poniedziałek, 23 stycznia 2017

Morze zimowe. Impresja



Morze zimowe jest inne…
Nie szepcze kochankom
słodkich ballad lirycznych
w rytmie bossa novy.
Nie stroi się w turkusy,
opale, szafiry…
Morze zimowe jest nagie.
Krzyczy z bólu i zimna,
marznąc pod lustrem nieba
ciężkim od ołowiu.


niedziela, 22 stycznia 2017

Moja Ryska Przygoda. Algorytmy, Trump i ja


Po wczorajszej, prawie słonecznej sobocie, ryska niedziela uznała, że dosyć tego dobrego i uraczyła mnie aurą w kolorze brudnej ścierki. W powietrzu mglista i zawiesista wilgoć, a na dokładkę wiatr, który mało mnie nie zdmuchnął do Dźwiny, gdy maszerowałam przez most. Do domu wróciłam przewiana (nie mylić z zawiana) i utwierdzona w żelaznym postanowieniu, że dziś już nie ruszam się z domu na krok.

No, ale coś trzeba robić. Nieopatrznie sięgnęłam po tablet. A tam już na mnie czyhał niejaki Michał Kosiński (vel Michal Kosinski) ze swoim algorytmem. Niezorientowanym wyjaśniam, że ten zdolny, młody człowiek, obecnie asystent na Uniwersytecie Stanforda, jeszcze jako student Cambridge opracował algorytm diagnozujący cechy osobowości na podstawie aktywności w sieci. Na przykład, analizując nasze "lajki" na Fejsie. To tak, w największym skrócie.

O tym wynalazku głośno było w mediach przy okazji ostatnich wyborów w Stanach, bo autorzy chwalili się, że to właśnie ich algorytm przyczynił się do wygranej Trumpa, umożliwiając skuteczne profilowanie grup docelowych. Teraz przypomniał o nim wywiad na portalu innpoland.pl, na który się nadziałam. Nie dowiedziałam się niczego nowego, ale za to był tam link do strony University of Cambridge, gdzie można sobie takie profilowanie zawinszować Na przykład, logując się przez Facebooka.

Co mi szkodzi? - pomyślałam. Klik, klik, klik i... figa z makiem! Cambridge poinformował mnie uprzejmie, że liczba moich lajków jest niewystarczająca do przeprowadzenia profilowania, a oni nie są fanami guesswork. Znaczy się, nie spekulują, tylko analizują, a jak nie mają czego, bo jestem zawstydzająco nieaktywna jeśli chodzi lajkowanie, to mnie nie sprofilują i szlus. Choć nie całkiem szlus, bo Cambridge profiluje nie tylko na podstawie Fejsa i lajków. Proponują mi zatem inny test, który sprofiluje mnie równie skutecznie.

Postanowiłam iść za ciosem. Tym bardziej, że test polegał na napisaniu dowolnego tekstu na co najmniej dwieście słów. Bułka z masłem, nawet po angielsku! Naprędce skleciłam historyjkę o dziewczęciu imieniem Calluna, które urodziło się na wrzosowisku, było rude, nieurodziwe i dosyć samotne, ale generalnie miało to w nosie. Równie dobrze mogłam napisać o astronaucie, którego wyprawa do Galaktyki Wężownika okazała się totalną klapą. Albo... Dobra, oszczędzę Ci, Czytelniku, poronionych płodów mojej wyobraźni. Po mniej więcej trzystu pięćdziesięciu słowach kliknęłam "profiluj" (albo jakoś tak, nie pamiętam dokładnie).

