poniedziałek, 26 września 2016

Moja Ryska Przygoda. Łotewski dowód istnienia


Od dziś oficjalnie jestem ryżanką. Wprawdzie brzmi to bardziej jak nazwa zupy niż mieszkanki czegokolwiek, ale trudno. Bo dziś, dokładnie 107 dni po przyjeździe na Łotwę, odebrałam w tutejszym urzędzie... No, właśnie nie bardzo wiem, co odebrałam.

Kiedy składałam wniosek, wydawało mi się, że ubiegam się o kartę czasowego pobytu. Kiedy otrzymałam decyzję (pozytywną zresztą), okazało się, że dostanę coś w rodzaju dowodu osobistego. Dziś się dowiedziałam, że to dowód osobisty, tyle że wydany na stosunkowo krótki czas. Koleżanka Łotyszka, oglądając moją kartę, nie ukrywała zdziwienia - jej dowód wygląda identycznie jak mój, choć niestety muszę przyznać, że jej fotka jest bardziej twarzowa.

Tak czy siak, jestem szczęśliwą posiadaczką łotewskiego dowodu tożsamości. Kosztowało mnie to trzy wizyty w urzędzie. Raz, żeby złożyć wniosek. Drugi raz, żeby odebrać decyzję. Trzeci, żeby odebrać rzeczony dowód. Poza czasem, w łotewską tożsamość zainwestowałam też trochę mamony - 15 euro za decyzję oraz 5 euro za coś, czego kompletnie nie rozumiem, ale przecież nie o to chodzi, żebym rozumiała, tylko żebym zapłaciła. Rzecz polegała na złożeniu deklaracji o miejscu zamieszkania. Formularz składał się z mojego imienia i nazwiska oraz łotewskiego adresu. Sama to własnoręcznie wypełniłam i podpisałam, a pani w urzędzie przyjęła i skasowała mnie na 5 euro, choć przecież to ja wykonałam całą robotę. Ot, logika urzędnicza.

No, ale jak się tak dobrze zastanowić, 20 euro za otrzymanie łotewskiej tożsamości to chyba nie jest wygórowana cena. Jako osoba dociekliwa, spytałam koleżankę Łotyszkę, gdzie mianowicie mi się ta karta może przydać. Otrzymałam mało dyplomatyczną odpowiedź, że mianowicie nigdzie. Poczułam się nieco urażona, żeby nie powiedzieć nabita w butelkę. Potem zażądałam przetłumaczenia jedynego dłuższego napisu, który figuruje na moim dowodzie tożsamości, i został tam umieszczony wyłącznie po łotewsku. Jak się okazało, napis ów głosi, że mogę legalnie pracować w Republice Łotewskiej.

Wygląda na to, że właśnie w tym celu musiałam dostać tę kartę-potrzebną-zupełnie-do-niczego.  I właściwie to się cieszę, że nie muszę jej nikomu okazywać - na fotce wyglądam jak rasowa kryminalistka. A już myślałam, że gorzej niż w paszporcie się nie da. Eh...

Pa! Ryżanka


piątek, 23 września 2016

Moja Ryska Przygoda. Houston, mamy problem

Charles Kettering powiedział kiedyś podobno, że problem odpowiednio sformułowany jest już w połowie rozwiązany. Piszę „podobno”, bo informację tę zaczerpnęłam z sieci, a ostatnio wyostrzył mi się bardzo zmysł krytyczny w stosunku do tego, co czytam – zwłaszcza w Internecie. Sieć ma bowiem to do siebie, że łatwo w nią wpaść i się zaplątać, a rozplątywanie to proces bolesny i czasem kończy się cięciem.

No dobra, dosyć tych żałosnych metafor, wróćmy do Ketteringa. A właściwie, do problemu, co to go trzeba właściwie sformułować. Otóż, jak by powiedział, Edward Dziewoński, w tym sęk. Łatwo stwierdzić „Houston, mamy problem”. O niebo (ach te skojarzenia) trudniej określić, jaki.

Wyjaśnię to na przykładzie, bo nie ma to jak dobre case study. Przeprowadzka do Rygi, do mieszkania w mało eleganckiej chruszczowce, stała się dla mnie, pod wieloma względami, powrotem do wczesnej młodości. Moje tutejsze lokum tak bardzo przypomina mieszkanie w bloku na warszawskim Mokotowie, że czasem się zastanawiam, co Opatrzność chce mi przez to powiedzieć. Jednym z podobieństw jest kuchenka gazowa.

Odkąd bowiem zamieniłam Mokotów na Wolę (czyli od prawie dwudziestu lat), poręczna i higieniczna płyta elektryczna sprawiła, że zabawa z zapałkami odeszła w niebyt. Jak się jednak okazuje, nie na zawsze. Bo tu, w Rydze, wróciłam do korzeni. Czyli do gazu. No i zaczęły się kłopoty.

