niedziela, 27 listopada 2016

Moja Ryska Przygoda. Adwent po łotewsku


Ręczna robota




Ku mojej wielkiej radości, okazało się, że adwent po łotewsku to... advent. Albo jakoś tak podobnie. Tak czy siak, nawet gdybym nie wiedziała, że się zaczął, przypomnieliby mi o tym niezawodni handlowcy. Już tydzień temu w supermarkecie Rimi pojawiły się adwentowe wieńce, świece i inne dekoracje, a nad wszystkim górowały wielkie tablice "Akcija", czyli promocja. Zachęta dla tych, co się wahają, czy adwentowe decorum warte jest sięgnięcia po portfel.

Natomiast, na sobotnim targu w mojej dzielnicy, od adwentowych rozmaitości można było dostać zawrotu głowy. Od cen także. Tu żadne "akcijas" nie mają racji bytu. Kramarze stosują się do zasady "catch and run". I tak wiadomo, że jak ktoś się skusi na skromnych rozmiarów wianuszek adwentowy za 20 euro, to następna okazja do zakupu będzie dopiero za rok, więc nie ma co się szczypać.

Co ciekawe, na wczorajszym targu pojawiły się już choinki, co - biorąc pod uwagę stosunkowo odległy termin Bożego Narodzenia - wydaje się nieco zaskakujące. Wątpię, czy ustawiona dziś w domu choinka ma choć cień szansy dotrwania do Wigilii, zatem niewykluczone, że sprzedawane teraz drzewka mają zgoła inne przeznaczenie. Kwestię tę wyświetlę przy najbliższej okazji, indagując łotewskich kolegów w firmie.

W kwestii adwentowego wieńca postanowiłam nie iść na łatwiznę i zrobić go własnoręcznie. Półprodukty nabyłam, korzystając z "akcijas", rzecz jasna. Przy okazji, po raz kolejny się przekonałam, że potrzeba jest matką wynalazku i umocowanie świec na wianuszku nie przekracza moich możliwości. Efekt nie jest może olśniewający, ale za to niepowtarzalny. Stoi sobie teraz w moim pokoju dziennym (nie śmiem nazwać go salonem), przydając mu tak zwanej atmosfery.

A dziś, na mszy porannej, na którą szłam w głębokich ciemnościach, mój wieniec został poświęcony per procura - sam został w domu, bo ruszenie go ze stołu mogłoby nadszarpnąć jego integralność. Do podobnego wniosku doszli zresztą wszyscy, nieliczni, uczestnicy dzisiejszej liturgii - akt poświęcenia wieńców odbył się bez wieńców. Okazało się też, że roraty odprawiane są tu o godzinie ósmej, przez co wezmą w nich udział wyłącznie osoby w wieku emerytalnym. Przypuszczam, że na inne kościół łotewski nie liczy, a o ósmej i tak jest ciemno, że oko wykol, więc nie ma powodu, by rorate cæli desuper zabrzmiało wcześniej. 

Przed wschodem słońca - w drodze do kościoła

Zatem w tym roku roraty nie dla mnie. Nie będę też mogła odbyć swoistej pokuty, którą sobie zaplanowałam. Postanowiłam bowiem cierpliwie i bez słowa skargi, a nawet z entuzjazmem, znosić śpiewy naszych dwóch dyżurnych, parafialnych śpiewaczek, które za punkt honoru wzięły sobie wypełnienie śpiewem każdej, nawet najkrótszej chwili liturgicznej ciszy. Do tej pory pojęcia nie miałam, że dwie osoby w podeszłym wieku mogą mieć tyle energii i determinacji. Repertuar mają przy tym z tych raczej rzewnych, co daje efekt naprawdę trudny do... Stop! Miałam nie narzekać. Za trzy tygodnie Boże Narodzenie! 

Pa! Ryżanka

środa, 23 listopada 2016

Moja Ryska Przygoda. Family photo, czyli fajnie być mikrego wzrostu


Tydzień mnie nie było. To znaczy, byłam, ale gdzie indziej. W sumie, w kilku miejscach, w krótkim czasie. Delegacja połączona z błyskawicznym urlopem, który spędziłam między wizytami u lekarzy i w urzędzie skarbowym a spotkaniami z kilkorgiem przyjaciół - zbyt nielicznymi, jak na potrzeby mojego stęsknionego serca. Bo, oczywiście, na pierwszym miejscu była rodzina, z którą próbowałam spędzać czas na akord, ale szybko się okazało, że się nie da. Jeśli jakiś fizyk czy inny geniusz wykombinuje sposób, by rozciągać czas jak gumę, zyska moją dozgonną wdzięczność, oczywiście pod warunkiem, że to ja będę decydować, który czas się rozciąga, a który niech sobie płynie zgodnie z prawami natury.

