ciebie nadchodzące lato." Data i podpis. Przypomniałam sobie - jakieś tysiąc lat świetlnych temu mój drogi ojciec wyciągnął pana Aktora z dosyć ciężkiego choróbska, a pan Aktor odwdzięczył się swoimi fotosami z dedykacją dla córek (moja Siostra też takie ma, z tym że Jej na pewno nie zginęło, bo Ona w papierach ma idealny porządek).

W chwilę potem pojawiło się inne wspomnienie - sprzed zaledwie kilku miesięcy. Czerwiec 2009. Sopot. Festiwal "Dwa Teatry". Wsiadam do hotelowej windy z koleżanką z radia, a w ślad za nami wsiada sławny aktor - "mój" pan Aktor. Koleżanka go zna, więc wita się i mnie przedstawia. Pan Aktor cmoka moją dłoń. A ja mam na końcu języka: "Przecież my się znamy!" W porę jednak przypominam sobie, że rzecz ma się nieco inaczej - to JA znam jego. On o moim istnieniu wiedział przez krótką chwilę, tysiąc lat świetlnych temu, gdy ozdabiał motywem roślinnym zielone serce na swoim fotosie. Ja przez wszystkie te lata zdążyłam przejść od fazy cielęcego zakochania, przez etap platonicznego uwielbienia jego talentu, po szacunek dla dokonań wielkiego pana Aktora. On zdążył pewnie podpisać tysiące fotosów, komponując mniej lub bardziej udane wierszyki w stylu "Katarzyno, Katarzyno, niech Ci zimą ciepło będzie pod pierzyną". Nasza "znajomość" jest wybitnie jednostronna i chwilowa.

Schowałam zdjęcie na dnie mojego "magicznego kuferka" - razem z kartką na 18. urodziny i zaproszeniem od attaché kulturalnego Ambasady Francji. Ciekawe, czy on mnie pamięta?

wtorek, 26 stycznia 2010

Kino do de

Usłyszałam dziś w radio mrożącą krew w żyłach informację. Na rynek wkrótce trafią telewizory pozwalające odbierać obraz w 3D. Trójwymiarowo, znaczy. Ergo, to, co przeżyłam podczas kinowej projekcji "Awatara", teraz będę mogła sobie zafundować w domu, popijając kawę (zamiast coli) i chrupiąc orzeszki (zamiast popcornu). Kiedy główny bohater wzleci nagle w przestworza na barwnym pterodaktylu, ja wzlecę razem z nim, błędnik mi oszaleje i obleję się gorącą kawą (zamiast zimnej coli), a po całym pokoju rozsypię orzeszki (zamiast popcornu). Będzie super.

Okazuje się jednak, że 3D to już niejako przeżytek i nie ma się czym ekscytować. W tym samym radio wystąpił przedstawiciel jednego z producentów odbiorników RTV i oznajmił radośnie, że co sobie będziemy żałować! Dołóżmy jeszcze 4-e i 5-e D! Czwartym będą doznania zapachowe, o piątym nic nie powiedział, ale wydedukowałam, że chodzi o zmysł dotyku.

Hm..., wyobraźmy to sobie. Obejrzyjmy w 5D (na razie, tylko hipotetycznie) film "Złoto dla zuchwałych". Jest tam taka scena, w której amerykańscy żołnierze kryją się przed pociskami niemieckiego Tygrysa. Pech chciał, że na kryjówkę wybrali sobie niszę tuż przy drewnianym wychodku. Tygrys strzela, trafia w wychodek... Co dalej - łatwo sobie dośpiewać. Nasi bohaterowie wychodzą bez szwanku (w końcu, to komedia), ale za to ubabrani po czubek głowy. A my... A my, dzięki cudownej technologii 5D, nie dość, że czujemy roznoszący się w powietrzu wiadomy zapaszek, to jeszcze, za sprawą szóstego D... Yyy, lepiej sobie za dużo nie wyobrażać!

Wychodzi więc na to, że te wszystkie D mogą nam faktycznie dostarczyć niezapomnianych doznań. Pytanie tylko, czy upragnionych. Nie jestem pewna, czy za każdym razem, gdy bohater filmu splunie, chciałabym mieć na twarzy wilgotny ślad, a nosem wyczuć do bólu realistyczny zapach jego potu. Idąc tym torem myślenia, można dojść do wniosku, że wielu filmów po prostu nie da się w 5D oglądać. Weźmy obrazy historyczne, w których akcja toczy się w wiekach średnich, kiedy to - jak wiadomo - z higieną osobistą bywało różnie, a miasta - wszystkie jak leci - cuchnęły w sposób niewyobrażalny. Z takiego seansu można nie wyjść żywym. 

Przewiduję, że jak tak dalej pójdzie, wkrótce zatęsknimy za kinem niemym, w którym Agnes Ayres nadekspresyjnie okazywała miłość Rudiemu Valentino, a ludzie wzruszali się do łez, choć nie czuli zapachu perfum pięknej Agnes ani tchnienia pustynnego wiatru na twarzach. I pewnie szybko uznamy, że kino, które opiera się na dorzucaniu kolejnych D, jest po prostu kinem do de.

poniedziałek, 25 stycznia 2010

W hołdzie Nelllie Bly, czyli parę uwag o parytecie

Od jakiegoś czasu wielką popularność w świadomości społecznej zyskało słowo parytet. W największym skrócie, słowo to oznacza, że ma być po równo, nawet jeśli będzie głupio i bez sensu. Niektórzy nawet posuwają się do stwierdzenia, że jak będzie po równo, to będzie sprawiedliwie (tak niedwuznacznie sugerował Piotr Pacewicz w swoim artykule z grudnia ub. r.). W myśl tej zasady, należałoby w redakcji "Gazety Wyborczej" przydzielić wszystkim równe wynagrodzenia - od gońca po redaktora naczelnego (z zastępcą red. nacz., Piotrem Pacewiczem, po drodze), bo tylko tak sprawiedliwości stanie się zadość.

Na szczęście, nie wszyscy uważają jak redaktor Pacewicz, Magdalena Środa oraz parę innych osób, więc losy parytetu nie są przesądzone. Co za tym idzie, można mieć nadzieję, że w przyszłych wyborach nie będę musiała stawiać po równo krzyżyków przy nazwiskach damskich i męskich, niezależnie od tego, jak oceniam zalety osób, które się za tymi nazwiskami kryją. Istnieje też szansa, że nie będę zmuszona oglądać na sali sejmowej posłanek z kurwikami w oczach, entuzjastek pionowych i poziomych ciągów komunikacyjnych czy też miłośniczek tańca (z gwiazdami, rzecz jasna).

Nie chcę przez to, bynajmniej, powiedzieć, że kobiety się do polityki nie nadają, a w sejmie powinni zasiadać sami faceci, bo są wcieleniem mądrości, uczciwości i innych cnót wszelakich. Nie, nie i jeszcze raz nie! Uważam jedynie, że kobiety doskonale radzą sobie bez upokarzających regulacji. Jeśli któraś ma talent do polityki (co w moim osobistym systemie ocen, wcale nie musi być komplementem), w końcu w ławie sejmowej zasiądzie. A co zdziała i czym się popisze, to już inna sprawa.

Dziś mija 120 lat od dnia, w którym pewna dzielna kobieta pobiła rekord Fineasa Fogga. 25 stycznia 1890  roku Nellie Bly, dziennikarka New York World, powróciła z podróży dookoła świata. Zajęła jej ona 72 dni z haczykiem (sześć godzin z groszami). Nellie była pierwszą kobietą, która wyruszyła w taką podróż bez faceta. Bez faceta też dała się zamknąć w zakładzie dla umysłowo chorych, gdzie spędziła 10 dni, które zaowocowały fascynującym reportażem Ten Days In a Mad-House (http://digital.library.upenn.edu/women/bly/madhouse/madhouse.html). Nie był jej do tego potrzebny żaden parytet. Wystarczył talent, inteligencja, upór... I mądrość Josepha Pulitzera, który jako szef gazety, nie kierował się zasadą "sprawiedliwie znaczy równo". Najtrudniejsze zadania przydzielał Nellie, a nie - zgodnie z regułą parytetu - raz jej, a raz jakiemuś dziennikarzowi rodzaju męskiego.

