sobota, 27 maja 2017

Moja Ryska Przygoda. I co ty na to, Anno Vermane?


Koniec maja w Rydze można śmiało nazwać świętem piwa. W tym czasie bowiem odbywa się tu Alus Festivals, czyli radosne i na wielką skalę spożywanie tego złocistego, pienistego napoju, którym  Łotysze raczą się chętnie i często. Piwo jest też uznawane za jedną z łotewskich specjalności. Eksperymenty z produkcją wina niespecjalnie się udają, co mnie wcale nie dziwi, zważywszy na łotewski klimat. Ale chmiel i jęczmień nie mają takich wymagań jak winna latorośl, więc alus można produkować bez problemu. W efekcie Łotwa szczyci się licznymi gatunkami piwa, a wszystkich można skosztować na ryskim festiwalu, odbywającym się w samym centrum miasta, w parku Vermanes.

Poszłam tam wczoraj, namówiona przez kolegów, oczywiście w charakterze Cygana, co to dla towarzystwa dał się powiesić, bo co innego na festiwalu piwa może robić abstynentka. Wstęp na teren festiwalu jest biletowany - 2 euro za przyjemność wydania kolejnych na spożywanie wyrobów rozlicznych łotewskich browarów. Chętnych do tej rozrywki nie brakuje - w parku tłumy raczące się piwkiem oraz grillowanym mięsiwem (akurat coś dla wegetarianki). Dla podgrzania atmosfery z głośników płynie muzyka, którą kolega Niemiec szybko zidetyfikował jako "niemiecki folklor". Sporo turystów - podobno połowa odwiedzających Rygę w maju ląduje w parku Vermanes, bynajmniej nie po to, by podziwiać park i rozrzucone tu i tam piękne parkowe rzeźby.

Takiego obrotu sprawy nie spodziewała się zapewne Anna Gertruda Vermane, bogata mieszkanka Rygi, która na początku XIX wieku przekazała miastu kawałek swoich dóbr z przeznaczeniem na park i dodatkowo zasiliła miejską kasę pokaźną donacją, by ów park mógł powstać. Jeśli jej duch przechadza się tu czasem w majowy weekend, musi być biedaczka nieco zdezorientowana atmosferą podlanego piwem niemieckiego folkloru. Bo choć jej ród miał bez wątpienia korzenie niemieckie, przekazana przez nią darowizna miała służyć stworzeniu parku w stylu angielskim, parku, gdzie dzika natura miała dawać wytchnienie i skłaniać do refleksji.

Kiedy z głośników ryknął (dla odmiany, zapewne) świętej pamięci George Michael, zachęcając, bym go obudziła, nim wyjdę, postanowiłam, że na mnie czas. Wrócę do parku imć Anny Vermane, gdy znikną stamtąd miłośnicy piwa i słychać będzie szmer wody w fontannie Czterech Pór Roku.

Pa! Ryżanka.


wtorek, 16 maja 2017

Moja Ryska Przygoda. Katachreza, czyli polska matura widziana z Północy


Ostatnio natknęłam się na kilka artykułów opisujących systemy edukacyjne krajów skandynawskich. Co ciekawe, były to artykuły o wydźwięku jednoznacznie pozytywnym, prezentujące skandynawską oświatę w świetle (nomen omen) bardzo korzystnym. Wynika z nich niezbicie, że taka na przykład Finlandia, wykazuje znaczny stopień odporności na rosyjską propagandę, a wielkie zasługi na tym polu ma, między innymi, fiński system kształcenia. Fińska edukacja kładzie bowiem nacisk na rozwijanie myślenia krytycznego (nie mylić z krytykanctwem), samodzielnego kojarzenia faktów i umiejętnego korzystania z wiedzy z różnych dziedzin przy rozwiązywaniu konkretnych problemów. Uczniom uświadamia się już od wczesnych etapów kształcenia, że świat jest zjawiskiem złożonym, którego nie da się pojąć, podchodząc doń wyrywkowo. Zainteresowanym polecam jeden z najświeższych artykułów na ten temat, które zdarzyło mi się przeczytać: The Latest School Reform in Finland .