Jak bym się nie starała, jak bardzo nie pilnowała, zawsze coś przypalę. Wyregulowanie płomienia i zapanowanie nad czasem ekspozycji produktów spożywczych na jego działanie najwyraźniej przerasta moje możliwości. Dziś - wyznaję to ze wstydem - znów przypaliłam. Tym razem kurczaka, który miał być kurczakiem powitalnym na przyjazd mojej starszej córki. Nie spłonął całkiem tylko dlatego, że dochodzący z kuchni swąd po prostu nie dał się już dłużej ignorować.Uratowałam co nieco, szczegółów oszczędzę. A potem usiadłam i - idąc tropem Ketteringa - postanowiłam zidentyfikować problem.

Warianty są trzy. A: Gazu nie da się wyregulować, płonie za mocno, więc albo wszystko będzie niedopieczone, albo spalone i jedyne, co mi pozostaje, to wybrać, co wolę. B: Gaz nie ma nic do rzeczy i jak tylko porzucę głupi zwyczaj pogrążania się w lekturze, gdy mam coś w piekarniku, problem zniknie. C: Nie umiem gotować i wszelkie rozważania na ten temat są funta kłaków niewarte.

Wariant pierwszy, acz niechętnie, odrzucam - sąsiadki nic nie przypalają, w każdym razie z ich mieszkań spalenizną nie jedzie. Chwilowo próbuję wypierać wariant trzeci i rozważam stanowcze działania w zakresie wariantu drugiego. Na dwoje babka wróżyła, czyli, jak by nie patrzeć, problem mam w połowie rozwiązany. Ten Kettering to miał łeb!

poniedziałek, 19 września 2016

Moja Ryska Przygoda. Małe zwycięstwa


Samotne życie na emigracji obfituje w rozmaite wyzwania. Byle drobiazg urasta do rangi problemu, a byle problem do rangi dramatu. Weźmy na przykład sytuację, gdy przytyka się odpływ w wannie. W normalnym życiu człowiek w ogóle ten fakt ignoruje, bo wie, że wróci z pracy PiW, to się sprawą zajmie. A tu? Tu człowiek musi sobie radzić sam. I nawet nie bardzo może poprosić o pomoc tego miłego sąsiada z drugiego piętra , co to się tak ładnie uśmiecha na dzień dobry. No bo niby w jakim języku ma mu człowiek wytłumaczyć, że nie spływa jak powinno, hę?

Albo weźmy taki rower. Okej, jak się szprychy wygięły, to się bez gadania pojechało do serwisu, zapłaciło i szlus. Ale co zrobić, gdy siodełko lata na wszystkie strony, a serwis akurat zamknęli, bo im się urlopu zachciało. (Ulrop? Teraz? We wrześniu? Kiedy zimno jak w psiarni?!) No i to pompowanie kół! Wprawdzie na ścianie serwisu wisi takie coś do użytku publicznego, czym można koła napompować i nawet sprawdzić ciśnienie. A PiW, zanim wyjechał, poinstruował, jak się tym ustrojstwem posługiwać. Ale instruktarz sobie, a życie sobie, prawda?

Że nie wspomnę o odczytywaniu liczników. Przychodzi mail od właścicielki mieszkania, że czeka na odczyt. Licznik prądu łatwo znaleźć, bo wisi na widoku i świeci na zielono (za cholerę nie wiem, dlaczego, może to sygnał, że prąd mamy eko?). Ten od wody też widać gołym okiem - łazienka jest tak mała, że trudno nie zauważyć. Za to gaz - ukryty tak starannie, że trzeba wykopaliska prowadzić!

I tak dalej, i tak dalej. Dużo tego. Nagle się okazuje, że do tej pory miałam rajskie życie. O tylu sprawach nie musiałam myśleć! A teraz muszę. I nie dość, że myśleć, to jeszcze coś z nimi zrobić. Dlatego cieszy mnie każde małe zwycięstwo. Do odpływu wanny wlałam wrzątku i spływa. Super, jestem genialna! Siodełko pokazałam koledze z pracy, powiedział, że się śruba poluzowała. W domu łaps za scyzoryk, kilka sprawnych (no dobra, niezbyt sprawnych) ruchów, prawie odcięty palec, ale śruba trzyma jak marzenie. Brawo ja! Licznik znalazłam po dwóch dniach i obyło się bez rozwalania ścian. Alleluja!

Za to z pompowaniem kół to już wiktoria do potęgi entej. Bo najpierw, wbrew chronologii, było Waterloo - zamiast napompować, zrobiłam coś nie tak i z jednej opony powietrze zeszło do zera. Pół godziny męki, ręce i twarz utytłane, a w końcu - Austerlitz! Z perspektywy Napoleona, rzecz jasna. Na wszelki wypadek drugiego koła nie tknęłam. Żeby mi się czasem kampania rosyjska nie przytrafiła.

I tak to się toczy. Człowiek cieszy się drobiazgami. Takimi jak, na przykład, odnalezienie w sieci piosenki Jethro Tull. Przyplątała się nagle, nie wiadomo skąd, i grała w głowie na flecie Iana Andersona. Żeby ją zidentyfikować (tytułu za czorta nie mogłam sobie przypomnieć), przetrząsnęłam cały YouTube. A kiedy wczoraj o pierwszej nad ranem z komputera popłynęły dźwięki, które w podstawówce przyprawiały mnie o żywsze bicie serca, znów odniosłam zwycięstwo.