Na koniec, jeszcze jeden kamyczek do ogródka redaktora Pacewicza. W ramach propagowania parytetu, niech Pan Redaktor będzie uprzejmy pogadać ze swoim zarządem. Zasiada w nim czterech panów i ani jedna pani.  W redakcji też nie lepiej - w ścisłym kierownictwie (naczelny i zastępcy) jedna kobieta przypada na pięciu facetów. Ładnie to tak krzyczeć o sprawiedliwości, u siebie pielęgnując rażące przejawy dyskryminacji? Agora powinna natychmiast ten stan rzeczy zmienić. Osobiście znam parę dziennikarek i menedżerek, które chętnie Wam te 50% załatwią. Nie wiem, czy znajdzie się wśród nich druga Nellie Bly, ale to już Wasze zmartwienie.

piątek, 22 stycznia 2010

Ten paskudny zaraz

Nie, to nie będzie tekst o grypie - ptasiej, świńskiej czy tygrysiej, ani o żadnym innym zaraźliwym paskudztwie. Wspomniany w tytule "zaraz" nie jest zgrubieniem słowa "zarazek", choć można by się w sumie zastanowić, czy to "zarazek" nie jest przypadkiem zdrobnieniem słowa "zaraz". Tak czy siak, z zarazkami nie ma ów "zaraz" nic wspólnego. No, może poza tym, że jest równie wredny, uciążliwy i trudny do wytępienia, jak najbardziej zjadliwe, upierdliwe i niewrażliwe na medykamenty zarazki. Oraz tym, że w skrajnych przypadkach wywołuje bardzo nieprzyjemne objawy, z ciężką reakcją alergiczną włącznie.

Jedną z nieszczęsnych ofiar takiej właśnie alergii na "zaraza" jestem ja. Objawy pojawiły się dosyć dawno, ale je zlekceważyłam i choroba postępowała zdradliwie aż do stanu, w którym leczenie objawowe już nie wystarcza. Potrzebna jest interwencja zgoła chirurgiczna - trzeba dokonać ekstrakcji "zaraza", co - rzecz jasna - może być operacją bolesną. I któż przewidzi efekty uboczne?

Niestety, na tym nie koniec. Bo nawet jeśli operacja się powiedzie i "zaraz" zostanie usunięty skutecznie i trwale, istnieje spore ryzyko, że w jego miejsce pojawi się inny czynnik alergizujący, czyli niejaki "już". Należy on do tej samej grupy co "zaraz" i daje podobne objawy kliniczne - przyspieszony puls, podwyższone ciśnienie, a w skrajnych przypadkach - pianę na ustach. Leczenie - identyczne jak przy "zarazie", rokowania - równie optymistyczne.

Wygląda na to, że są tylko dwa wyjścia: albo przyzwyczaję się do "zaraza" i alergia nań przestanie być aż tak dokuczliwa, albo pewnego dnia "zaraz" zniknie w cudowny sposób, pozostawiając po sobie jedynie wspomnienie, które z czasem przerodzi się w zabawną anegdotę. Jak poznam, że ten dzień nadszedł? O, bardzo prosto. Wystarczy, że gdy spytam córkę: "Zosiu, kiedy zamierzasz się wziąć do lekcji?", moja latorośl odpowie: "Za dwanaście minut/trzy kwadranse/godzinę/jutro/za miesiąc (niepotrzebne skreślić)." W żadnym wypadku ZARAZ.

czwartek, 21 stycznia 2010

Jeśli kiedyś zostanę babcią...

...to:

1. Nigdy nie będę mówiła do wnucząt w trzeciej os. l. poj., np.: "Babcia zaraz kupi Łukaszkowi lizaczka, niech Łukaszek nie płacze."

2. Nie będę kupowała wnuczętom czekoladek, batoników i lodów, jeśli rodzice wnucząt wyraźnie i całkiem bez sensu sobie tego nie zażyczą.

3. A nawet jeśli sobie zażyczą, będę bardzo ostrożna ze słodyczami, które - jak wiadomo - tuczą i psują zęby; zamiast cukierków, będę stosowała owoce i warzywa (np. oskrobaną marchewkę), bo są zdrowe i pyszne.

4. Nie pozwolę sobie wcisnąć wnucząt na: ferie, wakacje, weekendy, romantyczne wyjazdy we dwoje, święta i Sylwestra, bo to zaburza więzi między rodzicami a dziećmi.

5. Nie dam się omamić prośbom  moich dzieci w stylu: "Mamo, może pomogłabyś Maniusi w lekcjach? Tylko ty w tej rodzinie znasz dobrze francuski/angielski/polski/historię (niepotrzebne skreślić)!"

6. Wizyty wnucząt w moim domu obwaruję ścisłymi regułami, których będę przestrzegać z żelazną konsekwencją. Zakazane będzie: włażenie w kapciach na kanapę, bieganie bez celu po całym mieszkaniu, chowanie się po szafach (od zabawy w chowanego są parki i ogrody - najlepiej, nie moje), dotykanie lepiącymi się od czekolady łapami mebli, zasłon i tapicerki, skubanie kwiatów doniczkowych, niekontrolowane wrzaski, wieszanie się na babci (czyli na mnie) i frenetyczne zachęcanie do zabawy w cokolwiek.

7. Pytania z serii "a dlaczego..." ograniczę do dwóch tygodniowo. Prośby w stylu "opowiedz mi bajkę" - do jednej w miesiącu.

8. Na babcine pierożki nie macie co liczyć.

9. O konfiturach własnej roboty możecie sobie pomarzyć.

10. O pierniku na Boże Narodzenie możecie zapomnieć.

Krótko mówiąc, będę NAJGORSZĄ  BABCIĄ  NA  ŚWIECIE!


PS. Ten manisfest dedykuję obu moim babciom - Jance i Władzi, z wdzięcznością za to, że nie były takie, jak powyżej.

środa, 20 stycznia 2010

Eris nie znaczy piękna i młoda


 Eris (Discordia), fot. Wikimedia Commons
Parę lat temu przetłumaczyłam dla PIW-u książkę autorstwa amerykańskiego lekarza, Andrew Weila, zatytułowaną Healthy aging ("Jak się zdrowo zestarzeć"). Jak widać, już w samym tytule autor rozwiewa wszelkie wątpliwości: starość jest nieuchronna i tylko pozostaje pytanie, czy będzie zdrowa i w niezłej formie, czy chora i zniedołężniała. Takie podejście do sprawy bardzo mi odpowiada, bo próby wmawiania ludzkości, że można dożyć 80-ki w ciele i formie dwudziestolatka(i) uważam za jeden z najgorszych pomysłów naszych czasów.

Oczywiście, ta kampania na rzecz wiecznej młodości nie jest pozbawiona marketingowego podtekstu. Gdyby bowiem ludzkość nie wierzyła w te banialuki, upadłoby kilka niezwykle lukratywnych gałezi gospodarki: przemysł kosmetyczny, chirurgia plastyczna, gabinety odnowy, o zwykłych salonach kosmetyczek, fryzjerek i maniukurzystek nie wspominając. I taka pani Irena Eris, która dziś w jednej z radiowych stacji oświadczyła, że jej nazwisko to "sprzeciw, by się nie starzeć", zamiast kremów przeciwzmarszczkowych, musiałaby zacząć produkować maść na odciski, które - jak wiadomo - dręczą zarówno młodych, jak i starych. Która to maść na pewno nie mogłaby kosztować tyle, co krem o cudownej recepturze odmładzającej.

Broniąc pani Eris, ktoś mógłby powiedzieć, że użyła skrótu myślowego, a w gruncie rzeczy miała na myśli to samo co dr Weil. Sęk w tym, że takie skróty myślowe są bardzo niebezpieczne. Czym innym jest bowiem stwierdzenie "nie chcę się zestarzeć", a czym innym "chcę się zestarzeć w dobrej formie". Pierwsze nosi znamiona wyparcia i nieuchronnie prowadzi do rozczarowań. Drugie pozwala śmiało spojrzeć prawdzie w oczy i się z nią mierzyć. Pozwala też uniknąć na stare lata ksywek w stylu "dzidzia-piernik" lub "z tyłu liceum, z przodu muzeum".

