piątek, 17 czerwca 2011

Trudy zadośćuczynienia, czyli jak zniknąć na pokładzie Lufthansy

Wstyd się przyznać, ale jestem złodziejką. Mimowolną, wprawdzie, ale zawsze. Całkiem niechcący ukradłam komuś telefon, a teraz nie dość, że sumienie mnie gryzie, to jeszcze dokonuję tytanicznych wysiłków, by telefon zwrócić (punkt 5. warunków dobrej spowiedzi: zadośćuczynienie). I figa mi z tego wychodzi. A było to tak.

Leciałam sobie samolotem z Monachium do Luksemburga. W tylnej kieszeni plecaka, niedbale - jak zwykle - otwartej (mam nadzieję, że mój Pan i Władca tego nie przeczyta!) spoczywały dwie komórki - służbowa i prywatna. Wyłączone, rzecz jasna. Plecak zaś spoczywał "pod siedzeniem poprzedzającym". Nagle - stuk! - coś spadło na podłogę, tuż pod moimi stopami. "Wypadła pani komórka" - życzliwie poinformował siedzący obok kolega z pracy. Faktycznie, na szarej wykładzinie leżała komórka - ta prywatna. Podniosłam, schowałam, zapomniałam.

Przypomniałam sobie w hotelu. Trzeba zadzwonić do rodziny. Wyjmuję komórkę z plecaka, włączam, pojawia się napis w dziwnym języku. "Hm, coś się poprzestawiało" - myślę i wystukuję kod PIN. Kicha. Nie wchodzi. Wystukuję raz jeszcze - też nic. Oglądam komórkę, wyłączam, wyjmuję baterię... I nagle - niejasne przeczucie. Sięgam do plecaka... O, zgrozo! Wyjmuję drugą, identyczną komórkę. Włączam, wciskam kolejne cyferki. Tada-dam-dam-dam! Moja Nokia uśmiecha do mnie hasłem powitalnym "Mamo, kocham cię!" (Ja też Cię kocham, Zosiu!) Wszystko jasne. Rąbnęłam komuś telefon.

Dziś, po powrocie do kraju, postanowiłam zadośćuczynić. Oddać, co nie moje. Powinno pójść jak z płatka. Leciałam szacownymi liniami lotniczymi, znałam datę, godzinę i numer lotu. Znałam numer miejsca - mojego i domniemanego właściciela feralnego telefonu. Wystarczy zadzwonić, wyjaśnić i otrzymać uprzejmą i kompetentną pomoc. Ot, co!

Powinno pójść jak z płatka. Poszło jak po grudzie. Oszczędzę ci, miły Czytelniku, szczegółowego opisu. Ograniczę się do kilku liczb. Liczba telefonów wykonanych do rozmaitych biur Lufthansy w Warszawie, Monachium, Luksemburgu: 8 może 9 (po 5. przestałam liczyć). Liczba uprzejmych urzędników: 1. Liczba napisanych mejli: 1. Liczba otrzymanych odpowiedzi generowanych automatycznie: 1. Liczba odpowiedzi z sensem i na temat: 0. Liczba godzin straconych na tropieniu właściciela telefonu: 1,5.

Nie moja Nokia nadal spoczywa w moim plecaku. Będę ją nosiła przy sobie w nadziei, że jakimś cudem, jej właściciel się ze mną skontaktuje. Jest na to cień szansy, bo moje dane osobowe są obecnie w posiadaniu iluś tam nieskorych do pomocy urzędników Lufthansy w trzech krajach Europy. Kto wie, może się to na coś przyda? Generalnie, dręczy mnie kac moralny i trochę czasu minie, nim mi minie.

Jednakże z całej tej historii płynie jeden optymistyczny wniosek. Otóż, okazuje się, że w tym zdygitalizowanym świecie, w którym podobno wszyscy wszystkich śledzą i wszyscy wszystko o wszystkich wiedzą, zidentyfikowanie pasażera konkretnego lotu, siedzącego na konkretnym miejscu, jest praktycznie niemożliwe. Wszyscy nagabywani przeze mnie urzędnicy, jak jeden mąż, twierdzili, że SIĘ NIE DA. Wprawdzie nachodzi mnie chwilami małodusznie podejrzenie, że mnie po prostu olali, ale żeby aż tak gremialnie? Dlatego wolę wierzyć, że faktycznie się nie da. Że mogę sobie polecieć na Wyspy Zielonego Przylądka i nikt mnie nie namierzy. Mogę zniknąć i żadne telefony do wszystkich linii lotniczych świata nic nie pomogą. Hm, a może by tak spróbować?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz