poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Krzyżyk na burkini


Na temat burkini wypowiedzieli się już chyba wszyscy. Przez parę dni Internet gotował się i wrzał - aż dziw, że nie eksplodował. Polskie media społecznościowe ukazały klasyczny podział na "mych" i "onych", wzajemnie obrzucających się błotem i wymyślających sobie od lewaków, ciemniaków i innych "aków", których przytaczać nie będę, bo słuchać hatko. Mnie na Twitterze elegancko objechał ktoś o ksywie "Kontrola biletów", zatem nawet nie wiem, czy dostałam od faceta czy babki, choć niektóre fragmenty konwersacji świadczą o tym, że chyba jednak był to pan. Który poradził mi, żebym pojechała do któregoś z krajów muzułmańskich i przespacerowała się po plaży w stroju niekompletnym, co mi da jasne pojęcie o tym, jak muzułmanie traktują takie wybryki.

Cóż, jak traktują, wiem. I sprawdzać nie zamierzam, ale nie dlatego, że mi życie miłe, ale dlatego, że latanie na golasa w kraju, gdzie ludzi to zwyczajnie gorszy, nie wydaje mi się szczytem klasy. Gdyby moja religia kazała mi latać nago po plaży, pewnie bym się nad tym pochyliła, ale tak - nie widzę powodu, by kogokolwiek prowokować. Tymczasem burkini jest dla muzułmanek elementem ich religijnej przynależności. I nikt mi nie wmówi, że ubrana po szyję kobieta kogokolwiek gorszy. A argumenty w stylu, że burkini to symbol zniewolenia, tylko pokazują, że ze strachu przed islamistami, mieszamy pojęcia i rozciagamy ten strach na wszystko, co tylko z islamem ma cokolwiek wspólnego. Każąc muzułmankom przychodzić na plażę w bikini, ograniczamy wolność tych, które burkini noszą, bo chcą, ze względu na swoje religijne przekonania, i szykanujemy te, które noszą, bo mąż każe. A rozróżnić ich nie sposób.

Francja nie po raz pierwszy wylewa swoje postkolonialne dziecko z kąpielą. Wprowadzony już wiele lat temu zakaz noszenia w publicznych szkołach chust był z jednej strony przejawem świeckiego fundamentalizmu, któremu Republika bije pokłony od rewolucji francuskiej, a z drugiej pewnej bezradności w stosunku do szybko rosnącej i niechętnie asymilującej się mniejszości arabskiej. Pamiętam, jak mnie to wtedy oburzało. I oburza do dziś. Bo sama to przeżyłam.

Było to za PRL. Chodziłam do liceum. Pewnego dnia moja mama przywitała mnie w progu bardzo zdenerwowana. Odwiedził ją sąsiad (miłosiernie przemilczę nazwisko, choć pokusa wielka). Oznajmił, że zauważył na mojej szyi krzyżyk. Więc niech mama coś z tym zrobi, bo jak nie, to on doniesie komu trzeba i praca w ministerstwie się skończy. Skończyło się na niczym, krzyżyk jak wisiał na mojej szyi, tak wisi do dziś. I nikomu nie pozwolę mnie zmusić do jego zdjęcia (wyjątek stanowi zdjęcie do zdjęcia rentgenowskiego, ale to się nie liczy).

Dlatego nie zgadzam się, by ktoś zmuszał moją siostrę muzułmankę do zdejmowania burkini.


wtorek, 23 sierpnia 2016

Moja Ryska Przygoda. Głupi to ma szczęście


Wspominałam już, że kiedy wybierałam miejsce zamieszkania w Rydze, kierowałam się ściśle określonymi kryteriami. Miało być blisko pracy, blisko kościoła i blisko sklepu. No i niedrogo. Spełnienie tych wszystkich warunków dało skutek dosyć oczywisty. W Ritzu to ja nie mieszkam. Ale że jako dziecko wychowane w PRL, znaczną część życia spędziłam w socjalistycznych blokach, tutejsza "chruszczowka" mi niestraszna i nawet wygląd klatki schodowej już mnie nie wzrusza.