Na koniec muszę panią Eris zmartwić. Bogini Eris wcale nie kojarzy się z młodością. To patronka kłótni i chaosu. Córka Nocy i matka Nędzy, Oszustwa i Zbrodni. To złośliwe babsko, które wywołało spór o najpiękniejszą. I wszyscy wiemy, jak to się skończyło.

wtorek, 19 stycznia 2010

Jak kupować narty i tym podobne

Nigdy nie miałam złudzeń, jakoby cena i jakość pozostawały w prostej i zrozumiałej wzajemnej relacji. Kiedy ponad 20 lat temu w najbardziej znanym paryskim lumpeksie o wdzięcznej nazwie Tati kupiłam sobie białe, bawełniane ogrodniczki, za które zapłaciłam mniej niż za szklankę wody mineralnej, a które dopiero rok temu powędrowały do kontenera PCK, zrozumiałam, że brak metki o niczym nie świadczy. O tym, że jej obecność też niczego nie dowodzi, przekonałam się, gdy mi opowiedziano, jak to w Chinach szyje się ubrania, które następnie dzieli się na dwie kupki - do jednej doszywa się metki, dajmy na to, Pierre'a Cardin, a do drugiej nie. Pierwsze idą na eksport, gdzie sprzedawane są za ciężką kasę, a drugie - na lokalne targi.

Stąd też, ze sporą rezerwą odnoszę się do wszelkiego rodzaju marek czy innych brandów, których manifestacją jest stosowna metka i odpowiednio słona cena. I naprawdę, nikt mnie nie przekona (syn próbował wielokrotnie i bez powodzenia), że warto kupić koszulkę zwaną t-shirtem za stówę lub więcej. Podobnie, jak nikt mi nie wmówi, że kawa wypita w filiżance made by Versace smakuje lepiej niż w moim ulubionym fajansowym kubku. Powiem więcej, kawa w Versace mnie osobiście smakuje o niebo gorzej, bo trzymając w ręce takie cacko, myślę wyłącznie o tym, żeby go nie stłuc i doznania smakowe schodzą na dalszy plan. Wiem, bo raz mnie czymś takim uraczono.

Czasem jednak człowiek nie może się ot tak, zwyczajnie, uwolnić od marek i metek. Są bowiem dziedziny życia, w których zakupienie czegoś pozbawionego metki i marki jest prawie niemożliwe, a jeśli nawet możliwe, to mocno nieroztropne. Ostatnio się przekonałam, że taką dziedziną jest narciarstwo. Człowiek nie może iść do sklepu i powiedzieć "Poproszę narty". Jeśli by coś takiego zrobił, sprzedawca spojrzy na delikwenta, jakby mu na głowie wyrosły czułki, po czym spyta o markę. Ewentualnie, jeśli się zorientuje, że ma do czynienia z kompletnym dyletantem, sam zaproponuje mu kilka marek do wyboru, zachwalając ich właściwości. Heady, rossignole, dynastary, atomiki, fishery, salomony... A w każdej przynajmniej po kilka-kilkanaście typów: dla mężczyzn, dla kobiet, dla dziatek, dla początkujących, dla zaawansowanych, dla mistrzów olimpijskich, dla chudych, dla grubych, dla zdolnych, dla fajtłap... Kupujący musi precyzyjnie wpisać się w którąś z kategorii, a potem to już bułka z masłem.

No, nie całkiem. Bo proszę mi powiedzieć, czym się różnią narty "dla początkującej narciarki lubiącej jazdę rekreacyjną" od nart "dla niewymagającej narciarki, która chce się rozwijać"? Czy to się wzajemnie wyklucza? Czy narciarka lubiąca jazdę rekreacyjną (to ja! to ja!) może jednocześnie chcieć się rozwijać (byle nie za szybko!)? A może, biedactwo, nie powinna? Może planując ewentualny rozwój, powinna zakupić drugie narty, bardziej dostosowane do nowych wyzwań? Ot, zagwozdka. To samo z narciarskimi butami. Marki te same lub prawie te same. I mnóstwo parametrów, na które należy zwrócić uwagę. Buty sztywne, miękkie, pośrednie, dla narciarzy takich i śmakich, buty, które same skręcają i takie, które za cholerę skręcić ci nie dadzą.

Nic więc dziwnego, że zakup sprzętu narciarskiego to czynność mocno stresująca. Bo kiedy już człowiek z grubsza określi, do jakiej grupy narciarzy należy (np.początkująca narciarka, jeżdżąca rekreacynie, z naciskiem na rekreacyjnie, bo z tą jazdą to bym nie przesadzała), czeka go niewątpliwie szok w postaci ceny wybranego ekwipunku. W skrajnych przypadkach, za narty, buty, kijki, gogle, spodnie, kurtkę, rękawiczki, kask i dopasowaną do niego stosowną czapeczkę, a także absolutnie niezbędną bieliznę termiczną zapłacić można tyle co za średniej klasy samochód w posezonowej promocji.

I tu - dobra wiadomość! W sektorze sprzętu narciarskiego też istnieją promocje posezonowe. Wystarczy, że w styczniu poproszę o narty czy buty danej marki i typu, ale wyprodukowane rok wcześniej (czyli np. w grudniu ubiegłego roku), cena spada drastycznie - nawet i o 50%! Dzięki takim odkryciom, człowiek ze zwykłego nabywcy zmienia się wprawdzie w nabywcę-tropiciela, goniącego po sklepach realnych i wirtualnych za "poprzednim rocznikiem", ale zysk jest nie do przecenienia. Tym bardziej, że sprzęt ubiegłoroczny od tegorocznego różni się najczęściej jedynie kolorem szlaczka. A za oszczędność w wysokości 350 złotych naprawdę jestem w stanie przeboleć, że moje buty mają na sobie rzucik zielony (rocznik 2009) zamiast fioletowego (rocznik 2010). Nawet nazywają się tak samo: Charm 7, co dla mnie ma znaczenie kluczowe - w końcu nie ma to jak charm na stoku, nieprawdaż?

PS. Co do nart, to wciąż się waham między deskami o nazwie Harmony a nartami innej marki pod nazwą Sensation. Nie jestem bowiem pewna, czy bardziej chcę budzić na stoku sensację, czy może lepiej poruszać się harmonijnie. I z charmem!

poniedziałek, 18 stycznia 2010

Już lepiej niech tańczą












 J. Senyszyn, fot. J. Kruk, Wikimedia Commons         N. Rokita, fot. Arch. Kanc. Prez. RP


Na Wiejskiej zawrzało. Zawrzało też w Brukseli. Jakieś nowe afery? Legislacyjne knoty? Nie, jest jeszcze gorzej! Polityczki idą w tany. Nelli Rokita i Joanna Senyszyn pozazdrościły Annie Musze et consortes i postanowiły zostać gwiazami show biznesu. Kategoria: taniec. Porzuciły poselskie ławy i ruszyły na sale gimnastyczne, zrzucić to i owo oraz nabrać formy, co biorąc pod uwagę stateczny wiek obu pań, zaliczyłabym do czynów heroicznych.

W tak zwanym środowisku opinie raczej nieprzychylne. Koleżanki i koledzy, którzy karnie pozostali w poselskich ławach, komentują nader złośliwie. Że się paniom zawody pomyliły. Że państwo nie płaci im za kręcenie tyłkiem, ale głową. Że to ośmiesza stan poselski i w ogóle nie uchodzi. Że w najlepszym razie odpadną w przedbiegach, co może uratuje je przed ostateczną kompromitacją, ale pociechą jest słabą. I tak dalej w ten deseń.

Obie kandydatki na polską Isadorę Duncan zdają się tym zawistnym jazgotem w ogóle nie przejmować. Eurodeputowana Senyszyn spokojnie rozpisuje sobie treningi, posłanka Rokita twierdzi, że "mamy w życiu za mało tańca" i zamierza to zmienić. Opinie koleżanek (zawistne baby) i kolegów (sztywniacy) traktują z dystansem, co tylko potwierdza ich wybitne kwalifikacje do zawodu polityka. Nie od dziś bowiem wiadomo, że o polityku mówi się różne rzeczy, a znoszenie ciosów krytyki to dla niego chleb powszedni.