PS. Dla chętnych prezent muzyczny:  Ćmy Jethro Tull, plus moje tłumaczenie tekstu - w końcu, trzeba coś robić w te ryskie, coraz dłuższe wieczory.

Ćmy

Witraża skrzydło wiatr uchylił
Płonący zadrżał świecy knot       
Wabiąc nocnych rój motyli
Na ostatni lot
Majowa bryza ku nam słała
szepty i słodki zapach łąk
Gdy ona tak przede mną stała
Naga jak lilii biały pąk
Chłonąc aurę tę wiosenną
Na lekkich skrzydłach nocnych ciem
Fruniemy razem w noc bezsenną
Aż się stanie dniem.
Gonimy za ulotnym cieniem
Gdy go przyzywa świecy moc   
Aby lekkich skrzydeł drżeniem   
Cicho pieścił noc.
I w tym szaleństwie zanurzeni
na oślep gnamy w złoty blask
Dotykiem skrzydeł nocnych cieni
Powitamy brzask

Życie trwa nazbyt długo – leming rzekł
Świecy kres, rój motyli wokół legł.

I my też spłoniemy
Coraz dłuższy knot, coraz krótszy bieg

Witraża skrzydło wiatr uchylił
Płonący zadrżał świecy knot
Wabiąc nocnych rój motyli
Na ostatni lot
By uwielbiły z nami chwilę
Światła co nieśmiertelne jest
Gdy w jej źrenicach dwa motyle
Tańczą aż po kres.

sobota, 17 września 2016

Moja Ryska Przygoda. Miasto cyklistów


Niektórzy pewnie pamiętają powiedzenie, że wszystkiemu winni są Żydzi, masoni i cykliści. Ci ostatni załapali się niejako przy okazji, ale konsekwencje są poważne. Idąc bowiem tym tropem, jeden z ministrów obecnego rządu wrzucił rowerzystów do jednego worka z wegetarianami (pewnie w zastępstwie masonów), przylepiając jednym i drugim łatkę wrażego lewactwa. Od tej pory wszystkiemu winni są wegetarianie i cykliści. Jako wegetarianka i cyklistka, kompletnie pozbawiona ciągot lewackich, poczułam się trochę zdezorientowana. Postanowiłam jednak trwać przy swoim i nadal wcinam sałatki oraz jeżdżę na rowerze.

Tym bardziej, że na Łotwie nikt się cyklistów nie czepia. Najwyraźniej, w Rydze nie są niczemu winni. I choć pewnie do Amsterdamu jeszcze jej trochę brakuje, Ryga to prawdziwy raj dla cyklistów. Stwierdzam to z całą powagą, odpoczywając po kolejnej wyprawie rowerowej - tym razem wybrzeżem Dźwiny na południe. Skąd ten entuzjazm?

Po pierwsze, ojcowie miasta zadbali, by liczba ścieżek rowerowych zachęcała do pedałowania. Wydano nawet specjalną książeczkę dla turystów, zawierającą mapki i opisy napotykanych na trasach zabytkowych obiektów. Zagadką pozostaje dla mnie, dlaczego wydano ją wyłącznie po łotewsku, ale nie ma się co czepiać. Dla mapek to bez znaczenia, a fotki pozwalają stosunkowo łatwo identyfikować perły ryskiej architektury. Osobiście zaliczyłam już cztery trasy plus jakiś dziwaczny miks kilku różnych, który był efektem mojej mizernej biegłości w czytaniu mapy.

Po drugie, można tu bez problemu jeździć po chodnikach. To znaczy, problemy są, zwłaszcza tam, gdzie zapomniano załatać dziury, ale za to nikt się nie czepia, policja nie zatrzymuje, a piesi - o dziwo - odnoszą się do rowerzystów z dużą wyrozumiałością. Na dźwięk rowerowego dzwonka uprzejmie schodzą z drogi, a poczęstowani promiennym uśmiechem i grzecznym paldies lub thank you, odwzajemniają uśmiech. Nikt mi tu jeszcze nie dał do zrozumienia, że chodnik jest dla chodzących, co w Warszawie miało miejsce nagminnie.

Po trzecie, nawet kierowcy wykazują życzliwość. Podjeżdża sobie cyklistka do krawężnika, z zamiarem przejechania przez ulicę, a tu, ku zaskoczeniu cyklistki, kierowca uprzejmie się zatrzymuje i przepuszcza. Jest na ulicy sam (niedziela o świcie), mógłby spokojnie dojść do wniosku, że niech sobie baba poczeka, przejadę, to ona przejedzie. A on - nie. On po hamulcach i stop.

Nic zatem dziwnego, że w Rydze cyklistów od groma i ciut ciut. Kiedy rano pomykam moim żelaznym rumakiem do pracy, po drodze mija mnie prawdziwa kawalkada. Mija i wyprzedza. Bo jakoś, dziwnym trafem, jestem zwykle najwolniejsza na trasie. Cóż, przywykłam. W końcu, to nie Tour de France.