Tak czy siak, w ciągu tygodnia zaliczyłam Łódź, Warszawę i Wilno. Z Łodzi przywiozłam odkrycie, że tamtejsze kamienice na Piotrkowskiej nie ustępują pięknem tutejszej secesji, a także świadomość, że w XXI wieku, w centrum Europy nadal zdarzają się kłopoty z dostawą energii elektrycznej i cała dzielnica może nagle zostać pozbawiona światła. Z Warszawy - głównie nieustającą tęsknotę, zachwyt nad odrestaurowaną Halą Koszyki oraz informację, że na sąsiedniej ulicy budują kolejny, gigantyczny biurowiec (właśnie trwają prace ziemne). Z Wilna - mocne postanowienie, że muszę tam wrócić, najlepiej wiosną, bo teraz pierońsko zimno, a z wizyty turystycznej sprzed kilku lat pamiętam tylko Ostrą Bramę, cmentarz na Łyczakowie i kościół św. Pawła.

Oczywiście, zarówno Łódź, jak i Wilno oznaczały głównie działania na polu zawodowym, zatem z obu miast przywiozłam też przekonanie, że stres przed występem publicznym zostanie ze mną do końca moich dni, niezależnie od tego, jak wiele jeszcze konferencji i seminariów przyjdzie mi "obsłużyć". Pomimo podróży różnymi środkami transportu (z dostępnych, nie zaliczyłam jedynie wodnego), tym razem udało mi się wszędzie być na czas, co ostrożnie interpretuję jako odwrócenie złej, brukselskiej passy.

No i znów jestem w Rydze. Mieszkanie przywitało mnie wyniosłym chłodem,  bo przed wyjazdem zakręciłam kaloryfery, a także kompletnie pustą lodówką, jako że zakupy przed podróżą uznałam za głupotę. Nie wzięłam tylko pod uwagę, że powrót nastąpi bardzo późnym wieczorem i trzy cebule oraz resztka nadpsutego twarogu będą moją powitalną kolacją. W takich razach bardzo się przydaje trening z cyklu zwycięstwo ducha nad ciałem, a także mocny napar z melisy na sen.

Za to dziś w pracy - niespodzianka. Nasze biuro odwiedziła pewna Bardzo Ważna Osoba. Zostałam o tym powiadomiona między pisaniem raportu z delegacji a odpowiadaniem na tysiąc mejli, które spłynęły do mojej skrzynki podczas nieobecności adresatki (automatyczna odpowiedź, że mnie nie ma, jakoś nie zniechęciła licznych nadawców, uporczywie ślących kolejne mejle). Kierownictwo poinformowało nas, że zrobimy sobie z Bardzo Ważną Osobą rodzinną fotkę. Pogratulowałam sobie intuicji, która kazała mi przyodziać się w miarę elegancko, w odcieniach czerni i bieli - w sam raz do kolorowego zdjęcia.

Ustawiono nas w trzech rzędach, bo inaczej nie zmieścilibyśmy się w kadrze. I tu dochodzę do sedna. Otóż okazało się, że jednak są jakieś korzyści z posiadania mikrej postury. Jako jedna z najniższych w firmie wylądowałam w pierwszej linii. Nie, nie bezpośrednio obok Bardzo Ważnej Osoby - tę pozycję zajął pewien kolega, którego z nazwiska nie wymienię, a który mierzy z metr osiemdziesiąt. Nie bądźmy jednak małostkowi. Poza wszystkim, z doświadczenia wiem, że takie zdjęcia lądują tam gdzie większość - w jakiejś bardzo rzadko odwiedzanej szufladzie lub na dawno zapomnianym twardym dysku.

A kim była Bardzo Ważna Osoba, i tak Wam nie powiem. Ściśle tajne!

Pa! Ryżanka.

poniedziałek, 14 listopada 2016

Moja Ryska Przygoda. Niewidzialna pełnia w Rydze


Selene zadrwiła sobie
z wszystkich przepowiedni. 
Otulona płaszczem z chmur
przechadza się po niebie
z dala od moich oczu
boleśnie bezsennych

niedziela, 13 listopada 2016

Moja Ryska Przygoda. Poloneza czas zacząć


Parę dni temu do naszego pokoju wszedł Szef Szefów. Takie odwiedziny nie są niczym nadzwyczajnym, bo Szef Szefów lubi od czasu do czasu zajrzeć tu i tam, zagadnąć o tym i o owym, sprawdzić to i owo. Ale tym razem, temat odwiedzin nieco nas zaskoczył.

W krótkich, żołnierskich słowach zostaliśmy poinformowani, że łotewska armia organizuje bal dla oficerów i nasza placówka została na ów bal zaproszona. Może się nań udać każdy, kto ma stosowne odzienie, przy czym, jeśli nie dysponuje mundurem galowym, odzienie to oznacza smoking lub balową suknię. Warunek dodatkowy to umiejętność tańczenia - uwaga, uwaga - poloneza! Bowiem na tradycyjnych, łotewskich balach oficerskich nasz narodowy taniec jest żelaznym punktem programu.

Poczułam zrozumiałą dumę i natychmiast poinformowałam Szefa Szefów oraz siedzących obok kolegów, że to zupełnie jak u nas na balach gimnazjalno-maturalnych. Wszyscy się zdziwili, a Szef Szefów upewnił się, czy mówimy o młodzieży szkolnej. Gdy potwierdziłam, oznajmił z lekkim niedowierzaniem, że musimy mieć bardzo zdyscyplinowaną młodzież, bo tu, na Łotwie, nikt by nie zmusił nikogo poniżej trzydziestki do odtańczenia poloneza. Dlaczego oficerowie nie mają tego problemu, już nie wyjaśnił, a ja nie drążyłam, uznając, że powód nieistotny, ważne, że muszą oddać cesarzowi co cesarskie i poloneza zatańczyć.