Wynik był, hm, zastanawiający. Może nie taki całkiem do bani, ale momentami kontrowersyjny. Zdecydowałam, że dam im jeszcze jedną szansę. Wybrałam inny z proponowanych testów. Ten miał mnie sprofilować na podstawie moich gustów muzycznych. Wyświetla ci się lista wykonawców, a ty klikasz tylko na jedną z opcji: uwielbiam, lubię, mam w nosie, nie lubię, nie znoszę. Prościzna. Pod warunkiem, że wiesz, o kogo chodzi. Co do mnie, połowy wykonawców nie znałam w ogóle, a niektórzy tylko obili mi się o uszy, i to z daleka. Przypuszczam, że na tej podstawie można mnie było dokładnie sprofilować, gdy chodzi o przedział wiekowy - zna Pink Floydów, nie ma pojęcia, kim jest YXZ. Oceniałam więc, kogo znałam, a kogo nie znałam, załatwiałam przyciskiem "mam w nosie". Po kilku minutach: Gratulacje! Zostałaś sprofilowana!

Mój prawdziwy profil

Porównałam oba wyniki. Cóż, nie da się ukryć, mam złożoną osobowość. Ba, nawet pełną sprzeczności. Na przykład, z testu "literackiego" wyszło, że jestem stąpającą twardo po ziemi, konserwatywną tradycjonalistką. Z "muzycznego", że mam osobowość liberalnej artystki o skłonnościach marzycielskich (może przez te liczne odpowiedzi I don't care?). A najlepsze jest to, że na podstawie opowieści o Callunie Cambridge oszacował mnie na 20 lat mniej niż mam oraz nadał mi bardzo, ale to bardzo dużą dozę cech męskich. W zasadzie, wstyd powiedzieć, ale w 92 procentach jestem facetem, czego chyba nie powinnam pisać, bo może to czytać mój PiW (choć to o wieku mogłoby go nawet ucieszyć).

Po tej dawce wstrząsających informacji na swój temat, uznałam, że słusznie przez całe życie nie ufałam żadnym algorytmom. Oraz, że jeśli Trump faktycznie korzystał z tego ich wynalazku, to jego wygrana przytrafiła się pomimo, a nie dzięki. CO BYŁO DO UDOWODNIENIA.

Pa! Ryżanka






sobota, 21 stycznia 2017

Moja Ryska Przygoda. A morze zimą..?

A morze zimą jest inne.

Tak, zupełnie inne od morza letniego. Od jesiennego pewnie też, ale jesienne przegapiłam z kompletnie dla mnie niezrozumiałych względów. Po prostu, nie przyszło mi do głupiego łba, by w któryś jesienny weekend wsiąść do pociągu byle jakiego, byle jechał do Jurmali (a mam ich do groma i ciut, ciut, i to prawie spod domu), i zobaczyć, jak wygląda Bałtyk pod niebem, dajmy na to, październikowym. No, ale nic straconego, nadrobię to w 2017.

Za to dziś wsiadłam do kolejki i w dwadzieścia minut później wysiadłam w Majori (część Jurmali). Ze stacji do plaży pięć minut. A potem...

Potem zaparło mi dech. Nie tylko dlatego, że wiało (jak to nad morzem), ale głównie dlatego, że widok był fantastyczny. Niebo, morze, plaża - wszystko monochromatyczne, w odcieniach bieli i szarości, z niewielką domieszką czegoś brunatnego. Żadnych dźwięków, poza natarczywym szumem morza i świstem wiatru. I wszystko jakieś takie dzikie, niepokojąco samotne.



Wędrowałam plażą, za jedyne towarzystwo mając kilka ptaków i swoje myśli. I nagle dotarło do mnie, że - choć to dla mnie, Warszawianki z dziada pradziada, brzmi niewiarygodnie - MIESZKAM NAD MORZEM. Mogę po nie sięgnąć de facto w każdej chwili. Nie muszę jechać przez wiele godzin, martwić się o nocleg. Wystarczy, że najdzie mnie ochota na szum morskich fal i zgrzyt ziarenek piasku pod stopami.

Muszę zatem wykorzystać ten dar losu i zawrzeć bliższą znajomość z Bałtykiem Wszystkich Czterech Pór Roku. To jedno z moich postanowień noworocznych. Sic!

Pa! Ryżanka


czwartek, 19 stycznia 2017

Moja Ryska Przygoda. Gawęda przy kominku, czyli niech żyje frankofonia!