Jedyne, co mnie martwi, to fakt, że już niedługo dla cyklistów przyjdzie ciężki czas, któremu na imię jesień (o zimie nawet nie myślę). Bo jak nadchodzą regularne, ryskie słoty i wichury, to nawet najtwardsi cykliści wymiękają. Trzeba będzie rumaka odstawić do stajni i czekać do wiosny. Cyklistyka ma tu bowiem charakter wybitnie cykliczny. Żeby jednak nie było, że się poddałam, oświadczam, że nadal będę uprawiać wegetarianizm. A co!


piątek, 16 września 2016

Moja Ryska Przygoda. Powrót do domu?


Doświadczam czegoś w rodzaju schizofrenii. Siedzę na lotnisku F. Chopina na warszawskim Okęciu. Czekam na samolot do Rygi. I mam dylemat. Co ja właściwie robię? Jadę czy wracam?

Ostatnie dwa dni spędziłam na ojczystej ziemi. Konferencja Security Case Study, na której miałam przyjemność wygłosić prelekcję o trollach hybrydowych (!), była wspaniałą okazją, by chwilę pobyć z rodziną. Jak zwykle, za szybko, za krótko... Dwa dni minęły jak sen.

Za dwie godziny, jak Bóg da, wyląduję w Rydze. Pojadę do biura, popracuję, a wieczorem otworzę drzwi do ryskiego mieszkanka. Wrócę do domu?

Niby trochę tak. W końcu to tam spędzam obecnie większość życia. A za parę dni odbiorę nawet kartę rezydenta Łotwy - stanę się taką na wpół obywatelką bałtyckiego kraju nad Dźwiną. Ale to wszystko jest "niby" i "na pół gwizdka".

Bo prawda jest taka, że kiedy dwa dni temu przekraczałam próg warszawskiego mieszkania, czułam jasno: wróciłam! Więc teraz nie wracam. Teraz jadę. Na czas jakiś, może i dłuższy, ale nie na zawsze. Powrót do domu jeszcze przede mną.

PS Przed chwilą przeczytałam, że NASA zamierza zamieszać w znakach zodiaku. Na skutek czego z Wagi stanę się Panną. No, kto by pomyślał! Przywrócenie mi panieństwa, w moim wieku i po 29 latach małżeństwa, zakrawa na cud. Takie rzeczy - tylko w NASA! 

poniedziałek, 12 września 2016

Moja Ryska Przygoda. Różne oblicza zwycięstwa


Ostatni weekend spędziłam nad wyraz aktywnie. Zaczynając od końca, w niedzielę wskoczyłam na mojego żelaznego rumaka i popedałowałam, o przepraszam, pogalopowałam do Jurmali (blisko 40 kilometrów w obie strony), by udowadniać na tamtejszej plaży, jak dalece nie wierzę w opowieści o czerniaku. Za to w sobotę rumak posłużył mi za podwózkę do miejsca, gdzie czas spędzają tutejsi miłośnicy jazdy na rolkach. Czyli do Parku Zwycięstwa.

Park Zwycięstwa jest w Rydze kością niezgody. I nie ma to nic wspólnego ze ścigającymi się tam rolkarzami, za to ma wiele wspólnego z historią. Bo w Parku Zwycięstwa (zwanym też placem Zwycięstwa) stoi gigantyczny pomnik, który każdemu mieszkańcowi naszej części Europy skojarzy się jednoznacznie. No, w każdym razie, każdemu powyżej czterdziestki. Proszę tylko rzucić okiem.


Oczywiste, nieprawdaż? Nie ulega wątpliwości, kto zwyciężył i kogo. Na pierwszy rzut oka widać, że to nieustraszona Armia Czerwona odniosła pełne poświęcenia, chwalebne zwycięstwo nad... No, właśnie. Tu historia się rozjeżdża. Jedni mówią, że nad hitlerowską hydrą. Drudzy, że właściwie to nad aliantami, którzy pokornie złożyli w daninie spory kawałek Europy.

Pomnik stoi na tym placu od 1985 roku, kiedy to Łotwa nie była jeszcze Łotwą, tylko Łotewską Republiką Rad, a wersja historii była jedyna i słuszna. Zaś wyrazem tej słuszności oraz wdzięczności był ów pomnik. Od tego czasu sporo się jednak zmieniło. Do jedynie słusznej narracji doszlusowała inna - również jedynie słuszna.  Każda z nich ma na Łotwie gorących zwolenników i przeciwników, o co nietrudno w społeczeństwie tak silnie i wyraźnie spolaryzowanym, jak społeczeństwo znad Dźwiny.