Zupełnie nieprzewidzianym bonusem okazała się bardzo nieodległa stacyjka kolei podmiejskiej, z której 20 minut jedzie się do Jurmali (muszę kiedyś wreszcie o niej napisać, bo Jurmala to tutejszy Sopot, a Sopot to... wiadomo). Dziś przekonałam się jednak, że Opatrzność czuwała nade mną, że tak powiem, na akord. W prezencie dostałam bowiem mieszczący się dwa kroki od mojego bloku serwis rowerowy.

Z tym rowerem to była cała historia. Kiedy oświadczyłam mojemu PiW-owi, że zabieram rower do Rygi, obśmiał mnie sardonicznie. Primo, rower jest ciężki i ciekawe, jak go będę wnosiła po schodach. Secundo, wiosna i lato w Rydze to nie pół roku, a co najwyżej jedna trzecia, więc po kiego mi rower w tutejszych śniegach. Tertio, przecież ja nawet nie umiem koła napompować, a co dopiero mówić o jakichś bardziej skomplikowanych operacjach w stylu wymiana dętki lub, co nie daj Boże, dokręcenie tej czy innej śruby. Uparłam się jednak, wszystkie zastrzeżenia zbyłam wzruszeniem ramion, w duchu żywiąc przekonanie, że jakoś to będzie.

No i było - do dziś. Bo dziś, niestety, zabrałam do pracy parasol. Taki wielki, rozłożysty, gdyż inne się w tutejszych ulewach nie sprawdzają. I kiedy tak sobie jechałam na rowerku, jedną ręką przytrzymując parasol i kierownicę równocześnie, nagle coś chrupnęło. Po czym rower zaczął wydawać podejrzane dźwięki. Tarcia jakby. Czegoś o coś. Hmmm...

Po bliższych oględzinach okazało się, że końcówka parasola najwyraźniej doznała bliskiego kontaktu ze szprychami. Co nie wyszło na dobre ani parasolowi (na szczęście mam drugi), ani szprychom. I tu dochodzę do sedna. Bo kiedy wracałam z pracy, szuranie przeszło w hurgot połączony ze stukaniem. Wizyta w pobliskim serwisie była nieunikniona. Trochę się obawiałam, jak ja tym Łotyszom wytłumaczę, że mi trze i hurgocze, ale obawy były płonne. Przywitał mnie młodzieniec, który płynną angielszczyzną raz - dwa mi wyjaśnił, że słychać mnie było z daleka i on już wie, co mojej maszynie dolega. Operacja zabrała kwadrans i sześć euro.

Podziękowałam młodzieńcowi za serwis, a Opatrzności za tak ekstraordynaryjną koincydencję - serwis rowerowy tuż pod nosem! No, no! A na marginesie, przyszło mi do głowy, że w pobliżu mam jeszcze przychodnię psychiatryczno-psychologiczną. Ciekawe, kiedy przyjdzie mi z niej skorzystać. W końcu, głupi to ma szczęście!

czwartek, 18 sierpnia 2016

Moja Ryska Przygoda. Wielka potrzeba niższego rzędu

Dziś napiszę o sprawie wstydliwej. Wstydliwej per se, ale i wstydliwej dla społeczeństwa, w którym zjawisko to występuje. Powiem wprost. Chodzi o publiczne sikanie. Na ulicy. Na trawniku. Pod płotem. Gdziekolwiek. 

Otóż muszę wyznać, że w Rydze jest to widok dosyć powszechny. W czasie mojego zaledwie dwumiesięcznego pobytu, z tygodniową przerwą na Waszyngton, wielokrotnie nadziałam się na panów publicznie załatwiających swoją fizjologiczną potrzebę (po dziesiątym razie przestałam liczyć). Ostatnio – wczoraj, w drodze ze sklepu do domu. Idę sobie chodnikiem, a na trawniku, tuż przede mną, pan beztrosko obsikuje czyjś płot. Po czym, nie umywszy rąk (!), odchodzi, pogwizując. Ubrany przyzwoicie, nie żaden tam menel, ot – tak, na oko - zwykły obywatel.