Podejrzewam nawet, że dla obu pań szum wokół ich przyszłych tanecznych popisów jest jak manna z nieba. Dla polityka nie ma bowiem gorszej kary niż cisza wokół jego nazwiska. Złota zasada "nie ważne, co mówią, byle mówili" obowiązuje nie tylko w show biznesie, ale i w polityce, która wbrew pozorom, nie jest wcale dziedziną od estrady odległą. Widocznie panie Rokita i Senyszyn uznały, że spektakl, którego dostarczają narodowi z sejmowej i europarlamentarnej ławy, już nie wystarczy i trzeba się trochę powygłupiać na scenie, żeby naród zapamiętał i nie robił błędów w nazwisku.

Osobiście, uważam, że to doskonały pomysł. I jestem całym sercem za tym, by Nelli Rokita i Joanna Senyszyn tańczyły z gwiazdami. Gdybym miała na to wpływ, zaraz po zakończeniu ich tanecznych występów, wysłałabym obie panie do "Jak oni śpiewają", a potem do "Mam talent" (kolejność nieistotna). A potem do "Fortu Boyard". I tak aż do emerytury. Zdecydowanie wolę oglądać panią Senyszyn w kusej kiecce do tańca latino niż drżeć z obawy, z jakąż to światłą inicjatywą europarlamentarną wystąpi. I jestem pewna, że pani Rokita lepiej wypadnie w walcu angielskim niż na sejmowej trybunie.

I kto wie? Może za odważnym przykładem naszych posłanek pójdą inni? Jak się tak dobrze zastanowić, to jest paru polityków (i parę polityczek), których od ręki wysłałabym do różnych programów rozrywkowych. Zamiast ustanawiać nam prawo, niech się zajmą tańcem, śpiewem, akrobatyką sportową i grą na grzebieniu. Szkoda będzie na pewno mniejsza.

niedziela, 17 stycznia 2010

Wolność nie znaczy samowola, czyli o wolności słowa słów kilka

Wolność słowa to wielka wartość. Wie to każdy, kto zasmakował jej przeciwieństwa, czyli knebla cenzury. Za PRL-u nie trzeba było być dysydenckim publicystą, by popaść w kłopoty - przechlapane mógł mieć niepokorny licealista, który na lekcji historii palnął coś o Katyniu. Ciągłe pilnowanie się, by nie powiedzieć o słowo za dużo, to rzecz uciążliwa i upokarzająca, a całe narody zmuszane do tak poniżającej autocenzury, po jakimś czasie karleją intelektualnie i duchowo. Chyba, że skutecznie się temu opierają, broniąc się satyrą i drugim obiegiem.

Ale wróćmy do wolności. Ta od jakiegoś czasu stała się naszym udziałem i chwała za to wszystkim, którzy się do tego stanu rzeczy przyczynili. Tylko, że z wolnością jest jak z każdym wielkim skarbem - trzeba umieć z niej korzystać. Jak człowiek zaczyna zakładać brylantowe spinki lub kolie do wybierania szamba, brylanty prędziej czy później wylądują na dnie kloacznego dołu. Z wolnością słowa jest dokładnie tak samo.

Większość z nas pamięta zapewne słynną sprawę Kazimiery Szczuki, która w wyemitowanym w Polsacie programie Kuby Wojewódzkiego z właściwym sobie wdziękiem parodiowała Magdę Buczek - nieuleczalnie chorą dziewczynę, prowadzącą modlitwy w Radiu Maryja. Opinia publiczna była podzielona - jedni się oburzali, inni uważali, że "bez przesady". Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji uznała, że faktycznie, bez przesady i wlepiła Polsatowi karę grzywny w wysokości pół miliona złotych. Parę dni temu Sąd Najwyższy podtrzymał wyrok sądu niższej instancji - Polsat grzywnę musi zapłacić.

Ktoś spyta: czemu Polsat, a nie sama Szczuka? Ano pewnie temu, że program był nagrany, nie szedł na żywo, więc telewizja miała szansę podjęcia decyzji, czy go wyemitować, czy lepiej zostawić na półce. Wyemitowała. Puściła w eter panią Kazię używającą sobie na kimś, czyjego nazwiska nawet nie pamiętała. A potem, w ramach ekspiacji, tłumaczyła, że nie miała pojęcia o chorobie parodiowanej dziewczyny. Ergo, po osobie zdrowej można sobie w świetle reflektorów jeździć jak po łysej kobyle. W końcu mamy wolność słowa, no nie?

Skoro tak, to może zróbmy eksperyment. Pani Szczuka, o ile wiem, jest zdrowa i pełnosprawna. Zatem, na pewno się nie obrazi, jeśli pani Magda Buczek pójdzie  do telewizji i powie, że jej idolką jest pewna krytyczka i feministka, która być może jest facetem, bo chodzi w garniturach, a poza tym stłasnie fajnie sepleni, nie wymawia "er" i ułoco miesa innych z błotem. Nazwiska krytyczki pani Magda sobie nie przypomni, ale mętnie będzie jej się kojarzyło z jakąś drapieżną rybą. Może doda coś o intelekcie swojej "idolki", który jak ulał pasował do programu "Najsłabsze ogniwo". Będzie błyskotliwie i zabawnie - cha, cha.

Nie będzie. Bo na szczęście, nie wszyscy zakładają brylanty do babrania się w gnojówce. I nie wszystkim wolność myli się z samowolą, a trzymanie języka na wodzy z cenzurą. Granica jest cienka, ale to nie znaczy, że można ją mieć w nosie.

sobota, 16 stycznia 2010

Jak spierniczyć piernik

Są dwa niechybne sposoby, by sknocić każdą, nawet najprostszą potrawę: a) niewolniczo trzymać się przepisu; b) za bardzo chcieć. Obie metody w zasadzie wzajemnie się wykluczają, czego dowiodę za chwilę, ale obie są równie skuteczne. Stosując którąś z nich, można spieprzyć pieprzówkę, chrzanić chrzan i spierniczyć piernik. Słowem - można zepsuć absolutnie wszystko.

Metoda pierwsza, pozornie bezpieczna, w istocie bezpieczna wcale nie jest. Książki kucharskie są bowiem zwykle napisane w taki sposób, jakby ich odbiorcami miały być wyłącznie osoby biegłe w sztuce kulinarnej, mające miarkę w oku i wagę w dłoni oraz wiedzące dokładnie, co to znaczy "dobrze nagrzany piekarnik" oraz "zblanszować warzywa". Jeśli więc ktoś nie urodził się w czepku (kucharskim, rzecz jasna), marne szanse, że realizując punkt po punkcie przepis na jajecznicę, poda na stół coś, co choć z grubsza jajecznicę przypomina.

Metoda druga - "za bardzo chcieć", znana też pod mniej lapidarną nazwą "to się musi udać, bo inaczej się zabiję", nie da się stosować łącznie z metodą pierwszą. Albowiem "chcieć za bardzo" oznacza najczęściej "poprawiać przepis". Autor książki kucharskiej zaleca dodać do ciasta 25 dag miodu? E, te przepisy zawsze takie oszczędne - dodajmy jeszcze trochę! W książce stoi jak wół "piec przez 30 minut w dobrze nagrzanym piekarniku"? Hm, może jednak na wszelki wypadek popiekę to coś jeszcze kwadransik - a nuż nie nagrzałam dostatecznie? W rezultacie, dodajemy tego miodu trochę za dużo, a kwadransik okazuje się kwadransikiem krytycznym, po którym nasz wypiek zaczyna podejrzanie pachnieć i wyglądać jak prosto z kopalni węgla kamiennego.

Czy zatem jest jakiś sposób, by gotować sprawnie i bezstresowo, a nasze wyroby nadawały się do spożycia? Jasne! Ja mam dwa. Pierwszy polega na tym, by gotować wyłącznie to, w czym po latach prób i błędów osiągnęło się prawdziwy i niepodważalny kunszt. Druga metoda zaś jest przeciwieństwem metody "za bardzo chcieć" i nosi nazwę "mieć to w nosie". Moje ptysie przypominają bardziej kajzerki niż te na fotce w książce pt. "Wypieki domowe"? I co z tego! Za to krem mi wyszedł pierwsza klasa! Sernik zapadł się w sobie i zwęglił po bokach? Oj tam! Boczki się obkroi, a dołek zaleje czekoladą. Piernik wykipiał z formy, zalał cały piekarnik i mimo dwóch godzin pieczenia nadal jest kleistą i coraz bardziej cuchnącą mazią? Trudno! Zjemy sałatkę owocową - zdrowsza i nie tuczy! Smacznego!