Kiedy Szef Szefów wyszedł, kolegom rozwiązały się języki. Natychmiast się okazało, że ani koleżanka Łotyszka, ani kolega Brytyjczyk pojęcia zielonego nie mają, co to jest ten polonez i jakich umiejętności wymaga. Padło pytanie o pokrewieństwo z polką. Oburzona, wyjaśniłam, że i tempo nie to, i pochodzenie odmienne. Natomiast, żeby ich całkiem nie zniechęcić, zarysowałam z grubsza najważniejsze cechy poloneza, podkreślając, że zasadniczo zatańczy go każdy, kto ma dwie nogi i potrafi odmierzać dłuższe i krótsze kroki. Przydatne jest jeszcze pełne gracji kolebanie się na boki, ale i bez tego można chodzonego wychodzić. Grunt to uroczysta mina i pełna godności postawa w stylu "Szabel nam nie zabraknie, szlachta na koń wsiędzie, ja z synowcem na czele i jakoś to będzie!"

Nie jestem pewna, czy inne nacje są zdolne do tego rodzaju podejścia, ale chyba byłam przekonująca, bo kolega na bal się wybiera. Udzieliłam nawet ekspresowej lekcji na korytarzu, nucąc "Pożegnanie Ojczyzny" na przemian z "Panem Tadeuszem". Niestety, nie będzie mi jednak dane zobaczyć poddanego Jej Królewskiej Mości w chodzonym, bo ja nie idę. Mój PiW w Warszawie, a po tylu latach życia w stadle zatraciłam umiejętność tańca z kimkolwiek innym. No, może w polonezie dałabym radę, ale zaraz potem musiałaby zmykać jak ten, nie przymierzając, Kopciuszek, za którym w dodatku nikt nie goni. Groteska i porażka. Liczę zatem na zdjęcia lub - co daj Boże - wideo. Poloneza czas zacząć!

Pa! Ryżanka


piątek, 11 listopada 2016

Moja Ryska Przygoda. Ten sam dzień, różne święta



Jedenasty listopada AD 2016 zaczął się dla mnie bardzo wcześnie. Obudziłam się o piątej rano i - wierzcie lub nie - pchana nieodpartym impulsem, pognałam do szuflady, w której trzymam różne użyteczne rzeczy, takie jak igły, nici, sznurki, kawałki wstążki, nóż fiński (nigdy nic nie wiadomo), latarkę i komplet świec (kto wie, kiedy prąd wyłączą), linkę do wieszania prania i takie tam. Nagle dopadła mnie bowiem myśl, że dziś Dzień Niepodległości, a ja - gapa - nie mam biało-czerwonej rozetki. Więc jak się, do licha, pokażę w pracy?! Łotysze od kilku dni paradują z przypiętymi do ubrania wstążkami w swoich barwach narodowych, a ja co? Mając do dyspozycji wyłącznie biały sznurek i kawałek czerwonej wstążki, wyprodukowałam coś w rodzaju rozetki i dumnie przypięłam do piersi (no dobra, do bluzki, ale do piersi brzmi bardziej uroczyście). Tak wystrojona, pomaszerowałam do pracy, po drodze zakupiwszy wielki sernik, żeby koledzy mogli wraz ze mną uczcić moje narodowe święto. Wiedziałam zresztą, że dziś swoje święto mają też Łotysze, ale nazywa się ono Dniem Zwycięstwa, o czym za chwilę.



Okazało się, że łotewscy gospodarze też postanowili swoje święto uczcić czymś więcej niż kokardą, więc gdy zebraliśmy się na wspólną uroczystość, na stole, obok mojego sernika, piętrzyły się stosy różnych łotewskich słodkości. Po stronie łotewskiej do przemówienia wyznaczony został nasz security officer. Z zadania wywiązał się sumiennie, dzięki czemu wszyscy się dowiedzieliśmy, że łotewskie święto zostało ustanowione na pamiątkę listopada 1919 roku, kiedy to po różnych kolejach losu, pogoniwszy najpierw ostrzących sobie na nich zęby Sowietów, Łotysze musieli pogonić także i Niemców, którym zaświtało, że Łotwa mogłaby być ich. Germańcy pogonieni zostali skutecznie, stąd Dzień Zwycięstwa. Innymi słowy, nasz 11 listopada jest o rok starszy.

Potem przyszła kolej na mnie. Walnęłam przemówienie z wątkiem kombatanckim, wspominając nielegalny marsz z pochodniami przez Krakowskie Przedmieście, w którym w czasach głębokiego komunizmu wzięłam udział wraz z moją drużyną harcerską. I tak się przy tym (przemówieniu, nie marszu) wzruszyłam, że chwilami głos mi drżał jak te pochodnie na wietrze. A gdy skończyłam tę moją nieco nieskładną mowę patriotyczną, security officer powiedział, że oni mają taką tradycję... W Dniu Zwycięstwa, wieczorem, ludzie przychodzą na bulwar nad rzeką, gdzie zapalają świece i pochodnie, żeby uczcić poległych w tamtej wojnie.