Kiedy słyszę słowo gawęda, mam dwa skojarzenia. Pierwsze, natychmiastowe, zalatujące psem Pawłowa, to: ogień (z ogniska, kominka lub świeczek), harcerski mundurek i opowieść z morałem snuta przez druhnę komendantkę lub druha komendanta. Najpierw tych gawęd słuchałam, potem je wygłaszałam, niektóre pamiętam do dziś. Drugie skojarzenie też nosi harcerski mundurek oraz znamiona działalności artystycznej - był kiedyś taki harcerski zespół pieśni i tańca, który nazywał się Gawęda.

Kiedy zatem wczoraj do mojego biura wkroczył kolega - żołnierz i rodak w jednej osobie, i spytał, czy mam ochotę się wybrać na spotkanie z gawędą (Gawędą?!), bo jego żona idzie i proponuje mi wspólne wyjście, w pierwszej chwili kompletnie zgłupiałam. Przed oczyma stanęli mi dawni artyści harcerskiego zespołu Gawęda, którzy jakimś cudem, mimo podeszłego wieku oraz przyciasnych mundurków, załapali się na występy gościnne w Rydze. Była to wizja dosyć przerażająca, co widocznie odmalowało się na mojej twarzy, bo kolega pospiesznie wyjaśnił, że chodzi o taki nieformalny klub konwersacji po polsku, który stworzyła grupka pań "w pewnym wieku", o korzeniach polskich. A żona kolegi, która trafiła tam przypadkiem, wspiera tę miłą inicjatywę swoją nieskalaną wschodnim akcentem polszczyzną. Propozycja wydała mi się interesująca, więc poszłam.

Spotkanie odbywało się w dzielnicowym domu kultury (w mojej dzielnicy), w pięknym, starym dworku, nieco odpicowanym w stylu "fasada rządzi", czyli z zewnątrz wszystko cacy, a w środku... trochę mniej. Ale za to w salce, gdzie odbywało się spotkanie, stał cudowny, kaflowy piec, pełniący rolę kominka, więc od razu poczułam, że klub konwersacji "Gawęda" znalazł sobie właściwe miejsce. Niestety, ostatnio palono w nim chyba za czasów pierwszej Republiki Łotewskiej, więc pod koniec spotkania cienka koszula i sweter okazały się rozwiązaniem nazbyt optymistycznym.






Szybko też wyszło na jaw, że sygnalizowany przez kolegę "pewien wiek" oznacza z grubsza siedemdziesiąt plus, z bardzo nielicznymi wyjątkami, do których zaliczałyśmy się ja i żona kolegi. Niech nikogo jednak nie zwiodą liczby! Działaczki klubu swoją energią mogłyby spokojnie uruchomić elektrownię jądrową. Stanowiąca główny cel spotkania konwersacja przybierała niekiedy formy niezwykle ożywionych dyskusji w stylu "jedna przez drugą", a wszystko to w naprawdę bardzo pięknej polszczyźnie. Było to tym bardziej wzruszające, że wszystkie panie urodziły się na Łotwie, niektóre nawet do końca nie znają historii swoich polskich przodków, ale wszystkie łączy miłość do kraju ich pochodzenia. Kraju, który kilka z nich odwiedziło, a niektóre tylko o tym marzą.

Na krześle obok mnie siedziała drobniutka, siwa i obcięta na Marię Dąbrowską pani, która wyróżniała się tym, że prawie się nie odzywała. Wyglądała na osobą niezwykle nieśmiałą i nawet zaczepiana, odpowiadała cichutko i z lekkim zażenowaniem, choć jej polszczyzna była naprawdę niezłej próby. Ale nie pchała się do głosu, robiąc wrażenie osoby, która nie lubi zwracać na siebie uwagi.