Tekst dedykuję Mężczyźnie Mojego Życia, który zamiast piernika zje sałatkę owocową, a w ramach prezentu imieninowego otrzymuje ten felieton. Kochanie, przepraszam - zwłaszcza za piekarnik!

piątek, 15 stycznia 2010

Warszawska klęska żywiołowa


 ... zima, zima,
jaka tam zima! 
skoro jak majowy słowik śpiewa...
K. I. Gałczyński


Warszawa zimą wygląda jak w stanie klęski żywiołowej. A zdawałoby się, że w styczniu pod tą szerokością geograficzną śnieg to normalka. Tymczasem - nic z tego! Dla służb miejskich śnieg to żywioł wrogi i nieznany, którego nie potrafią okiełznać w żaden sposób. Przy mojej ulicy, a raczej uliczce, stosy śniegu na chodniku dochodzą do półtora metra, a na jezdni jest tylko nieco lepiej. Samochody parkują jak popadnie - w tym także na pasach ruchu. Teoretycznie, są tu dwa pasy, wiodące w jednym i tym samym kierunku, albowiem moja uliczka jest jednokierunkowa. Praktycznie jednak, od jakiegoś czasu owe dwa pasy zamieniły się w jeden, i to niemożebnie wąski, co powoduje ciągłe zatory i fundowaną przez wściekłych kierowców ponadnormatywną dawkę decybeli. Wszyscy trąbią i przeklinają - śnieg, parkujących, służby miejskie i siebie nawzajem. Armagedon.

W trudnej sytuacji są też ci, którym jakimś cudem udało się zaparkować na chodniku. Cud polegał bowiem na tak zwanym wyczuciu czasu, czyli zaparkowaniu ZANIM pojawił się wrogi żywioł w postaci śniegu. Sęk w tym, że kiedy ów żywioł już się pojawił, zrobił to znienacka i w takiej obfitości, że odkopywanie auta zajmuje wiele godzin. Przy okazji, zakopywane są auta sąsiednie (spróbuj na wąskim chodniku machać łopatą na tyle subtelnie, by nie podsypać śniegu pod samochód stojący obok!), co wydatnie zwiększa czas kolejnych odkopywań. I tak dalej.

Najgorzej zaś ma trzecia, na szczęście niezbyt liczna grupa użytkowników czterech kółek. Są to ci, którzy postawili samochód na chodniku przed klęską żywiołową, po czym beztrosko wyjechali na drugi koniec świata, ciesząc się, że udało im się dorwać bezpłatny kawałek parkingu w samym centrum Warszawy (moja uliczka ma właśnie taki przywilej - tu się za parkowanie nie płaci!). Ale się zdziwią! Bo kiedy wrócą, czeka ich koszt o wiele większy niż miesięczna opłata parkingowa na Okęciu. Śnieg wokół ich samochodów zastygnie w lodową górę, którą trzeba będzie rozłupać przy pomocy młota pneumatycznego. Chyba, że wrócą po roztopach, ale wtedy ich auta spłyną chyba do Wisły, zważywszy, jaka kupa śniegu je przykrywa.

Jeden taki samochód stoi dokładnie przed oknem mojej jadalni i od wielu dni obserwuję z niepokojem pomieszanym z satysfakcją (sama mam garaż podziemny), jak śliczne auto stopniowo zamienia się w śliczny, biały kopiec wielkości Kopca Kościuszki. Może powinnam, w odruchu chrześcijańskiego miłosierdzia, złapać za łopatę i go odkopać. Problem jednak w tym, że odkopując auto, zakopałabym albo chodnik, albo parkujący obok także porzucony wiele dni temu samochód dostawczy. Jego właściciel chyba by mi za to nie podziękował...

Reasumując, Warszawa zimą przypomina Nowy Jork z filmu "Pojutrze", a różnica jest tylko taka, że oni mieli dokąd uciekać ("Na południe - sugerował dzielny Denis Quaid - trzeba migrować na południe!"), a u nas na południu jest ponoć jeszcze gorzej. Poza wszystkim, górale mają takie ceny kwater, że lepiej już chyba machać u siebie łopatą. Albo pojechać metrem, pod warunkiem, że się chce dotrzeć na Kabaty lub Plac Bankowy, bo inne kierunki się na metro nie załapały.

Jedno jest pewne - kiedy Gałczyński pisał swoje "Sanie", jego kulig na pewno nie mknął ulicami Warszawy. Bo tu, wśród trąbienia klaksonów, na pewno nie usłyszałby "majowego słowika".

czwartek, 14 stycznia 2010

Rozterki Guliwera, czyli dlaczego podróże kształcą


Ten, kto powiedział, że podróże kształcą, był na pewno człowiekiem przenikliwym, który na wszelki wypadek nie wyściubił nosa poza swoje podwórko, słusznie podejrzewając prawdziwość innego znanego powiedzenia, że nauka kosztuje. Przekona się o tym każdy, kto zechce zasmakować szerokiego świata, i to niezależnie od formy podróżowania, jaką wybierze. Bo koszt nauki płynącej z wypraw bliższych i dalszych liczony jest nie tylko w mamonie, ale i w innych cennych dobrach, takich jak czas i zdrowie. O kosztach moralnych nie wspominając.

Weźmy takie podróże samochodem. Wystarczy już sama statystyka, by odechciało się siadania za kółkiem i podążania autem dalej niż na sąsiednią ulicę. Stan dróg w niektórych krajach, w połączeniu z powszechnie znaną beztroską innych kierowców (bo przecież nie naszą!), to dostateczny powód, by siedzieć w domu, a gdy się do tego dorzuci korki na autostradach, motywacja do podróżowania zbliża się do zera.

Więc może samolot? Tu statystyka jest raczej pocieszająca, choć kiedy spada jeden Boeing 767, załatwia nam statystyki za sto samochodowych kraks, więc marna to pociecha. Ale założywszy nawet, że nasz Boeing zaliczy tyle samo lądowań, co startów, nerwy przy takiej podróży i tak można mieć w strzępach. Wystarczy, że trafi nam się awaria komputerów na Heathrow. Coś takiego przeżyłam parę lat temu w drodze do Rio, więc wiem, co mówię. Nocy spędzonej na londyńskim lotnisku nie zapomnę do końca życia, zwłaszcza zaś miłego recepcjonisty w jednym z lotniskowych hoteli, który, gdy przyszła moja kolej (po godzinnym czekaniu w kilometrowej kolejce), pogodnie rozłożył ręce, mówiąc: No more rooms. Trzeba przyznać, że akcent miał śliczny.W przeciwieństwie do śniadego faceta, który o 3 nad ranem dobijał mi się do pokoju (w innym hotelu), twierdząc, że to jego room.

Pociąg? Cóż, okazuje się, że zimą nawet podróż z Krakowa do Warszawy może trwać 8 godzin, a co dopiero mówić o ewentualnej podróży do Petersburga. Na taką wyprawę należałoby zagwarantować sobie o wiele więcej czasu, niż jakikolwiek pracodawca byłby nam skłonny przyznać. O innych niedogodnościach, takich jak: ciasne przedziały, nieszczelne okna, działające chimerycznie ogrzewanie (zimą temperatura w przedziale niewiele różni się od tej na zewnątrz, latem przewyższa ją o jakieś 10 stopni) oraz bardzo przypadkowi współpasażerowie o dziwnych nawykach higienicznych, nawet nie warto wspominać.

Autostopu nikomu nie proponuję, bo ryzyko podróży samochodem w połączeniu z ryzykiem natrafienia na psychopatę za kółkiem, to już za wiele, nawet dla kogoś, kto bardzo docenia edukacyjne walory podróżowania. Co pozostaje? Internet, proszę państwa, Internet! Google Earth. Wygodny fotel. Dobra kawa. Dla kochających ryzyko – papieros i koniaczek. Angkor Wat na wyciągnięcie ręki, a o dwa kliknięcia dalej Tadź Mahal lub Wąchock (z dowcipami o sołtysie w pakiecie).

Po co więc tracić czas, nerwy i pieniądze? Odpowiem za kilka tygodni, gdy wrócę z samochodowej podróży do Włoch i samolotowej do Stanów. O ile w ogóle odważę się pojechać. I o ile wrócę.