Nie mogłam nie pójść. Zaraz po pracy pognałam do domu i z mojej zaczarowanej szuflady wyjęłam świeczkę (ha!). Potem, walcząc z coraz mroźniejszym wiatrem, przemaszerowałam przez most, by po drugiej stronie rzeki zobaczyć coś niesamowitego. Cały mur wokół pałacu prezydenckiego otulono specjalną siatką z drutu. Na tej siatce płonęły setki, może nawet tysiące świec i zniczy. Tłum ludzi schodził się ze wszystkich stron - rodziny, pary, grupki. Każdy ze świecą lub pochodnią. Z chwili na chwilę mur pałacu robi się coraz bardziej świetlisty, jakby płonął kolorowym płomieniem. Pochodnie i znicze ustawiane są też na chodnikach i balustradach, wtykane w śnieżne zaspy. Festiwal światła i pamięci.



Zapaliłam swoją świeczkę. Stoi tam, pomiędzy setkami innych, i płonie na cześć moich własnych, ojczystych bohaterów.Wracając przez most, nuciłam Legiony.


środa, 9 listopada 2016

Moja Ryska Przygoda. W ruskom tieatrie, czyli inny wymiar kultury


Od jakiegoś czasu nosiłam się z zamiarem odwiedzenia tutejszego Teatru Rosyjskiego (TR). Hamowały mnie obawy, że wizyta u rosyjskiej Melpomeny skończy się na tureckim kazaniu, więc odkładałam z tygodnia na tydzień. Ale, jak to w życiu i Rydze bywa, zdecydował przypadek. W poniedziałek do mojego biura wkroczył Rolf (Brytyjczyk pochodzenia norweskiego), pytając nieśmiało i bez większego przekonania: "Czy ktoś tu mówi po rosyjsku?" Nie wyrywałam się, bo "mówi" to niezupełnie to samo, co "trochę rozumie". Ben, czyli Brytol z biurka obok, odpadł w przedbiegach, a Dace - Łotyszka czujnie spytała "A co?"

Okazało się, że Rolf ma bilet do TR, którego nie wykorzysta, bo firma kurierska przywozi jego dobytek z JuKej, więc został uziemiony w domu. I proponuje ów bilet komuś, kto jest w stanie zrozumieć mowę Tołstoja. Dace rzuciła okiem do kalendarza i oświadczyła, że niestety ma lekcję malarstwa. Ja żadnej lekcji nie miałam, choć być może powinnam, zatem uznałam, że w sumie wizyta w TR z powodzeniem może służyć za działalność edukacyjną. Dodatkową atrakcją był fakt, że to TR nie pójdę sama, ale w towarzystwie kolegi Włocha, który - podobnie jak Rolf - studiował rosyjski. Dodam, że obaj studiowali też polski, co wprawia mnie w nieustający zachwyt pomieszany ze zdumieniem.

Zatem wczoraj poszliśmy zmierzyć się z naszym rosyjskim. Sztuka niejakiej Tokarewej, współczesnej dramatopisarki sowiecko-rosyjskiej, o wiele mówiącym tytule Liubit'. Znaczy "Kochać". Pomyślałam, że temat uniwersalny, co wydatnie zwiększa szanse na zrozumienie treści. Jak się okazało - słusznie. Kto by nie zrozumiał opowieści o tym, jak młodziutkie dziewczę zakochuje się w swoim dwa razy starszym, żonatym i dzieciatym nauczycielu muzyki, który to przedmiot afektu okazuje się Felicjanem Dulskim w sowieckim wydaniu. Przy czym jego małżonka nie ma nic wspólnego z Anielą Dulską, bo jest kobietą wprawdzie prostą, ale o głębokiej mądrości życiowej, która wielbi swojego beznadziejnego męża bezgranicznie, ale dobrze zna jego słabości i pewną ręką holuje przez życie.

Tak sobie spojleruję beztrosko, bo primo, i tak nie obejrzycie, a secundo, nawet jeśli, to zakończenia nie zdradzam. Podsumowując, sztuka niezła, zagrana lepiej niż dobrze, może nie na ochy i achy, ale na czwórkę z małym minusem - owszem. Dobra, minus skreślam - części dialogów nie załapałam, więc muszę być bardziej wyrozumiała.

Ale najciekawsze wydarzyło się poza sceną. Najpierw we foyer. Mają tam, obok prowadzących do sali schodów, podest z jakąś rzeźbą i ekranem, na którym wyświetlają się zapowiedzi repertuaru. Przy podeście ustawiła się rosła blondyna w powłóczystej, świecącej sukni, z fryzurą Świtezianki i bardzo odważnym makijażem. Naprzeciwko blondyny zajął pozycję dżentelmen z aparatem. Cyk, cyk, cyk. Fotka za fotką. Niby nic takiego - sama mam fotki w różnych ryskich przybytkach kultury. Ale pozy, które przybierała blondyna - Cindy Crowford wysiada! Tak, wiem, że Cindy to emerytka, ale po pierwsze, blondyna też była w wieku mocno emerytalnym, a po drugie, jeśli chodzi o światowe wybiegi, jestem bardzo nie na czasie.