Zastrzegam, że miażdżąca większość przypadków miała miejsce po „mojej”, czyli teoretycznie „gorszej” stronie Dźwiny, co może być istotną przesłanką socjologiczną. Przyczyny tego stanu rzeczy są pewnie złożone, a jedną z nich może być niedostatek (to delikatnie powiedziane) publicznych toalet. Wniosek ten wyciągam na podstawie doświadczenia. Wśród wielu krajów, które odwiedziłam, jednym z niewielu, gdzie nie widziałam ludzi sikających na ulicy, była Japonia. Kraj, w którym publiczne szalety są dosłownie co krok, a ich kondycja jest lepsza niż stan toalet w niejednym polskim szpitalu. Człowiek nie musi tam się specjalnie wysilać, by załatwić potrzebę niższego rzędu – stosowny przybytek jest zawsze o krok. Nawiasem mówiąc, ciekawe, czy Maslow musiał kiedyś z obłędem w oczach szukać szaletu.

Wracając jednak na łotewskie podwórko, zwyczaj obsikiwania płotów jest tu chyba zakorzeniony dosyć mocno. Do tego stopnia, że nawet płotu nie potrzeba. Kiedy  pare tygodni temu wraz moim PiW-em płynęliśmy kajaczkiem po rzece Gauja, pewna płynąca przed nami para odbiła nagle ku brzegowi, a kiedy nadpłynęliśmy, pan stał tyłem do rzeki w pozycji dosyć oczywistej, zaś pani wyszła ku nam zza krzaka w stroju, powiedzmy, niedbałym (choć raczej powinnam powiedzieć, niekompletnym). Odniosłam wrażenie, że zażenowanie było udziałem tylko jednej strony tego spotkania. Zgaduj-zgadula. 


Dawno już się nauczyłam, że co kraj, to obyczaj. Opowiadałam kiedyś, jak w pekińskiej operze pewna pani opluła mi but w toalecie. Publiczne plucie jest bowiem u Chińczyków rzeczą normalną i gdyby się trzymać piramidy Maslowa, pewnie należałoby je umieścić na samym dole. Chyba, że owo plucie ma jakiś tajemniczy związek z potrzebą afiliacji - skala, na jaką się odbywa, wskazywałaby, że coś jest na rzeczy. Natykając się zatem na ryskich ulicach na sikających panów (na panią natknęłam się tylko na Gauji), zasadniczo cieszę się, że leją po swoich nogach, a nie po moich. I liczę na to, że zima załatwi problem. Bo zimy tu ponoć srogie. 

Bezsenność


Podobno wdowy
cierpią na bezsenność.
Słomiane wdowy
mają noce ze słomy.
Słomiany ogień
płonie bardzo krótko.
Pod powiekami
zostaje mi popiół.

niedziela, 14 sierpnia 2016

Moja Ryska Przygoda. Riga Svetki, czyli stragany, rock i barok


W ten weekend Ryga obchodzi urodziny. Obchodzi je hucznie, bo urodziny szacowne - osiemset piętnaste. W całym mieście już od tygodni wiszą wielkie plakaty "Riga Svetki", co mniej więcej znaczy festiwal Rygi. Już od piątku główny, biegnący nad Dźwiną bulwar 11 listopada zamknięty dla ruchu kołowego. Tam i na starym mieście odbywają się główne imprezy.