środa, 13 stycznia 2010

Paszportowa "Polityka" kulturalna

Paszporty rozdane. Gala w Teatrze Wielkim odhaczona. Byłam, widziałam, słyszałam. Trochę się zniesmaczyłam, a trochę ucieszyłam. Wszystkiego opisywać nie będę, bo zrobi(ła) to prasa mainstreamowa, offowa, wirtualna i podziemna, a telewizja to nawet pokazała. Z powodu tej telewizyjnej transmisji, musiałam być na gali pół godziny wcześniej, co mi się nie udało przez warszawskie śniegi (problem z parkowaniem), więc od wczoraj telewizja kojarzy mi się dodatkowo ze stresem (do tej pory kojarzyła mi się głównie z meblem, który stoi nieużywany).

Gala... jak gala. Z brylantem w postaci Grażyny Torbickiej, która udowodniła, że profesjonalista uratuje każdą sytuację. Laureatka paszportu w kategorii Teatr, Sandra Korzeniak, powinna pani Torbickiej wysłać dobrego szampana, bo gdyby nie ona, pani Sandra spędziłaby na scenie kolejne 10 minut, zaplatając coś nieskładnie o ludziach i aniołach, a reszta laureatów nie zdążyłaby odebrać swoich paszportów.

Co może, w niektórych wypadkach, nie byłoby takie złe? Odniosłam bowiem wrażenie, że "Polityka" postanowiła przyznać paszporty wedle zasady "Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek". Świeczka była dla Łukasza Rostkowskiego (vel L.U.C.) za album "39/89 Zrozumieć Polskę". Ogarek dla Karola Radziszewskiego za wystawę w Zachęcie "Siusiu w torcik".

Album Rostkowskiego przesłuchałam i zdejmuję przed nim kapelusz (fakt, że nie noszę, jest bez znaczenia - i tak zdejmuję). Wystawy Radziszewskiego nie widziałam i już nie zobaczę, bo skończyła się w listopadzie, ale wiem, co na niej było i dlaczego na nią nie poszłam. Nie dlatego, że kurator Radziszewski postanowił metaforycznie nasikać do tortu, czyli dokonać artystycznej prowokacji. Ale dlatego, że w tej prowokacji, która w sztuce nie jest niczym nowym, posunął się o parę mostów za daleko. Pokazywanie w jednym z najważniejszych muzeów tego kraju filmu pornograficznego tak się ma do sztuki, jak sikanie do tortu na urodzinach ukochanego dziadka do szacunku dla jubilata.

Fakt, że była to pornografia gejowska, jest kompletnie bez znaczenia. W wersji hetero byłaby równie smaczna (choć pewnie nie dla wszystkich) i równie na miejscu. Oczywiście, można dorabiać ideologię - sama jestem w stanie wykoncypować piękne uzasadnienie (np. pornografia = przedmiotowe traktowanie człowieka, a galeria = miejsce pokazywania przedmiotów - lub coś równie błyskotliwego). Ale można też podejrzewać, że skoro wystawa pana Radziszewskiego potrzebowała aż tak bulwersującego wabika, to może sama kiepsko się broniła?

Widocznie jednak  "Polityka" dojrzała w tym jakąś głębię, skoro Karol Radziszewski paszport dostał. I wiecie co? Może to nie taki głupi pomysł? Z paszportem pan Radziszewski może pojechać sobie gdzieś poza Unię Europejską i sikać w cudze torciki. Na przykład, białoruskie.

wtorek, 12 stycznia 2010

Beza i ptyś

Wielkimi krokami zbliża się luty, a wraz z nim zbliżają się ku mnie Dolomity. Po raz pierwszy w życiu zasmakuję tych pięknych, świetnie przygotowanych stoków, po których nawet narciarka mojej klasy (waham się między zerówką a klasą pierwszą podstawową) zjeżdża bezpiecznie i z wdziękiem. Zależy mi zwłaszcza na tym wdzięku, bo bezpieczeństwo gwarantuje mi opanowany w stopniu niemal doskonałym pług oraz tak zwany "pad ubezpieczony", przy którym najbardziej cierpi siedzenie, ale tej części ciała, na szczęście, świat raczej nie ogląda. Za to wdzięk jest na stoku nie do przecenienia, bo w razie "padu ubezpieczonego" daje szansę na pomocną dłoń jakiegoś narciarza wyższej klasy.

Tak czy siak, postanowiłyśmy wraz z Przyjaciółką (niezorientowanych informuję, że zawsze piszę Ją wielką literą, gdyż jest to Przyjaciółka od przedszkola i - jak sądzę - na całe życie) przygotować się na te Dolomity, bo trudno zachować wdzięk, gdy nogi się trzęsą, a zadyszka uniemożliwia wyartykułowanie prośby o pomoc. W tym celu, od mniej więcej tygodnia, regularnie uczęszczamy na siłownię, żeby poprawić stan mięśni nóg i ogólną formę.

Siłownia jest fajna, dobrze wyposażona i dająca liczne możliwości, z których korzystamy wybiórczo i rozsądnie, żeby nie paść ofiarą przetrenowania. Przy okazji, zerkamy sobie na ogromne monitory, na których wyświetlane są rożne programy telewizyjne. Najbardziej irytujące są te z chudymi modelkami, ale omijamy je wzrokiem. Posiadacze słuchawek mają audio-wideo, ci bez - tylko wideo. Ja należę do tych ostatnich, wychodząc z założenia, że telewizja nie może mi zaoferować nic, czego warto by było słuchać.

Jednak wczoraj przez chwilę żałowałam, że tych słuchawek nie mam. Na jednym z monitorów ujrzałam bowiem naszą byłą Pierwszą Damę, Jolantę Kwaśniewską. Wywiad? Może coś o nadchodzących wyborach prezydenckich? Coś o kobietach w polityce? Akurat! Przed byłą Pierwszą Damą stał talerzyk, a na talerzyku... ptyś. A pani Kwaśniewska z przejęciem pokazywała równie przejętej dziennikarce, jak należy tego ptysia jeść. Z min obu pań wynikało, że sprawa jest poważna, a ptyś stanowi wielkie wyzwanie, które da się porównać chyba jedynie z bezą. Ale nie martwcie się, Rodacy! Program "Dzień dobry TVN" wyjaśni Wam ustami byłej Pierwszej Damy, jak sobie z tym wyzwaniem poradzić i od tej pory żaden ptyś nie będzie Wam straszny.

Słuchawki okazały się zbędne. Poza wszystkim, ptysiów i bez nie jadam, bo się muszę w spodnie narciarskie zmieścić (oglądanie chudych modelek zrobiło jednak swoje). Ale wzrusza mnie troska byłej Pierwszej Damy o kulturę w narodzie. Wzrusza, acz nie dziwi - w końcu, to jej małżonek zasłynął wypowiedzianym w Kijowie zdaniem: Ja skażu po francuski: savoir-vivre.

poniedziałek, 11 stycznia 2010

Pechowiec Ravaillac, czyli dlaczego nie kupię książki Agcy



 fot. Wikimedia Commons

W życiu trzeba mieć szczęście. I dotyczy to nie tylko przebiegu naszego żywota, ale także, a może przede wszystkim czasów, w których człowiek przychodzi na świat. Można się urodzić w XIV wieku, tuż przed wielką epidemią dżumy, a można w wieku XX, kiedy to dżuma w Europie kojarzy się już wyłącznie z powieścią Camusa. Można wyskoczyć z maminego brzucha 31 sierpnia 1939 roku, a można 10 maja 1945. Oczywiście, żadna z tych okoliczności nie daje stuprocentowej gwarancji bezpiecznego i szczęśliwego życia (lub przeciwnie), ale rachunek prawdopodobieństwa robi swoje.

Refleksja ta nasunęła mi się dziś rano, gdy przeglądając rozmaite newsy, natrafiłam na informację o jednym z najsłynniejszych zamachowców XX wieku - Ali Agcy. Facet ma wkrótce wyjść z więzienia i - jak donosi włoski dziennik "Il Giornale" - biedy raczej
 klepać nie będzie. Ma bowiem do sprzedania smakowite historyjki, które z rozkoszą zakupią od niego rozmaite media i wydawnictwa. Blisko półtorej bańki (euro, rzecz jasna) za telewizyjny wywiad, grubo ponad trzy bańki za książki, a do tego wywiady w prasie, która przecież nie wzgardzi kolejną wersją wydarzeń z maja 1981 roku.