Przy okazji tych lektur dopadły mnie dosyć ponure refleksje, jak na tym tle wygląda nasze, polskie podwórko oświatowe. Refleksje tym boleśniejsze, że podbite jakże aktualnym doświadczeniem, któremu na imię matura A.D. 2017. Z którą to maturą dziś zakończyła walkę moja najmłodsza latorośl. Fakt, że przebrnęła i nie umarła przy tym na atak serca, pociągając za sobą mnie, mojego PiW-a, a swojego ojca, a być może i rodzeństwo, sam w sobie stanowi powód do wielodniowej fety. Obserwując jej zmagania, co chwila dochodziłam do wniosku, że kompletnie nie rozumiem, czego ta matura ma dowieść i jaki rodzaj wiedzy sprawdzić.

Weźmy na przykład egzamin ustny z języka polskiego. Już sam fakt, że maturzysta losuje tylko jedno pytanie, zalatuje loterią. Tym bardziej, że stopień trudności pytań daleki jest od czegoś, co można by uznać za podejście zrównoważone. Jedne są z gatunku "wallenrodyzm a sprawa polska", inne domagają się od ucznia przykładów katachrezy w literaturze. Kiedy to ostatnie pytanie ujawniło się w sieci, spytałam kilkoro znajomych (wszyscy z wyższym wykształceniem), czy wiedzą, co to takiego katachreza. Wykres kołowy odpowiedzi byłby okrąglutki i jasny jak słońce, bowiem pojawiła się tylko jedna odpowiedź: "ki diabeł?" Zainteresowanych informuję, że ten uroczy środek stylistyczny nosi też inną nazwę - nadużycie, która to nazwa w tym kontekście nabiera szczególnego znaczenia.

Jeśli zatem uczeń ma pecha i trafi na katachrezę lub - inny z moich ulubionych przykładów - mizoandryzm, można uznać, że maturalna rosyjska ruletka nie była dlań łaskawa. Fakt, że do zaliczenia matury konieczne jest uzyskanie tylko 30% punktów, niczego w tym przypadku nie zmieni, bo albo wiesz, co to jest katachreza, albo do zobaczenia w sierpniu na poprawce!  Niech mi ktoś wytłumaczy, po kiego komukolwiek taka wiedza, i dlaczego młodzi Polacy mają nie spać po nocach, modląc się do wszystkich świętych od spraw beznadziejnych, żeby trafić na pytanie, w którym wszystkie słowa będą zrozumiałe. Co, wziąwszy pod uwagę, że egzamin jest z języka ojczystego, świadczy dobitnie o fałszywie pojętej kreatywności szanownych autorów pytań.

A tymczasem Finowie i Szwedzi już w podstawówce uczą dzieciaki odróżniania informacji od komentarza, fake news od informacji prawdziwej, weryfikowania źródeł, etc. Wychodzą bowiem ze słusznego założenia, że jak ktoś się interesuje wyszukanymi środkami stylistycznymi, to sobie je postudiuje na uniwersytecie w ramach doktoratu. Ewentualnie sprawdzi w jakiejś encyklopedii. I tylko zadbają o to, by nie była to Wikipedia.

Pa! Ryżanka.

wtorek, 9 maja 2017

Moja Ryska Przygoda. Dzień Zwycięstwa, maj zielony...


... białe kwitną bzy.
Dziadek usiadł zamyślony,
wspomniał wojny dni...

Pamięć to jednak tajemnicza sprawa. Tylu rzeczy nie mogę sobie przypomnieć, a to wierszydło wbite do dziecięcej głowy w peerelowskiej szkole tłucze mi się między szarymi komórkami niczym potępiony duch socjalizmu. Swoją drogą, kiedy sam socjalizm odszedł w mojej Ojczyźnie (miejmy nadzieję, że na zawsze) do lamusa historii, sądziłam, że 9 maja będzie mi się już kojarzył li i jedynie z Dniem Unii Europejskiej. A tymczasem...