Ponad 37% ludności mówi tu wyłącznie po rosyjsku i ani myśli, by ten stan rzeczy zmienić. Co roku, 9 (podkreślam: dziewiątego) maja, przedstawiciele tej znaczącej części społeczeństwa, tłumnie zbierają się na placu Zwycięstwa, by - na pohybel całej reszcie - świętować z pompą Dzień Zwycięstwa (starsi zapewne pamiętają ze szkoły: Dzień Zwycięstwa, maj zielony, białe kwitną bzy...). I nie ma to, tamto. Są kwiaty, mundury, ordery. Osobiście tego nie widziałam, bo przybyłam do Rygi w czerwcu, ale koledzy z pracy, którzy widzieli, byli pod wrażeniem. Niezbyt przyjemnym, ale za to wielkim.

Od lat powstają plany - mniej lub bardziej oficjalne, by się tego "wyrazu wdzięczności" pozbyć. Była nawet próba wysadzenia pomnika, która skończyła się tragiczną śmiercią wykonawców zadania. Ostatnią petycję obywatelską w tej sprawie sejm odrzucił kilka dni temu. Rosyjskojęzyczny burmistrz Rygi nie krył oburzenia pomysłem...

O tym wszystkim myślałam, jeżdżąc na rolkach wokół spornego monumentu, a obok mnie śmigały grupy nastolatków radośnie przekrzykujących się... po rosyjsku. Czy i dla nich ten pomnik znaczy coś więcej niż punkt orientacyjny na trasie rolkowych wyścigów? Odpowiedź poznam, być może, w maju przyszłego roku, kiedy 9 maja przyjdę na własne oczy zobaczyć pęknięte łotewskie społeczeństwo. O ile się odważę...


Moja Ryska Przygoda. Różne oblicza zwycięstwa


Ostatni weekend spędziłam nad wyraz aktywnie. Zaczynając od końca, w niedzielę wskoczyłam na mojego żelaznego rumaka i popedałowałam, o przepraszam, pogalopowałam do Jurmali (blisko 40 kilometrów w obie strony), by udowadniać na tamtejszej plaży, jak dalece nie wierzę w opowieści o czerniaku. Za to w sobotę rumak posłużył mi za podwózkę do miejsca, gdzie czas spędzają tutejsi miłośnicy jazdy na rolkach. Czyli do Parku Zwycięstwa.

Park Zwycięstwa jest w Rydze kością niezgody. I nie ma to nic wspólnego ze ścigającymi się tam rolkarzami, za to ma wiele wspólnego z historią. Bo w Parku Zwycięstwa (zwanym też placem Zwycięstwa) stoi gigantyczny pomnik, który każdemu mieszkańcowi naszej części Europy skojarzy się jednoznacznie. No, w każdym razie, każdemu powyżej czterdziestki. Proszę tylko rzucić okiem.


Oczywiste, nieprawdaż? Nie ulega wątpliwości, kto zwyciężył i kogo. Na pierwszy rzut oka widać, że to nieustraszona Armia Czerwona odniosła pełne poświęcenia, chwalebne zwycięstwo nad... No, właśnie. Tu historia się rozjeżdża. Jedni mówią, że nad hitlerowską hydrą. Drudzy, że właściwie to nad aliantami, którzy pokornie złożyli w daninie spory kawałek Europy.

Pomnik stoi na tym placu od 1985 roku, kiedy to Łotwa nie była jeszcze Łotwą, tylko Łotewską Republiką Rad, a wersja historii była jedyna i słuszna. Zaś wyrazem tej słuszności oraz wdzięczności był ów pomnik. Od tego czasu sporo się jednak zmieniło. Do jedynie słusznej narracji doszlusowała inna - również jedynie słuszna.  Każda z nich ma na Łotwie gorących zwolenników i przeciwników, o co nietrudno w społeczeństwie tak silnie i wyraźnie spolaryzowanym, jak społeczeństwo znad Dźwiny.

Ponad 37% ludności mówi tu wyłącznie po rosyjsku i ani myśli, by ten stan rzeczy zmienić. Co roku, 9 (podkreślam: dziewiątego) maja, przedstawiciele tej znaczącej części społeczeństwa, tłumnie zbierają się na placu Zwycięstwa, by - na pohybel całej reszcie - świętować z pompą Dzień Zwycięstwa (starsi zapewne pamiętają ze szkoły: Dzień Zwycięstwa, maj zielony, białe kwitną bzy...). I nie ma to, tamto. Są kwiaty, mundury, ordery. Osobiście tego nie widziałam, bo przybyłam do Rygi w czerwcu, ale koledzy z pracy, którzy widzieli, byli pod wrażeniem. Niezbyt przyjemnym, ale za to wielkim.

Od lat powstają plany - mniej lub bardziej oficjalne, by się tego "wyrazu wdzięczności" pozbyć. Była nawet próba wysadzenia pomnika, która skończyła się tragiczną śmiercią wykonawców zadania. Ostatnią petycję obywatelską w tej sprawie sejm odrzucił kilka dni temu. Rosyjskojęzyczny burmistrz Rygi nie krył oburzenia pomysłem...