W pewnym momencie pełniąca rolę przewodniczącej klubu pani Irena poprosiła mnie, żebym opowiedziała o sobie, a zwłaszcza o Warszawie, z której - jak się wcześniej ode mnie dowiedziała - pochodzę. Coś tam zaczęłam nieskładnie zaplatać, a panie chłonęły każde słowo, które w jakikolwiek sposób zbliżało je do stolicy. Łazienki, Trakt Królewski, mój rodzinny Mokotów, moja obecna mikroojczyzna - Wola... Potem przyszła pora na przesłuchanie z serii "a co pani w życiu robiła/robi". I kiedy powiedziałam, że studiowałam filologię romańską, pani Irenka wykrzyknęła radośnie: "O! A nasza Ania też studiowała język francuski!" Na co siedząca obok mnie "Maria Dąbrowska" nagle się ożywiła i zagadała do mnie potoczystą francuszczyzną.


Resztę wieczoru przekonwersowałyśmy w języku Moliera. A kiedy dziś rano opowiedziałam o tym koledze Francuzowi, ten uśmiechnął się z dumą i wypalił: Vive la francophonie*!


Pa! Ryżanka

PS. Na następne spotkanie Gawędy też się wybieram. Zdaje się, że jestem już członkinią klubu.

* Niech żyje frankofonia!

wtorek, 17 stycznia 2017

Moja Ryska Przygoda. Polish sausage is king!


Kochany Dzienniczku! Zaniedbywałam Cię ostatnio sromotnie i bardzo mi przykro. A najgorsze jest to, że zdradziłam Cię z osobnikiem rodzaju żeńskiego (do tej pory sądziłam, że to niemożliwe), któremu, a raczej której, na imię Praca. Wstyd mi zatem bardzo i nie wiem, jak to odkupię, ale coś wymyślę.W ramach przeprosin opiszę dziś interesujące doświadczenie, które było moim udziałem nie dalej jak wczoraj.

Otóż jeden z moich firmowych kolegów opuszcza Rygę. Wraca do domu, czyli do Ju-Kej, z czego pewnie się cieszy, choć do końca nie wiem, bo nie pytałam. Takie pytania są natury raczej osobistej, a kolega jest kolegą, a nie mężem lub przyjacielem, więc trzeba uważać. Mogę się jednak przyznać, że ja żałuję, bo to po prostu fajny gość. No ale wszystko się kiedyś kończy i nawet fajni goście (może zwłaszcza oni) też z naszego życia kiedyś znikają. Ale zanim to się stanie, nadchodzi moment pożegnania.

Simon pożegnał się z nami po swojemu. Znany z gościnności i kreatywności, rozesłał do naszej miłej gromadki maila, w którym w ojczystym języku zaprosił nas do swojego (już niedługo) ryskiego mieszkania na Wieczór Szkocki, którego główną atrakcją miały być: spódnice w kratkę (jeśli ktoś ma), degustacja whisky i haggis oraz koncert na dudach. Whisky zrozumiałam, bo kto by nie zrozumiał. Haggis sprawdziłam u pana Gugla, który poinformował mnie treściwie, że to coś w rodzaju szkockiej kaszanki.

Od razu stało się dla mnie jasne, że impreza jest jakby nie całkiem dla mnie. Spódnicy w kratkę nie mam, a jako wegetariańska abstynentka w degustacji udziału nie wezmę, więc poczułam się trochę zrobiona w dudy, co ze zrozumiałych względów nie jest uczuciem miłym, zwłaszcza że dudy kojarzą mi się ostatnio jakoś tak nie ten tego. No ale poszłam.

Jak przewidywałam, spódnic było niewiele, choć był jeden facet w kilcie, ale który, nie powiem, bo może sobie nie życzyć. Na dudach zagrał nasz kolega Francuz, co jest doskonałą ilustracją integracji europejskiej w najlepszym wydaniu. A co się tyczy degustacji...Kiedy koleżeństwo radośnie degustowało haggis, popijając whisky, jeden z kolegów litościwie wdał się ze mną w konwersację, żebym nie stała jak ta głupia i się nie gapiła.

Rozmowa zaczęła się - a jakże - od mojej abstynencji i wegetarianizmu. A dlaczego, a po co, a z jakiejż to przyczyny. Wyjaśniałam, jak umiałam, a im dłużej mówiłam, bym bardziej docierało do mnie, że mój miły kolega (także Brytyjczyk, ale nie Simon) nabiera przekonania, że ma przed sobą niegroźną (przynajmniej chwilowo) wariatkę. Jakież było moje zdziwienie, gdy on nagle wyznał, że w zasadzie trochę mnie rozumie, bo przez dwadzieścia pierwszych lat życia też był wegetarianinem.