Wspomnienie blondyny zbladło jednak bardzo szybko. Kiedy podniosła się kurtyna, siedzące z mojej lewej strony dwie panie w wieku - tak na oko i po ciemku - balzakowskim, zaczęły szeptać. Szeptały i szeptały, przez co zupełnie nie mogłam się skupić na dialogach. Siedzący przed nami pan najwyraźniej także nie, bo odwrócił się i uprzejmie poprosił o ciszę. Charaszo, charaszo - usłyszał, przy czym charaszo okraszono, nie wiedzieć czemu, chichotem. Szepty, bynajmniej, nie ustały, po czym rozległ się szelest - jedna z pań grzebała w przepastnej torbie. A kiedy przestała grzebać, w jej reku pojawiła się... flaszka. Nie żadna tam "małpka" - pełnowymiarowa flacha. I obie damy zaczęły się raczyć z gwinta. Po zapachu sądząc, nie była to lemoniada.

Było to o tyle zaskakujące, że w ryskich teatrach (także w operze) alkohol dostępny jest na przerwach w ilościach dowolnych, z czego publika korzysta często i gęsto. Kolejki do baru ustawiają się, jak tylko kurtyna opadnie. W tym wypadku jednak oferta teatralnego bufetu była dla pań nieatrakcyjna. Gadały i popijały przez cały pierwszy i drugi akt. W trzecim nie wytrzymałam i poinformowałam je stanowczo, że wolałabym słuchać dialogów niż ich komentarzy. Dama obok, bardzo już pod wpływem, wydarła się na mnie na całe gardło, po czym, na znak protestu, opuściła widownię, przepychając się przez pół rzędu. Jej kumpela od flaszki wytrwała piętnaście minut dłużej i powtórzyła manewr koleżanki.

Sądząc po reakcji okolicznej publiczności, był to przypadek odosobniony, a nie typowe zachowanie widzów TR. Żeby to sprawdzić, pójdę raz jeszcze. Przy okazji zweryfikuję też inną obserwację - otóż publiczność sporo się śmiała. Ja jakoś nie. Owszem, tu i tam trafił się zabawny dialog, ale ogólnie - przygnębienie przechodzące w rozpacz. Więc jedno z dwojga - albo mam całkiem odmienne poczucie humoru, albo zrozumiałam zdecydowanie mniej niż mi się wydawało. Albo... Kto wie, może rzędy z tyłu też po cichu wspomagały się flaszką. Bo przecież biez wodki nie razbieriosz.

Pa! Ryżanka.

poniedziałek, 7 listopada 2016

Moja Ryska Przygoda. Wypadki chodzą... także w Rydze


Od wypadku minął niecały tydzień. Teraz wreszcie mogę o nim opowiedzieć – po badaniach lekarskich mam już pewność, że wszystko jest w porządku i jedynym wspomnieniem po tym, co się wydarzyło, zostaną zdjęcia mojej zdeformowanej głowy. Ale nie uprzedzajmy faktów.

W dniu Wszystkich Świętych, wieczorem, pożegnałam moją starszą córkę, która po czterodniowej wizycie wracała do Warszawy. Rozstałyśmy się na przystanku. Ona jechała na dworzec autobusowy, ja – rowerem – na siłownię. Doświadczenie mnie nauczyło, że nic tak skutecznie nie tłumi bólu rozstania, jak porządne „złachanie” się na treningu. Ból fizyczny wypiera psychiczny i gra muzyka.

Zmierzałam sobie zatem niespiesznie do mojego klubu fitness. Pogoda paskudna – deszcz ze śniegiem i wiatr. No i ciemno - jak to w listopadowej Rydze o godzinie siedemnastej z haczykiem. Przy chodniku, którym zwykle jeżdżę, już niedaleko siłowni, od paru dni robotnicy grzebali się z jakimś wykopem. Od chodnika odseparowali go ogrodzeniem z żelaznych słupków i rozciągniętej między nimi grubej, niebieskiej folii. W chwili, kiedy przejeżdżałam koło ogrodzenia, dmuchnął wiatr, a najwyraźniej chybotliwa konstrukcja zwaliła się prosto na mnie.

Zdążyłam tylko krzyknąć „Jezus, Maria!” i wraz z rowerem runęłam na pobliski trawnik. Zanim wydostałam się spod parkanu i odnalazłam po omacku leżące na trawie okulary (o dziwo, całe), minęło parę dobrych sekund. Potem dotknęłam głowy i zamarłam. Na czole miałam pół grejpfruta.  Żelazny słup walnął mnie gdzieś między skronią a czołem. Zdjęłam rękawiczkę i pomacałam ponownie – nie było krwi, więc skóra cała. Ale ten guz…!

Do siłowni miałam bliżej niż do domu. W okolicy żywego ducha, nikogo, kto mógłby udzielić pomocy. Kompletnie nie wiem, jak, ale wytargałam rower spod leżącego ogrodzenia, wsiadłam i pojechałam. Muszę natychmiast przyłożyć lód – kołatało mi się w skołatanej głowie. Kiedy weszłam do klubu, urzędujący w recepcji młodzian mało nie zemdlał. Bez gadania poszukał worków z lodem – na szczęście, na siłowni trzymają w lodówce takie  przeznaczone dla sportowców, którzy sobie coś nadwyrężą. Pół godziny przeleżałam na kanapie, a oni zmieniali mi te worki. Ktoś zasugerował wezwanie karetki. Proszę mnie nie pytać, dlaczego odmówiłam. Pewnie na mózg mi padło.

Potem wróciłam do domu. Wieczór spędziłam z lodem na głowie, a noc z bandażem i opatrunkiem z maścią na opuchliznę. Rano guz miał już wielkość śliwki, ale za to czoło przybrało zielonkawą barwę, a oko pokryło się jaskrawym fioletem. Wyglądałam jak podręcznikowy przykład ofiary przemocy domowej. Koledzy z pracy zaciągnęli mnie do lekarza. Lekarz stwierdził, że miałam nieprawdopodobne szczęście, ale na wszelki wypadek zaordynował tomografię. Tomografia potwierdziła: nic mi się nie stało. Uffff...

Uratowała mnie Opatrzność i kaptur, który rzeczona Opatrzność kazała mi włożyć na głowę zaledwie na kilka sekund przed tym, jak wjechałam na feralną ścieżkę. Kaptur zamortyzował uderzenie. Gdyby nie on, na głowie, zamiast grejpfruta, miałabym pewnie Rów Mariański. Straty? Guz na czole, siniec na oku, siniaki na całym ciele, rana na kolanie (zauważyłam ją dopiero następnego dnia), zakrwawione dżinsy oraz wyraźne współczucie w oczach spotykanych na siłowni kobitek („Ta to ma życie! Chłop ją leje, bidulkę!”). Zyski? Żyję i mam się dobrze. Przez parę dni mój szef dopytywał się z troską, jak się czuję. Oko mam wprawdzie nadal fioletowe, ale już trochę zbladło. Niedługo o wszystkim zapomnę.

Na pamiątkę zrobiłam swojej niesamowitej twarzy kilka fotek. Ale nie liczcie na publikację – za drastyczność przekazu usunięto by mi bloga.

Pa! Ryżanka.

sobota, 5 listopada 2016

Moja Ryska Przygoda. Zima w Rydze, czyli o zwycięstwie ducha nad ciałem


W czwartek wieczorem poszłam spać w Rydze jesiennej. W piątek rano zbudziłam się w Rydze zimowej. Za oknem, mimo, a może właśnie dzięki ryskim ciemnościom, całe podwórko lśniło oślepiającą bielą. Nagie drzewo pod moim oknem przywdziało białą szatkę, dzięki czemu z drzewa smutnego przedzierzgnęło się w drzewo odświętne. A gdy wzeszło słońce, było jeszcze piękniej.


Mój zachwyt trwał mniej więcej godzinę, czyli do momentu, kiedy trzeba było opuścić mieszkanie. Bo tuż za progiem okazało się, że to, co tak cudnie wygląda zza okna, w bliższym kontakcie nabiera zupełnie innego wymiaru. Wymiaru, że tak to ujmę, trudności praktycznych. Pod moją klatką schodową ścielił się śnieżno biały (nomen omen) dywan, gruby na jakieś 20-30 cm. Żadnej ścieżki czy czegoś w tym rodzaju. A przejść jakoś trzeba. Moje ocieplane kaloszki sięgają tuż za kostkę...

Natychmiast pogratulowałam sobie przytomności umysłu, która kazała mi tym razem nie wytaskać z mieszkania roweru. Przedarcie się przez te zwały śniegu graniczyłoby z cudem. Z cudem graniczyło także i to, że do chodnika dotarłam, nie nabrawszy śniegu do butów. Potem było już tylko trudniej. Chodnik wąski. Tylko gdzieniegdzie wydeptana ludzką stopą wąska ścieżynka. A z nieba wciąż sypie.


Mojemu gigantycznemu parasolowi zawdzięczam fakt, że do pracy dotarłam, wyglądając jak śnieżynka, a nie jak bałwan. Taką przynajmniej mam nadzieję. Fakt ten jednak doceniłam wyłącznie ja oraz - bardzo na to liczę - kolega, który przyjechał do biura na rowerze (jest żołnierzem, co tłumaczy ów rys szaleństwa w wyborze środka transportu). Okazało się bowiem, że zima zaskoczyła kierowców. I choć od kilku dni na trawie, miast porannej rosy, ścieliła się szadź, koledzy odkładali zmianę opon na zimowe. W związku z czym, piątkowe przedpołudnie upłynęło im pod znakiem wymiany ogumienia.

Zima zaskoczyła także ryskich drogowców. Fakt ten odnotowuję z niejaką satysfakcją, bo miło jest wiedzieć, że nie tylko nasi, polscy drogowcy nie mogą się pogodzić z faktem istnienia zimy. Tak czy siak, zmotoryzowana Ryga stanęła. Nieodśnieżone, śliskie ulice, zero piaskarek czy pługów. Za to kupa ciągnących się w tempie ślimaczym samochodów. Samochodów rozjeżdżających zalegający na ulicy śnieg, który powoli, acz systematycznie zmienia się w szarą, kleistą breję.