Program przebogaty. Kiedy się wejdzie na ryską stronę informacyjno-turystyczną liveriga.com, od mnogości propozycji może się zakręcić w głowie. Koncerty, pokazy filmów, wystawy, imprezy familijne i sportowe. No i oczywiście targ. Bo przecież żadne święto w cywilizowanym świecie nie może się obyć bez kramów z mydłem i powidłem, czyli ciuchami, biżuterią, rzemiosłem mniej lub bardziej artystycznym oraz produktami spożywczymi mniej lub bardziej lokalnymi. Osobiście tych targowisk nie znoszę, ale sądząc po tłumie, który oblegał wczoraj namioty ustawione wzdłuż bulwaru, należę raczej do mniejszości.

Na szczęście, kramy i kramiki to tylko dodatek. Ojcowie miasta postarali się w tym roku bardzo i zapewnili mnóstwo świetnej muzyki. Ja załapałam się na dwa koncerty - jeden na bulwarze, drugi w kościele świętego Piotra. Oba świetne. Na bulwarze grał łotewski zespół Dagamba - dwie wiolonczele, jedne klawisze i perkusja. Dawno nie słyszałam tak ognistego Vivaldiego i Beethovena na rockowo. A na deser ścieżka dźwiękowa z "Gry o tron". Wszystko trochę w stylu Apocalyptiki, tyle że łotewscy wiolonczeliści nie mieli aż tak długich blond fryzur jak Finowie i za efekt wizualny musiała wystarczyć fantazyjna grzywka jednego z nich.

W kościele świętego Piotra całkiem inne klimaty. Koncert muzyki barokowej w wykonaniu "czterech muzykantów z Bremy", czyli kwartetu Prisma z... Bremy. Skojarzenie o tyle zabawne, że właśnie pod kościołem świętego Piotra stoi rzeźba przedstwiająca bohaterów baśni braci Grimm "Czterech muzykantów z Bremy". Na szczęście na Bremie podobieństwa się kończą i muzycy z Prismy dali koncert, który nie wystraszyłby żadnych zbójców. Co ciekawe, znów dopadł mnie wątek polski - w repertuarze znalazły się dwa utwory Adama Jarzębskiego, nadwornego skrzypka Zygmunta III Wazy. Wymówienie jego nazwiska zdawało się być dla flecistki zespołu większym wyzwaniem niż zagranie jego utworów.

I tak oto zaliczyłam festiwalowy rock i barok. W strugach deszczu, dodam, bo tu ojcowie miasta dali plamę i najwyraźniej nie załatwili z kim trzeba. Może nie wiedzieli, pod jaki adres złożyć stosowny wniosek?


PS Bonus dla wytrwałych:Dagamba i ich "Gra o tron".

Moja Ryska Przygoda. Riga Svetki, czyli stragany, rock i barok


W ten weekend Ryga obchodzi urodziny. Obchodzi je hucznie, bo urodziny szacowne - osiemset piętnaste. W całym mieście już od tygodni wiszą wielkie plakaty "Riga Svetki", co mniej więcej znaczy festiwal Rygi. Już od piątku główny, biegnący nad Dźwiną bulwar 11 listopada zamknięty dla ruchu kołowego. Tam i na starym mieście odbywają się główne imprezy.

Program przebogaty. Kiedy się wejdzie na ryską stronę informacyjno-turystyczną liveriga.com, od mnogości propozycji może się zakręcić w głowie. Koncerty, pokazy filmów, wystawy, imprezy familijne i sportowe. No i oczywiście targ. Bo przecież żadne święto w cywilizowańym świecie nie może się obyć bez kramów z mydłem i powidłem, czyli ciuchami, biżuterią, rzemiosłem mniej lub bardziej artystycznym oraz produktami spożywczymi mniej lub bardziej lokalnymi. Osobiście tych targowisk nie znoszę, ale sądząc po tłumie, który oblegał wczoraj namioty ustawione wzdłuż bulwaru, należę raczej do mniejszości.