O tym wszystkim myślałam, jeżdżąc na rolkach wokół spornego monumentu, a obok mnie śmigały grupy nastolatków radośnie przekrzykujących się... po rosyjsku. Czy i dla nich ten pomnik znaczy coś więcej niż punkt orientacyjny na trasie rolkowych wyścigów? Odpowiedź poznam, być może, w maju przyszłego roku, kiedy 9 maja przyjdę na własne oczy zobaczyć pęknięte łotewskie społeczeństwo. O ile się odważę...


piątek, 9 września 2016

Moja Ryska Przygoda. Integracyjny wymiar cierpienia, czyli boso po lesie


Wyjazdy integracyjne są już swego rodzaju zjawiskiem kulturowym. Doczekały się nawet utrwalenia na filmowej taśmie ze skutkiem, jak wiadomo, rozmaitym, a niekiedy tak żałosnym, że o filmie zapomnieć pragnie i publiczność, i twórca. Nie oznacza to jednak, że wyjazdy integracyjne są same w sobie czymś godnym potępienia. Ba, zdarza się, że odnoszą nawet skutek zbliżony do zamierzonego, choć tak naprawdę nikt tego nigdy nie zmierzył (różnica między zmierzonym a zamierzonym, choć mierzona zaledwie jedną literką, jest wszelako istotna).

Osobiście, nic przeciwko rzeczonym imprezom nie mam i w swoim życiu zawodowym zaliczyłam nawet kilka bardzo udanych, mimo że zakończonych zapaleniem płuc i dojmującą stratą w postaci spalonych w ognisku adidasów marki Nike. Wspomnienia jednak, mimo wszystko, są sympatyczne, a z ludźmi, z którymi je dzielę, utrzymuję kontakt do dziś, co chyba można uznać za potwierdzenie wymiaru integracyjnego imprezy.

Piszę zaś o tym nie dlatego, że mi się zebrało na kombatanckie pitu-pitu, ale dlatego, że dwie godziny temu wróciłam z wyjazdu integracyjnego mojej firmy. Wyjazdu, który zapamiętam na długo, a już moje stopy zapamiętają go z pewnością. Bo w ramach integracji i zwiększenia naszych umiejętności gry w zespole, przegoniono nas około trzech kilometrów po lesie... boso! I jeśli, miły Czytelniku, wzruszyłeś w tej chwili ramionami w stylu "Phi, też mi wyczyn!", to wiedz, że nie masz pojęcia, o czym mówisz.

Bo mieszcząca się w Leśnym Parku Narodowym Kemeri "ścieżka wędrówki na bosaka" (podaję w wolnym tłumaczeniu), nie polega na tym, że za 4 euro człowiek się przespaceruje po leśnych dróżkach. O, nie! Na trasie czekają na wędrownika rozmaite atrakcje. Kamienie. Kamyki. Żwir. Żwirek. Piach. Glina. Błoto. Szyszki sosnowe. Szyszki świerkowe. Tłuczone szkło. Zimny jak wszyscy diabli strumień z kamienistym dnem. Jakieś kolce. I jeszcze licho wie co.

A wszystko to trzeba pokonać na bosaka, uśmiechając się radośnie, żeby nie było, że się pęka. No więc, nie pękłam. To znaczy, prawie. Przyznam się szczerze, że parę razy trochę oszukałam i zamiast iść środkiem wysypanej ostrymi kamieniami dróżki, zboczyłam nieco na porośnięte błogosławioną trawą pobocze. Generalnie jednak, byłam dzielna, powtarzając sobie w duchu dewizę Legii Cudzoziemskiej - kto nie maszeruje, ten ginie!

Teraz powoli dochodzę do siebie. Moje stopy też. Zintegrowana się czuję do cna - w końcu nic tak nie integruje jak wspólne cierpienie. Choć jutro sprawdzamy wariant alternatywny - kolega organizuje w swoim ogródku grilla. I można być w butach. Hurra!


czwartek, 8 września 2016

Moja Ryska Przygoda. Bonjour i ça va


Od dwóch dni moje życie w Rydze nabrało nowych, piękniejszych barw. Bo dwa dni temu do naszej międzynarodowej ekipy dołączył Marc. Ha! Już widzę te znaczące uśmieszki. Urwała się baba z domu, hula na obczyźnie, a teraz jeszcze zachciało jej się sami-wiecie-czego. Otóż, nic z tych rzeczy! Honi soit qui mal y pense! (Znaczenie tego zagadkowego wykrzyknika można sobie sprawdzić tutaj.)

Bo choć Marc jest miły, uroczy i tak dalej, mój zachwyt związany z jego osobą wynika z przyczyn, że tak to ujmę, poza damsko-męskich. Jest za to ściśle związany z geografią. Bo Marc pochodzi znad Sekwany. Czyli, nie owijając w bawełnę, jest Francuzem. Egro mówi po francusku, i to od urodzenia. Tadam!

Tu należy Ci się, drogi Czytelniku, wyjaśnienie. Otóż, niezależnie od wszystkich krętych ścieżek zawodowego życia, moją pierwszą, wyuczoną profesją jest "filolog romański", co przekładając z urzędowego na nasze, oznacza "nauczycielka języka francuskiego". Język francuski był pierwszą ze wszystkich obcych mów, jakich się w życiu uczyłam. Nie w sensie chronologicznym, bo tu palmę pierwszeństwa dzierży rosyjski, ale w sensie przywiązania emocjonalnego oraz zapału, z którym poświęciłam się nauce.