I tu muszę, niestety, powrócić do wątku, wielokrotnie już poruszanego - wątku ryskiej, kompletnie niewydolnej kanalizacji. Kiedy na ryskich ulicach pojawia się nadmiar wody, woda ta stoi tam sobie dopóty, dopóki nie odparuje. A kiedy ta woda ma postać półpłynnych zwałów błota, przejście na drugą stronę ulicy staje się wyzwaniem na miarę przekonania niektórych, że czarne jednak jest czarne, a białe - białe. Mnie się nie udało. Wracając z pracy, ugrzęzłam jedną nogą w brei, do kaloszka wlało mi się pół litra wody i do domu dotarłam w stanie łatwym do przewidzenia. Ale prawdziwe wyzwanie było dopiero przede mną...

Bo wieczorem szłam do ryskiego Teatru Opery i Baletu. A jest regułą niepodlegającą dyskusji, że do ryskiego TOiB należy przyjść ubranym elegancko. Suknie z gołymi plecami nie należą do rzadkości, muchy i krawaty to standard. Zatem kaloszki nie wchodzą w grę i przyzwoity but to minimum tego, w czym można się tam pokazać. W drodze kompromisu wybrałam skórzane kozaki. Nie mają obcasa, ale i tak wygrywają z traperami, więc nie ma co marudzić. Niestety, wygrywają wyłącznie pod względem elegancji, bo pod każdym innym są do tyłu. Spacerowanie w nich po śliskich chodnikach, gdzie śnieg powoli zmienia się w lód, zakrawa na przejaw skłonności samobójczych.

Moja droga do TOiB przypominała tor przeszkód. Przy czym, przeszkodami były moje własne, nieustannie ślizgające się nogi. Nie zliczę, ile razy zadawałam sobie pytanie, czy "Jezioro łabędzie" jest tego warte, a odpowiedzi udzielałam w języku niemającym wiele wspólnego z kulturą.

Na szczęście, było. Podobnie jak zapierające dech pejzaże nocnej, zimowej Rygi. Co skłania mnie do refleksji, że człowiek to jednak istota posiadająca duszę. Duszę, która skutecznie potrafi wygrać ze słabym ciałem. I to by było na tyle w temacie ryskiej zimy.

Pa! Ryżanka.



Moja Ryska Przygoda. Zima w Rydze, czyli o zwycięstwie ducha nad ciałem


W czwartek wieczorem poszłam spać w Rydze jesiennej. W piątek rano zbudziłam się w Rydze zimowej. Za oknem, mimo, a może właśnie dzięki ryskim ciemnościom, całe podwórko lśniło oślepiającą bielą. Nagie drzewo pod moim oknem przywdziało białą szatkę, dzięki czemu z drzewa smutnego przedzierzgnęło się w drzewo odświętne. A gdy wzeszło słońce, było jeszcze piękniej.


Mój zachwyt trwał mniej więcej godzinę, czyli do momentu, kiedy trzeba było opuścić mieszkanie. Bo tuż za progiem okazało się, że to, co tak cudnie wygląda zza okna, w bliższym kontakcie nabiera zupełnie innego wymiaru. Wymiaru, że tak to ujmę, trudności praktycznych. Pod moją klatką schodową ścielił się śnieżno biały (nomen omen) dywan, gruby na jakieś 20-30 cm. Żadnej ścieżki czy czegoś w tym rodzaju. A przejść jakoś trzeba. Moje ocieplane kaloszki sięgają tuż za kostkę...

Natychmiast pogratulowałam sobie przytomności umysłu, która kazała mi tym razem nie wytaskać z mieszkania roweru. Przedarcie się przez te zwały śniegu graniczyłoby z cudem. Z cudem graniczyło także i to, że do chodnika dotarłam, nie nabrawszy śniegu do butów. Potem było już tylko trudniej. Chodnik wąski. Tylko gdzieniegdzie wydeptana ludzką stopą wąska ścieżynka. A z nieba wciąż sypie.


Mojemu gigantycznemu parasolowi zawdzięczam fakt, że do pracy dotarłam, wyglądając jak śnieżynka, a nie jak bałwan. Taką przynajmniej mam nadzieję. Fakt ten jednak doceniłam wyłącznie ja sama oraz - bardzo na to liczę - kolega, który przyjechał do biura na rowerze (jest żołnierzem, co tłumaczy ów rys szaleństwa w wyborze środka transportu). Okazało się bowiem, że zima zaskoczyła kierowców. I choć od kilku dni na trawie, miast porannej rosy, ścieliła się szadź, koledzy odkładali zmianę opon na zimowe. W związku z czym, piątkowe przedpołudnie upłynęło im pod znakiem wymiany ogumienia.