Na szczęście, kramy i kramiki to tylko dodatek. Ojcowie miasta postarali się w tym roku bardzo i zapewnili mnóstwo świetnej muzyki. Ja załapałam się na dwa koncerty - jeden na bulwarze, drugi w kościele świętego Piotra. Oba świetne. Na bulwarze grał łotewski zespół Dagamba - dwie wiolonczele, jedne klawisze i perkusja. Dawno nie słyszałam tak ognistego Vivaldiego i Beethovena na rockowo. A na deser ścieżka dźwiękowa z "Gry o tron". Wszystko trochę w stylu Apocalyptiki, tyle że łotewscy wiolonczeliści nie mieli aż tak długich blond fryzur jak Finowie i za efekt wizualny musiała wystarczyć fantazyjna grzywka jednego z nich.

W kościele świętego Piotra całkiem inne klimaty. Koncert muzyki barokowej w wykonaniu "czterech muzykantów z Bremy", czyli kwartetu Prisma z... Bremy. Skojarzenie o tyle zabawne, że właśnie pod kościołem świętego Piotra stoi rzeźba przedstwiająca bohaterów baśni braci Grimm "Czterech muzykantów z Bremy". Na szczęście na Bremie podobieństwa się kończą i muzycy z Prismy dali koncert, który nie wystraszyłby żadnych zbójców. Co ciekawe, znów dopadł mnie wątek polski - w repertuarze znalazły się dwa utwory Adama Jarzębskiego, nadwornego skrzypka Zygmunta III Wazy. Wymówienie jego nazwiska zdawało się być dla flecistki zespołu większym wyzwaniem niż zagranie jego utworów.

I tak oto zaliczyłam festiwalowy rock i barok. W strugach deszczu, dodam, bo tu ojcowie miasta dali plamę i najwyraźniej nie załatwili z kim trzeba. Może nie wiedzieli, pod jaki adres złożyć stosowny wniosek?


czwartek, 11 sierpnia 2016

Moja Ryska Przygoda. Absolwent, czyli jestem z innego pokolenia


Kiedy w Rydze pada, to już pada! Bezkompromisowo i na całego. Niby powinnam się już przyzwyczaić, ale jakoś słabo mi to idzie. Nadal czuję się zrobiona w trąbę, kiedy rankiem niebo budzi mnie nieśmiałym słonkiem, by po dwóch godzinach zasnuć się chmurami i lunąć hektolitrami wody. A potem lać, lać, lać...

W takie dni o dłuższych spacerach nie ma mowy. Wracając z biura, pedałuję na moim rowerku dwa razy szybciej niż zwykle, zmieniam przemoczone ciuchy, po czym zaszywm się w moim przytulnym M-w-najlepszym-razie-dwa i oddaję rozrywkom mniej lub bardziej kulturalnym. Zwykle jest to lektura (kindle rządzi!), ale czasem dopada mnie taka chandra (ryski deszcz ma w sobie niewątpliwie  wirusa chandry), że pomóc może tylko Dustin Hoffman, Simon i Garfunkel oraz Misses Robinson. Czyli "Absolwent".

Film, w którym zakochałam się, pacholęciem będąc. I który zawsze, nieodmiennie, od lat poprawia mi humor. W sumie, nie mam pojęcia, dlaczego, bo jak się dobrze zastanowić, to za wesoły on nie jest. Benjamin Braddock, zaplątany w romans z Mrs. Robinson, jest w gruncie rzeczy postacią tragikomiczną, a jego dylematy egzystencjalne powinny raczej wywołać współczucie pomieszane z politowaniem. Nic jednak nie poradzę na to, że kilka scen powoduje we mnie autentyczną wesołość. A piosenka April come she will chodzi mi potem po głowie długo, długo...

Parę dni temu przyszedł czas na "Absolwenta". Kiedy deszcz bębnił w moje parapety, nagle zrozumiałam, że uratować mnie może tylko Mrs. Robinson. Zadziałało do tego stopnia, że następnego dnia rankiem w biurze podzieliłam się wrażeniami z koleżanką Łotyszką. Konsternacja na jej twarzy lekko mnie zaskoczyła. Po chwili dotarło do mnie, że dziewczyna pojęcia nie ma, o czym mówię. Że jak? Jaki tytuł? Graduate? Anne Bancroft? Yyy..., chyba nie znam.