Notabene, w obecnej sytuacji trochę żałuję, że mój zapał w odniesieniu do języka rosyjskiego był odwrotnie proporcjonalny do zapału, z jakim władza ludowa próbowała mi go wbijać do głowy. Gdybym się bardziej przykładała, moje rozmowy z sąsiadkami z bloku bardziej przypominałyby dialog. Ale wróćmy do francuskiego.

Już pierwszego dnia ustaliłam z Markiem, że nadarzyła się niepowtarzalna okazja - ja odświeżę nieco przykurzony język obcy, on nie zapomni ojczystego. To ostatnie stwierdzenie było z jego strony czystą kurtuazją, ale nie protestowałam, bo w końcu każdy układ ma szansę się utrzymać tylko wtedy, gdy obie strony czerpią z niego jakąś, choćby minimalną korzyść.

Zgodnie z tą zasadą, ja czerpię pełnymi garściami, Marc zaś tylko odrobinę, ale na razie nie narzeka. Konwersujemy sobie w najlepsze przy ekspresie do kawy, udając, że nie widzimy znaczących min niefrankofońskich kolegów. Odkrywamy przy tym, że oglądaliśmy te same filmy, wśród których niepodzielnie króluje obraz "Les Choristes", u nas, nie wiedzieć czemu, zatytułowany "Pan od muzyki" (tłumacz musiał mieć jakieś paskudne skojarzenia z chórzystami). Marc ma podobno gigantyczną filmotekę, którą obiecał mi udostępnić, dzięki czemu perspektywa długich, zimowych, ryskich wieczorów przestała być tak przygnębiająca.

I na koniec najlepsze. Jeszcze do niedawna każdy dzień zaczynałam od Hi! i How are you?, za jedyne urozmaicenie mając Good morning. Trudno opisać, jak odświeżająco w tych okolicznościach działa Bonjour. A zaraz potem - cudowne, niepowtarzalne Ça va?

Ça va!






wtorek, 6 września 2016

Moja Ryska Przygoda. Wieczorna refleksja przy pustym stole


Takie myśli przychodzą człowiekowi do głowy, kiedy znów wieczerza samotnie.

Dziel ze mną

Dziel ze mną ranki niedospane
I dziel wieczory przmęczone
Dziel ze mną obiad i śniadanie
Dziel to co słodkie i to co słone

Dziel czego mało i czego sporo
Dziel co podzielne i to co nie
I tylko nie dziel włosa na czworo
I nie rozdzielaj ciebie i mnie

sobota, 3 września 2016

Moja Ryska Przygoda. Kemeri, czyli deszcz, komary i ja



Od jakiegoś czasu wybierałam się do Kemeri. To park narodowy, pełen lasów i bagien, jak czytałam, bardzo malowniczy, położony jakieś 50 km od Rygi, na zachodnim krańcu Jurmali. Wybierałam się i wybierałam, ale się nie składało. Wczoraj więc postanowiłam, że w ten weekend to już na bank! Prognoza wprawdzie była niezbyt zachęcająca (chmury i opady, z rzadka wątłe słońce), ale ponieważ prognozy nieczęsto się tu sprawdzają, uznałam, że brak deszczu i skrawki błękitu z rana to wystarczająca zachęta, by wyprawę odbyć. Na wszelki wypadek wzięłam do plecaka sztormiak i parasol - z doświadczenia wiem, że jak je dźwigam, to słońce praży jak najęte.

Nie tym razem, niestety! Już na stacji w Kemeri niebo powitało mnie przygnębiającą szarością. Fakt, że z pociągu wysiadłam sama, a okolica ziała dojmującą pustką, świadczył sam za siebie. Jakieś czterdzieści minut później, gdy docierałam do ukrytej w lesie informacji turystycznej o wdzięcznej nazwie Meża Maja (co wcale nie znaczy, że mają męża, lub mąż Mai, ale że jest to leśny domek, czyli leśniczówka), otworzyłam parasol.

W Meża Maja przywitała mnie miła pani, która na mój widok wyraźnie się ożywiła. Dała mi mapy, pokazała różne warianty tras pieszych i mimochodem rzuciła, że mogę się w lesie natknąć na komary. Niezbyt mnie to ucieszyło, bo moje relacje z komarami są mocno niesymetryczne - one mnie uwielbiają, a ja ich nie. Uznałam jednak, że "natknąć się" oznacza możliwość napotkania tu i ówdzie, więc nie zwlekając dłużej, nadal pod parasolem, pomaszerowałam w las.