A tymczasem zamieszkałam na Łotwie. Zaś na Łotwie, miły Czytelniku, 9 maja powinien zostać ochrzczony Dniem Narodowej Schizofrenii. Mamy tu bowiem dwa w jednym - Dzień UE i Dzień Zwycięstwa. Zwycięstwa Armii Czerwonej nad faszystowskim najeźdźcą. Co ciekawe, właśnie ów Dzień Zwycięstwa fetowany jest w Rydze z rozmachem, którego Unia Europejska, przynajmniej na razie, się nie doczekała.

Żeby się o tym przekonać na własne oczy, dziś po pracy wskoczyłam na rower (w końcu, to już "maj zielony", choć - dodam z kronikarskiego obowiązku - nieprzyzwoicie zimny, tak że żadne bzy tu jeszcze nie kwitną) i pojechałam pod pomnik Zwycięstwa Armii Czerwonej. Łotewska koleżanka, której się z moich planów zwierzyłam, rzuciła mi na pożegnanie "uważaj na siebie" oraz "nie rób zdjęć", co ździebko mnie zaniepokoiło. Postanowiłam jednak, że skoro przeżyłam ZOMO pałujące na ulicach Warszawy 3 maja, przeżyję i Dzień Zwycięstwa w wolnej, bądź co bądź, Rydze.



Schizofreniczny charakter ryskiego 9 maja można tu dostrzec na ulicach bez specjalnego wysiłku. W jednej chwili mija nas miejski autobus, na którym powiewają dwie niewielkie flagi - łotewska i unijna. W chwilę późnej można podziwiać kawalkadę samochodów (w tym jeden wojskowy gazik) oflagowanych godłem Federacji Rosyjskiej lub - tak, to nie żart - sierpem i młotem. Wszędzie pełno ludzi niosących kwiaty i zatknięte na drzewcu tabliczki ze zdjęciem mężczyzn w mundurze Armii Czerwonej. Ku pomnikowi Zwycięstwa zmierzają całe rodziny. Na płaszczach i kurtkach pyszni się czarno-pomarańczowa wstążka świętego Jerzego. Na koszulkach młodzieży - 9 maja.

Park przy pomniku to jeden wielki festyn. Sceny koncertowe, kramy z militariami, pełno kwiatów. Atmosfera radosnej jedności i pikniku. Ludzie słuchają występów, śpiewają z wykonawcami, tańczą. Są babuszki w strojach ludowych, dziewczątka w granatowych spódniczkach i białych bluzeczkach, wysztafirowane matrony, których trwała ondulacja dobitnie wskazuje, że ich estetyczne wyczucie przyhamowało gdzieś w okolicy lat 70. Gdzieniegdzie mignie mundur.


Wszędzie słychać wyłącznie język rosyjski. Na prowizorycznych drogowskazach można przeczytać, jak daleko stąd do Petersburga czy Omska. Można, jeśli zna się cyrylicę i wie się, że Leningrad to Petersburg. Albo odwrotnie. Łotewska jest tylko policja. Kręci się jej tu sporo, bo - jak opowiadali mi koledzy - "różnie to bywa" i piknik może się przerodzić w zamieszki.


Spacerowałam sobie wśród tego tłumu i robiło mi się coraz bardziej nieswojo. Co innego czytać opracowania na temat społecznych pęknięć na Łotwie, a co innego doświadczyć takiego pęknięcia osobiście. Wymiękłam, kiedy z jednej ze scen popłynęła Katiusza, co to wychadziła na bierieg. Śpiewały ją z uczuciem biało-granatowe dziewczynki, a tłum pod sceną wtórował ogniście. Wracałam do domu, nucąc pod nosem Odę do radości. Nie wykluczam, że było to dziś jedyne jej wykonanie w całej Rydze. W każdym razie, jedyne spontaniczne.

Pa! Ryżanka.