Oburzające? Jasne. Trudno się nie wkurzyć, skoro zwykły zabójca (w 1979 roku Agca zamordował tureckiego dziennikarza), niedoszły morderca papieża i terrorysta będzie dyskontował swoją przestępczą przeszłość w tak lukratywny sposób. Cynicznie opowie kilka łzawych kawałków, trochę wyzna, trochę zmyśli i będzie miał życie jak w Madrycie. Zamiast infamii i potępienia, blask reflektorów i kasa.

W tym właśnie kontekście, przychodzi mi do głowy, że taki Piekarski czy Ravaillac to mieli pecha. Jakby się chłopcy urodzili ze czterysta lat później, to zamiast rozrywania końmi poprzedzonego wymyślnymi torturami, odsiedzieliby może po parę latek (Ravaillac więcej, bo mu się zamach na Henryka IV udał, a Pierkarski mniej, bo Zygmunt III Waza zamach przeżył), a potem to już nic, tylko wywiadów udzielać, książki pisać (jak się samemu nie umie, zawsze znajdą się chętni do pomocy) i patrzeć, jak konto puchnie.

A najgorsze w tym wszystkim jest nawet nie to, że jakiś wydawca połakomi się na głodne kawałki Agcy (pecunia non olet), a jakiś telewizyjny gwiazdor "dziennikarstwa" zniży się do przeprowadzenia z nim wywiadu-rzeki. Najsmutniejsze jest to, że znajdą się tacy (liczni, oj, liczni), którzy książkę Agcy kupią i wywiad-rzekę obejrzą. Bez nich żadna pecunia nie popłynęłaby do kieszeni wydawców, mediów i samego Agcy. Bez nich? Bez nas.

niedziela, 10 stycznia 2010

WOŚP, czyli po owocach ich poznacie

 Philánthrōpos - znaczy kochający ludzkość

Filantropia to jedno ze słów, które powoli odchodzi do lamusa. Spytajcie na ulicy dowolnego nastolatka, co to znaczy - głowy nie dam, bo mam jedną, ale założę się o sok grejpfrutowy, że pięciu na dziesięciu wzruszy ramionami i zachichocze nerwowo. Tym większe wrażenie robią tłumy nastolatków wylegające na ulice polskich miast w pierwszą niedzielę karnawału, by z puszkami w rękach zachęcać do filantropii. Mróz nie mróz, śnieg nie śnieg, dzieciaki z czerwonym serduszkiem na plakietce dzielnie potrząsają puszkami, a w wielu, bardzo wielu Polakach budzi się filantrop.

Wielka Orkiestra Jurka Owsiaka gra dziś po raz 18. Dojrzała z niej już dama - pełnoletnia. Dla jednych atrakcyjna, dla innych podejrzanej proweniencji. Jedni chwalą ją za efekty (setki milionów złotych zebrane i przekazane na szlachetne cele), inni wytykają palcami za ostentację i towarzyszące jej światła reflektorów. Jedni mówią, że prawdziwa z niej filantropka, inni że hipokrytka i autolanserka. Wszystkim nie dogodzisz.

Ja ją lubię. I choć bardzo cenię cichą, codzienną pracę jej starszej siostry o imieniu Caritas, Wielka Orkiestra nie wydaje mi się gorsza przez to, że jest głośna i bardziej spektakularna. "Po owocach ich poznacie" - mówi Pismo. Skoro można wykorzystać media w zbożnym celu, to czemu tego nie zrobić? Jurek Owsiak czyni to po mistrzowsku i chwała mu za to.

Nie, nie za to. Chwała mu za czerwone serduszko, które co roku mogę sobie przykleić do kurtki i poczuć się malutką cząstką ogromnej grupy dobrych ludzi, których obchodzi coś więcej niż czubek własnego nosa. Chwała mu za te tłumy nastolatków z puszkami w ręku, dzięki którym "ta dzisiejsza młodzież" jawi się w całkiem dobrym świetle. Chwała mu za bogatych tego świata, zwłaszcza tych anonimowych, którzy kupują na aukcjach kompletnie niepotrzebne rzeczy, stając się w ten sposób filantropami.

I chwała mu za to, że moja córka, 12-letnia Basia, wstała dziś rano bez marudzenia i zaopatrzona w termos z gorącym kakao, poleciała na warszawskie ulice, by kwestować. Nie jestem pewna, czy wie, co znaczy słowo filantropia. Ale nie po słowach - po owocach ich poznacie...

piątek, 8 stycznia 2010

Szekspir, Prokofiew i mała czarna

Parę tygodni temu, jadąc z córkami samochodem (a raczej stojąc w gigantycznym korku), usłyszałam płynące z radia podniosłe tony autorstwa Sergiusza Prokofiewa. O, te właśnie - pochodzące ze sceny balu u Capulettich. "Kto wie, co to za melodia?" - spytałam naiwnie. Córki zamieniły się w słuch, po czym młodsza, Basia, wykrzyknęła: "Ja wiem!" - i zrobiwszy dla efektu pauzę, wycedziła diabolicznym szeptem: "Mała... Czarna..."

Zatkało mnie - kompletnie nie wiedziałam, o jakąż to małą, a w dodatku czarną, chodzi mojemu dziecku, skoro Julia, choć niewątpliwie mała, na ogół tańczy w bieli. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że Basia cytuje... telewizyjną reklamę kawy, w której jakiś sprytny art director wykorzystał muzykę Prokofiewa. O, tempora! O mores! Reklama wdziera się do dusz naszych dzieci, zastępując kulturę i sztukę!

Dlatego, gdy tylko trafiła się okazja, natychmiast kupiłam bilety do Teatru Wielkiego na "Romea i Julię" - balet w trzech aktach, nie zważając na to, że rzeczone trzy akty oznaczają prawie bite trzy godziny na niezbyt wygodnych krzesłach. Ale co znaczy wygoda własnego siedzenia w porównaniu z misją ratowania duszy własnego dziecka?

Ratowanie duszy poszło nieźle. Spektakl okazał się całkiem udany, a nowe nabytki dyrektora Polskiego Baletu Narodowego, Krzysztofa Pastora, w postaci młodych tancerzy zza wschodniej granicy, dały naprawdę niezły efekt. Zarówno Wiktor Jaroszenko (Romeo), jak i Aleksandra Liaszenko (Julia) tańczyli jak marzenie, Anna Białecka (niania Julii) pokazała, co znaczy taniec komiczny, a tańczący Merkutia Paweł Koncewoj po prostu mnie zachwycił. Trzy godziny minęły jak sen jaki złoty.
M. Brown, Romeo i Julia fot. Wikipedia

Niestety, kiedy w pierwszym akcie zabrzmiały słynne takty balu u Capulettich, moja córka pochyliła się do mnie i z nieskrywaną satysfakcją syknęła mi do ucha: "Mała... Czarna..."

P.S. Ta dzisiejsza młodzież, to w ogóle jakaś taka mało romantyczna. Kiedy wychodziliśmy z teatru, Baśka spytała, o co właściwie chodziło z tym nagłym zmartwychwstaniem Julii, bo nie skapowała. Wyjaśniłam, że to była taka "ściema", bo Julia po prosu wzięła środek nasenny... "Ale beznadziejny plan!" - podsumowało moje dziecko. O, tempora! O, mores!

czwartek, 7 stycznia 2010

RP radą stoi

Nie ma to jak dobre wiadomości na początku roku. Najjaśniejsza Rzeczpospolita uratowana! Co tam kryzys taki czy śmaki, co tam inflacje, deflacje czy deprecjacje, furda niże demograficzne i ekonomiczne. Jest bowiem ratunek. Prosty jak budowa cepa i tak oczywisty, że i pod latarnią nie znajdziesz. A imię jego: RADA. Ale nie jakaś tam sobie zwykła - dobra czy zła. Rada NARODOWA. A dokładniej rzecz biorąc, Narodowa Rada Rozwoju. Ha!