Było jak w przewodniku. Przepiękne, mieszane lasy. Bagna i uroczyska. Jezioro i ptasia wieża. Wrzosowiska i trzęsawiska. A oprócz tego: deszcz, komary i ja. Ja, i tylko ja. Bo przez całą wyprawę nie spotkałam na tasie żywego ducha. Poza ptakami i komarami, ale tych pierwszych prawie nie zauważyłam, walcząc o życie z tymi drugimi. Dawno czegoś takiego nie przeżyłam. W miarę bezpiecznie było tylko w marszu. Bo kiedy tylko próbowałam się zatrzymać, obsiadał mnie przerażający i bzyczący rój, któremu niestraszna była moja powiewająca na wszystkie strony mapka. Zdjęcia strzelałam z biodra, czując się niczym reporter wojenny, a zamiast kul, wokół głowy bzyczały mi te krwiożercze potwory.

Odrobiny wytchnienia zaznałam na ptasiej wieży nad jeziorem. Wdrapałam się na nią, żeby podziwiać widoki i choć widoków nie było, bo zasłaniał je deszcz, nie było też komarów. Widocznie nie chciało im się wlatywać tak wysoko. Przesiedziałam tam ze trzy kwadranse, licząc na to, że przestanie lać. W końcu dałam za wygraną. Pod przemoczonym do szczętu parasolem pomaszerowałam ku zaznaczonej na mapce wiosce Kudra, skąd podobno odchodził pociąg do Rygi.



Ostatnie kilometry pokonałam w tempie, którego nie powstydziłby się Robert Korzeniowski. Żeby nie zwariować, powtarzałam jak mantrę: "Boże, jak tu pięknie! Boże, jak tu pięknie! Psiakrew, poszedł won w cholerę! (To nie do Ciebie, Panie Boże! To do komara!)". Dawno mnie tak nie ucieszył widok stacji kolejowej, choć była to tylko mała budka przy jednym, jedynym torze. Na szczęście, pociąg jeździł, a co więcej, przyjechał piętnaście minut później. Gdybym się o ten kwadrans spóźniła, musiałabym czekać półtorej godziny. Uf.


Po dotarciu do domu policzyłam bąble. 27. Słownie: dwadzieścia siedem. Choć podejrzewam, że mam ich więcej, bo tych z tyłu nie mogłam policzyć dokładnie, a niektóre wyglądają na "wkłucie podwójne". Przywieziony z Warszawy hydrocortison zużyłam niemal w całości. Teraz czuję się jak jeden wielki bąbel nasączony hydrocortisonem. Na pociechę mam piękny bukiet wrzosów, które zebrałam z narażeniem życia.



Konkluzja? Jeśli, drogi Czytelniku, będziesz kiedyś w Rydze, koniecznie wybierz się do Kemeri! Sprawdź jednak dokładnie prognozę pogody. I oblej się repelentem. Aha, i nie zapomnij parasola - w końcu to Łotwa!


czwartek, 1 września 2016

Moja Ryska Przygoda. Krótka refleksja o tożsamości


Żeby ktoś się nie poczuł zrobiony w konia, od razu powiem, że rzecz będzie o mojej tożsamości, a nie o tożsamości Bourne'a. Nic sensacyjnego. Żadnej amnezji. Tożsamość. Czyli to, co się na mnie składa.

A składa się, między innymi, pamięć. Moja ulubiona część tożsamości, zwłaszcza po lekturze "Pamięci i tożsamości" św. Jana Pawła II (polecam!). Dla Bourne'a też miała niebagatelne znaczenie (pamięć, nie książka). Ale ja nie o tym. Ja o innej pamięci, nie tej, jak mam na nazwisko, czy co jadłam na śniadanie (zwłaszcza, że dziś akurat nic nie jadłam, więc nie ma co pamiętać). Chodzi o pamięć zbiorową.

Bo dziś jest pierwszy września. A ja, po raz pierwszy odkąd żyję na planecie Ziemia, pracuję niemal wyłącznie z cudzoziemcami. I po raz pierwszy dla moich kolegów z pracy nie było oczywiste, że pierwszy września to coś więcej niż pogrążone w rozpaczy dzieciaki, bo rok szkolny się zaczął. Że za tą datą kryje się inny dramat, dramat całego narodu, dramat, który będzie trwał na wieki w zbiorowej pamięci historycznej, dzięki indywidualnej pamięci takich jak ja. Przez krótką chwilę poczułam się sama. Bo nikt ze mną tej pamięci nie dzielił.

Takich chwil przeżyłam tu już kilka. Dwudziesty ósmy czerwca. Piętnasty sierpnia. Trzydziesty pierwszy sierpnia... Nie mam pretensji do kolegów. Oni też mają swoje daty, o których ja nie mam pojęcia. Czasem się nimi dzielimy. Czasem nawet razem świętujemy, jeśli data jest z tych radosnych, a ci, dla których jest ważna, tego chcą. Ale te celebracje, choć miłe, nie są w stanie stworzyć poczucia wspólnoty. Chociażby dlatego, że o Bitwie Warszawskiej muszę opowiadać po angielsku. I że w ogóle muszę opowiadać, bo bez mojej opowieści piętnasty sierpnia nic by dla nikogo nie znaczył.

No i jak mam im zaśpiewać "Jedzie, jedzie na Kasztance" tak, żeby zrozumieli? I żeby nikt mnie nie
pytał, kto to był ten Komendant. Chief jakiś?