Moją czujność wzbudził czas przeszły. Spytałam więc, dlaczego porzucił ten szlachetny stan rzeczy. Polish sausages  - wypalił kolega. Hę? - zdziwiłam się całkiem szczerze, a on pokiwał głową z rezygnacją i powtórzył: Polish sausages. I wyjaśnił, że jak mieszkał przez jakiś czas w Polsce, nasze wyroby wędliniarskie stały się dla niego pokusą nie do odparcia. A jak dołączyła do tego narzeczona z Węgier, to sama rozumiesz, salami...

I teraz nie wiem - pękać z dumy, czy bić się w pierś? Bo z jednej strony, nie ma to jak polskie produkty, a z drugiej, moja Ojczyzna zwiodła Rolfa na pokuszenie. Cóż, nic nie poradzę, że Polish sausage is king! 

Pa! Ryżanka

PS Simon, będzie nam Ciebie brakować.

czwartek, 5 stycznia 2017

Moja Ryska Przygoda. Postponowanie prawdy


Co jakiś czas ludzkość wymyśla nowe pojęcia, które przez czas jakiś robią zawrotną karierę, odmieniane są przez wszystkie przypadki (oczywiście, w językach, w których przypadki istnieją) i krzyczą z pierwszych stron gazet i internetowych portali. Niektóre z nich na stałe wchodzą do słownika, inne czezną na śmietnisku pojęć-co-się-nie-przyjęły. Jedno z nich pojawiło się w obiegu całkiem niedawno i święci triumfy na medialnych i akademickich salonach. Post-prawda. W oryginale post-truth.

Z racji zawodu stykam się z nim codziennie. Chcę czy nie chcę. Choć muszę wyznać, że raczej to drugie. Bo post-prawdy nie znoszę serdecznie (oksymoron zamierzony, dla większego efektu). I choć sama wzięłam niedawno udział w panelowej dyskusji na temat post-truth reality, jeśli tylko mogę, unikam używania tego jakże cwanego zwrotu.

Tak, właśnie cwanego. Bo kiedy się przyjrzeć post-prawdzie, na pierwszy rzut oka wygląda całkiem, całkiem. Zgrabny zabieg słowotwórczy, oczywiste nawiązanie do Internetu i postmodernizmu, krótkie, zwięzłe opisanie czegoś niezwykle skomplikowanego i wielowymiarowego. Ale drugi rzut oka objawia kryjące się w post-prawdzie niebezpieczeństwo. Niebezpieczeństwo polegające na tym, że ów cwany zwrot, wykorzystując pojęcie prawdy, opisuje coś jej zupełnie przeciwnego. Nadal jednak prawda tkwi w tym pojęciowym zlepku, niczym diament, którego ktoś próbuje użyć do przecięcia szyby w witrynie jubilera.

Post-prawda nie ma nic wspólnego z prawdą. Nie powinna więc przywdziewać jej szatek. Na coś, co nie jest prawdą, homo sapiens wymyślił wiele prostych, jednoznacznych określeń - kłamstwo, fałsz, oszustwo. Tak wiem, opatrzyły się, nie brzmią sexi ani trendy. Ale mają tę zaletę, że niczego nie udają i nie zaciemniają obrazu.

Tak sobie tu marudzę, choć wiem, że to walka z wiatrakami. Post-prawda będzie się panoszyć w przestrzeni informacyjnej, narażając co mniej wyrobionych odbiorców na ryzyko konfuzji. No bo skoro prawda, choć wprawdzie post, to może jednak prawda? Albo chociaż jej pół? 