Zima zaskoczyła także ryskich drogowców. Fakt ten odnotowuję z niejaką satysfakcją, bo miło jest wiedzieć, że nie tylko nasi, polscy drogowcy nie mogą się pogodzić z faktem istnienia zimy. Tak czy siak, zmotoryzowana Ryga stanęła. Nieodśnieżone, śliskie ulice, zero piaskarek czy pługów. Za to kupa ciągnących się w tempie ślimaczym samochodów. Samochodów rozjeżdżających zalegający na ulicy śnieg, który powoli, acz systematycznie zmienia się w szarą, kleistą breję.

I tu muszę, niestety, powrócić do wątku, wielokrotnie już poruszanego - wątku ryskiej, kompletnie niewydolnej kanalizacji. Kiedy na ryskich ulicach pojawia się nadmiar wody, woda ta stoi tam sobie dopóty, dopóki nie odparuje. A kiedy ta woda ma postać półpłynnych zwałów błota, przejście na drugą stronę ulicy staje się wyzwaniem na miarę przekonania niektórych, że czarne jednak jest czarne, a białe - białe. Mnie się nie udało. Wracając z pracy, ugrzęzłam jedną nogą w brei, do kaloszka wlało mi się pół litra wody i do domu dotarłam w stanie łatwym do przewidzenia. Ale prawdziwe wyzwanie było dopiero przede mną...

Bo wieczorem szłam do ryskiego Teatru Opery i Baletu. A jest regułą niepodlegającą dyskusji, że do ryskiego TOiB należy przyjść ubranym elegancko. Suknie z gołymi plecami nie należą do rzadkości, muchy i krawaty to standard. Zatem kaloszki nie wchodzą w grę i przyzwoity but to minimum tego, w czym można się tam pokazać. W drodze kompromisu wybrałam skórzane kozaki. Nie mają obcasa, ale i tak wygrywają z traperami, więc nie ma co marudzić. Niestety, wygrywają wyłącznie pod względem elegancji, bo pod każdym innym są do tyłu. Spacerowanie w nich po śliskich chodnikach, gdzie śnieg powoli zmienia się w lód, zakrawa na przejaw skłonności samobójczych.

Moja droga do TOiB przypominała tor przeszkód. Przy czym, przeszkodami były moje własne, nieustannie ślizgające się nogi. Nie zliczę, ile razy zadawałam sobie pytanie, czy "Jezioro łabędzie" jest tego warte, a odpowiedzi udzielałam w języku niemającym wiele wspólnego z kulturą.

Na szczęście, było. Podobnie jak zapierające dech pejzaże nocnej, zimowej Rygi. Co skłania mnie do refleksji, że człowiek to jednak istota posiadająca duszę. Duszę, która skutecznie potrafi wygrać ze słabym ciałem. I to by było na tyle w temacie ryskiej zimy.

Pa! Ryżanka.


wtorek, 1 listopada 2016

Moja Ryska Przygoda. Kapu svetki polskiej emigrantki


Dziś w Rydze spadł pierwszy śnieg. Roztopił się, nim doleciał do ziemi. Dyskretny sygnał od wszystkich świętych, że trwałość jest rzeczą nie z tego świata.

Pierwszy listopada. Chyba pierwszy w moim życiu, kiedy wszyscy święci pochylają się nade mną z wysokości niepolskiego nieba. I pierwszy, kiedy nie mam żadnych planów związanych z chryzantemami, zniczami oraz "pańską skórką".

Na Łotwie - dzień jak co dzień. Żadne tam święto. Lud pracujący podąża do roboty, lud niepracujący - w sobie tylko znane miejsca, ale raczej nie do kościoła. Tam podąża tylko lud mówiący po polsku, którego w Rydze jest trochę. Czyli, między innymi, ja. Razem z moją średnią latoroślą, która dziś właśnie kończyła kilkudniową wizytę w Rydze, poszłyśmy do Matki Boskiej Bolesnej, gdzie o 12.00 odbywa się msza w języku polskim. Wszystkich Świętych uhonorowałyśmy w towarzystwie głównie starszych pań, które do ludu pracującego już nie należą.

Nie wiem, czy polskie babcie udały się dziś na cmentarz, żeby zapalić znicze, ale łotewskie raczej nie. Bo na Łotwie, owszem, pamięta się o tych, co odeszli do lepszego świata, ale tę pamięć świętuje się trochę inaczej i kiedy indziej.

Łotewskie świętowanie nazywa się kapu svetki. Można to przetłumaczyć jako święto grobów. Odbywa się latem i, o ile się zorientowałam, ma charakter święta parafialnego. Po niedzielnej mszy, podczas ogłoszeń duszpasterskich, ksiądz zapowiada: dnia tego i tego, na tym i na tym cmentarzu, świętujemy nasze kapu svetki. Spytałam łotewską koleżankę z pracy, jak to wygląda. Parafianie spotykają się na cmentarzu. Ksiądz odprawia nabożeństwo. Sprząta się mogiły. Pali się znicze, składa kwiaty. Ksiądz błogosławi groby. Innymi słowy, święto zmarłych, tyle że nogi nie marzną. No i kwiaty inne, bo marcinków i chryzantem jeszcze nie ma.

Dziś nad polskimi cmentarzami unosi się łuna światła. Żałuję, że jej nie zobaczę. W tym roku moje kapu svetki mają wymiar wyłącznie duchowy. Ale przecież głównie o to chodzi, czyż nie?