Powstała dopiero co, z inicjatywy Prezydenta RP, zatroskanego o losy państwa i narodu. Skupia wybitne postacie świata nauki dziedzin wszelakich, które będą się zbierać, debatować, deliberować i jeszcze parę innych "-ować", na skutek czego powstaną - cytuję: "bieżące i przekrojowe analizy dotykające problemów ekonomicznych i społecznych" (cytat ze strony www Prezydenta RP). Innymi słowy, możemy spać spokojnie, bo przecież, jak mawiał bohater filmu "Jerry Maguire", grunt to dobra analiza.

Prezydencka strona nie precyzuje wprawdzie, czy te światłe umysły będą owe analizy przygotowywały gratis, z czystej miłości do ojczyzny, czy może za opłatą wyciągniętą z kieszeni podatnika. Ale nie bądźmy małostkowi - w końcu warto wyasygnować parę groszy na tak zbożny cel. Bardziej mnie niepokoi informacja, że zaproszenie do szacownego gremium doradców przyjęli także przedstawiciele związków zawodowych. Jak wiadomo, ta grupa wyspecjalizowana jest raczej w protestowaniu i rozwalaniu, a analizy nie są jej najmocniejszą stroną, zatem narady Rady mogą się skończyć paleniem opon.

Dajmy jednak spokój pesymistycznym wizjom i skupmy się na pozytywach. Skoro przez najbliższy rok wszyscy miłościwie nam panujący będą zajęci bardziej kampanią wyborczą niż rządzeniem, może faktycznie przyda się ktoś, kto od czasu do czasu nieśmiało zwróci uwagę na ten czy inny problem. Pytanie tylko, czy NRR także nie jest rumakiem, na którego grzbiecie obecny prezydent ma zamiar za niecały rok wjechać do Pałacu Namiestnikowskiego. Prezydent twierdzi (ustami szefa swojej Kancelarii), że nie, absolutnie, w żadnym razie. Rada jest potrzebna, ba, niezbędna, gdyż - znowu cytat: "nie ma obecnie w Polsce organu lub ciała, które stwarzałoby możliwość zasadniczej debaty programowej o rozwoju naszego kraju i jego przyszłości". A Polska bez organów i ciał to żadna Polska. Amen.

Ambrose Bierce twierdził, że rada jest najmniejszą monetą w obiegu. Kosztuje tyle co nic. I tyleż bywa warta.

wtorek, 5 stycznia 2010

Klik, klik - problem znikł!

Oto doskonała wiadomość dla ludzi cierpiących na uzależnienie od sieci: już wkrótce sformalizowany zostanie zawód internetowego psychologa! Teraz każdy, kto z dala od Internetu czuje się jak narkoman na głodzie, będzie mógł bez wyrzutów sumienia spędzać życie w wirtualnym świecie, mając w dodatku poczucie, że czyni to dla własnego dobra. Będzie mógł godzinami siedzieć na skajpie lub gadu-gadu, gdzie za przystępną stawkę (przystępną, w porównaniu do stawek psychologów "realnych") wirtualny psycholog udzieli mu kompetentnej porady, jak się wyplątać z sieci. Będzie mógł pisać długie mejle, opowiadając o swoich problemach i czytać równie długie, zawierające analizę tychże. Super!

Oczywiście, wirtualny psycholog (dla zmyłki zwany internetowym, coby nie sprawiać wrażenia, że go nie ma) nie będzie się ograniczał do "leczenia" wyłącznie uzależnionych od sieci. Będzie leczył wszystko i wszystkich, prowadząc także internetowe kursy rozwoju oraz tłumacząc sny (sic!). Klik, klik - problem znikł! W niektórych przypadkach tych "klików" będzie pewnie więcej, w innych nieco mniej, ale i tak dostępność usługi będzie większa niż w wypadku psychologa z gabinetem i wiszącym na ścianie dyplomem.

Niektórzy malkontenci utrzymują, że taki sposób prowadzenia porad czy - nie daj Boże - terapii - jest co najmniej ryzykowny. Brakuje w nim bowiem osobistego kontaktu, ponoć niezbędnego w pracy psychologa (psychoterapeuty). E tam, przesada. Skoro można się zakochać przez internet, to co dopiero doradzać (choćby i w kwestiach uczuciowych komplikacji). W końcu emotikonki z powodzeniem zastępują mimikę i jeśli ktoś nie pomyli znaczków, to jego stan emocjonalny będzie dla terapeuty widoczny jak na dłoni. Chyba, że terapeuta się nie zna, ale tu otwiera się pole dla różnego rodzaju trenerów, którzy za przystępną stawkę raz-dwa przeszkolą terapeutę w zakresie internetowego kodu emocjonalnego.

Trochę mnie jednak niepokoi kwestia tożsamości wirtualnego - pardon!- internetowego psychologa. Jak przestrzegają znawcy tematu, Internet to doskonałe miejsce dla uprawiania różnego rodzaju oszustw i procederów przestępczych, bo tu stosunkowo łatwo zachować anonimowość - przynajmniej do czasu wkroczenia policji i prokuratora. Ale wtedy, na ogół, jest już za późno, bo krzywda się stała i się nie odstanie. Pół biedy, jeśli na skajpie zaczepi nas oficer ochrony prezydenta Mahmuda Abbasa (taki zaszczyt kopnął mnie jakieś dwa lata temu: szczegóły tu ). Gorzej, jeśli wybrany przez nas psycholog, który ma nam pomóc rozprawić się z upiorami przeszłości, sam okaże się upiorem teraźniejszości lub - w najlepszym wypadku - świeżo upieczonym magistrem psychologii, który w dodatku pracę dyplomową obronił na trzy z minusem.

Reasumując, pomysł wydaje się co najmniej kontrowersyjny. Choć, jeśli się weźmie pod uwagę, że Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej zamierza wydać rozporządzenie zatwierdzające formalnie zawód wróżbity, psycholog internetowy broni się całkiem nieźle. Dostrzegam w tym nawet pewną logikę, a także wyraz uduchowienia rzeczonego ministerstwa. Które najwyraźniej postanowiło oderwać się od szkiełka i oka. Może pod wpływem internetowego wróżbity?

poniedziałek, 4 stycznia 2010

Za jakieś dwieście-trzysta lat...

Jeśli prawdą jest, że cały rok jest taki jak noc sylwestrowa, to mój 2010 będzie przesiąknięty historiozoficzną refleksją. No bo jak ma być inaczej, skoro znaczną część nocy z 31 grudnia 2009 na 1 stycznia 2010 spędziłam, dyskutując zawzięcie nad rolą generała Okulickiego w wybuchu Powstania Warszawskiego? "Też macie tematy!" - prychnęła moja starsza córka, kiedy usłyszała, o czym dyskutowaliśmy z przyjaciółmi. Ona sama szalała, jak Pan Bóg przykazał, na prywatce i wolę nie pytać o szczegóły, żeby się przy okazji nie dowiedzieć, jak będzie wyglądał rok 2010 w wydaniu Zośki. Młodsza córka dyskusję o Okulickim przespała, przebudziła się na chwilę, gdy rozmowa skręciła na nadchodzące wybory prezydenckie, wypiła Piccolo, po czym znowu rzuciła się w objęcia Morfeusza. Jej rok będzie baaardzo zrelaksowany.

Cóż, niezależnie od mojego Sylwestra, okazji do refleksji nad historią w tym roku na pewno nam nie zabraknie. 2010 obfituje w rocznice - od bitwy pod Grunwaldem, przez Bitwę Warszawską, po rok 1980 i powstanie "najpiękniejszej w klasie robotniczej". Będzie co wspominać i co fetować - jak zwykle trochę bezmyślnie i komiksowo, z klarownym podziałem na "mych" i "onych". Tu Jagiełło, tam Urlich von Jungingen. Tu  Piłsudski, tam Kamieniew. Tu Wałęsa, tam Babiuch, Jagielski et consortes. Im dalej, tym łatwiej ten podział przeprowadzić i go bronić. Im bliżej, tym bardziej granice się zacierają, ludzkie losy plączą, motywacje komplikują. Wczorajsi bohaterowie zyskują miano agentów, przedwczorajsi agenci przeskakują płoty i wielkim, zabawnym długopisem zapisują nowe karty historii. Miłośnicy klarownych podziałów będą musieli poczekać aż opadnie kurz emocji i przemówią wyłącznie fakty. Za jakieś dwieście-trzysta lat...