Truth (1896). Olin Warner (completed by Herbert Adams). Left bronze door at main entrance of the Library of Congress Thomas Jefferson Building. Photo: Carol Highsmith



środa, 4 stycznia 2017

Moja Ryska Przygoda. Wiersz nocny

Ryska noc styczniowa 

W białej koszuli nocnej
noc-wariatka
stuka w moje okno
płosząc sny
które rankiem
przycupną na szybie
w pejzażach szronu

wtorek, 3 stycznia 2017

Moja Ryska Przygoda. Wróżby noworoczne

No i mamy nowy rok. W zasadzie, nic nadzwyczajnego – w końcu co roku przeżywamy to samo, ale nie wiedzieć czemu, co roku robimy z tego wielkie halo. Atawistyczne przywiązanie do obrzędów przejścia, ot co!

Dla mnie ten nowy rok jest jednak szczególny. Wprawdzie zainaugurowałam go wśród najbliższych, we własnym, warszawskim domu, ale już drugiego stycznia wylądowałam na lotnisku w Rydze, gdzie w trymiga przedzierzgnęłam się ponownie w ryżankę. Którą to ryżanką będę przez cały 2017. Co najmniej. Sytuacja dla mnie niezwyczajna i skłaniająca do rozlicznych refleksji nad krętymi ścieżkami życia.

A propos krętych ścieżek, Ryga przywitała mnie siąpiącym śniego-deszczem, który w nocy dokonał metamorfozy w śnieg pełną gębą. I z gęby tej sypało tak obficie, że rankiem ścieżka do pracy znów była wąska, kręta i śliska, wiodąca, wśród malowniczych zasp, czasem w zupełnie zaskakujących kierunkach. Do biura dotarłam z narażeniem życia, bo całkiem zasypało mi okulary i widziałam głównie jakieś rozmazane w ciemności (tak, tak, było jeszcze ciemno) cienie.

Moje poświęcenie okazało się jednak psu na budę, bo padła nam sieć, a – jak wiadomo – my bez sieci to jak call girl bez telefonu. Zanim dowiedzieliśmy się, jaka była przyczyna, snuliśmy sobie różne fajne teorie spiskowe, wśród których najbardziej spodobała mi się jedna – ze mną w roli głównej (a jakże).

Otóż nie dalej jak dziś rano zamieściłam na Twitterze taki oto satyryczny rysunek:



W mniej więcej tym samym czasie ten sam rysunek na Fejsie zamieścił kolega Litwin. Uznaliśmy więc zgodnie, że odcięcie nas od sieci to zemsta Sami-Wiecie-Kogo. Fakt, że odcięto całą firmę, a nie tylko mnie i kolegę, świadczyć może albo o braku finezji (jak walić, to po wsiem), albo umiejętności.  Przyczyna okazała się jednak – ku mojemu rozczarowaniu – bardziej prozaiczna - trzasnął jakiś światłowód.

Potem było już tylko gorzej. Nim wyruszyłam z biura, zaspy, którymi przedzierałam się rankiem, przekształciły się w błocko zalegające głównie na ulicach. Przejeżdżające samochody rozjeżdżają je i rozchlapują na wszystkie strony. Jeden taki, nie powiem jaki, z kawaleryjską fantazją władował się na pełnej prędkości w wyjątkowo okazałe bajoro, które w całości znalazło się na moim odzieniu wierzchnim, a częściowo i spodnim (skarpetki w butach zaliczam do odzienia spodniego). Moja „jasna cholera” dosięgła wyłącznie jego tylnego zderzaka, a i tego nie jestem pewna, bo poruszał się z prędkością ponaddźwiękową.

Jeśli by uznać to wszystko za coś w rodzaju wróżby, nowy rok ryżanki rysuje się w barwach raczej ponurych. Po powrocie do domu, w akcie desperacji, rzuciłam okiem na kalendarz, który dostałam w prezencie od przyjaciół z Paryża. Są w nim piękne zdjęcia paryskich ulic oraz cytaty z literatury francuskiej. W styczniu – Proust i taki oto tekst (wolne tłumaczenie BB): Prawdziwa podróż, to nie szukanie nowych pejzaży, ale patrzenie na wszystko nowymi oczyma. Nowe spojrzenie – oto, czego mi trzeba!

Pa! Ryżanka