Wtedy zrozumiałam, że należymy do różnych pokoleń. I że Benjamin Braddock w zasadzie mógłby być moim synem. A Mrs. Robinson... Kurczę, niewykluczone, że była ode mnie młodsza. Mało brakowało, a cały efekt terapeutyczny "Absolwenta" diabli by wzięli. Uratował mnie kolega Brytol. Ben, nomen omen. Usłyszawszy, o czym rozmawiamy, uśmiechnął się uroczo i powiedział: Taa... Miałem nauczyciela, który zawsze do mnie mówił "Plastik, Ben, plastik!"*

* Cytat z "Absolwenta". Kto nie zna, niech... pozna. 

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Moja Ryska Przygoda. O kuchni łotewskiej całkiem subiektywnie


Jak by powiedział profesor Bladaczka, Waszyngton zachwyca,  "bo pięknym miastem jest". Quid erat demonstrandum. Wróciłam więc zachwycona, ale i solidnie zmęczona - sama nie wiem, co bardziej. Różnica czasu nadal trzyma mnie w swoich szponach, a przeziębienie złapane na skutek wszechobecnej klimatyzacji dokłada swoje trzy grosze (o, pardon, centy). Z ulgą powitałam ryską rzeczywistość. Która, notabene, powitała mnie nieco deszczowo i sennie, ale i sympatycznie - ustami kolegów z pracy, którzy oznajmili, że skoro wróciłam, godzi się to uczcić wspólnym wyjściem na lunch.

Tu mała dygresja. Praca wśród ludzi różnych nacji ma, jak już podkreślałam parę razy, liczne walory poznawcze. Człowiek mimochodem dowiaduje się różnych rzeczy - czego nie lubią Finowie, co kochają Niemcy, a co kompletnie zwisa Brytyjczykom (ostatnio twierdzą, że zwisa im Brexit, ale szczerze mówiąc, podejrzewam, że to zasłona dymna). A gusta kulinarne to, można by rzec, fundament, na którym budujemy nasze wyobrażenie o przedstawicielach innych krajów. Coś w stylu, powiedz mi, co jesz, a powiem ci, kim jesteś (niezależnie od tego, co ty sam o sobie myślisz, bo ja i tak wiem lepiej).

Ale powyższy walor poznawczy ma też jedną zasadniczą wadę. Otóż, kiedy się spożywa posiłki w tak zróżnicowanym środowisku, człowiek wprawdzie utwierdza się w przekonaniu, że Niemcy lubią kiełbasę i piwo, Finowie skłaniają się ku rybom, a Brytyjczycy - hm - trudno powiedzieć, ale frytki pasują do wszystkiego, za to ni czorta nie wyrobi sobie opinii o miejscowej kuchni. Bo ilekroć zaproponuje nieśmiało, że może tym razem poszlibyśmy gdzieś, gdzie serwują dania łotewskie, słyszy, że może niekoniecznie, a może innym razem, "a dziś idziemy na dobry stek".

Z dzisiejszym lunchem było podobnie. Suma summarum, wylądowaliśmy w knajpce o charakterze kosmopolitycznym, gdzie i Fin był syty, i ryba cała, bo wszyscy, poza mną, jedli coś, co się nazywało "deer burger", a po bliższym śledztwie okazało się kotletem z jelenia (sic!) na bułce. Kiedy molestowałam koleżanki Łotyszki, by mi poleciły coś z kuchni stricte łotewskiej, zgodnie zaproponowały... chłodnik, u nas zwany litewskim. A z dań na ciepło, po bardzo głębokim namyśle, zupę soliankę, która podobno bardzo przypomina gulasz. Solianki zresztą nie było w karcie dań, bo widocznie była zbyt łotewska.

W karcie nie było też innej zupy, o której jedna z koleżanek przypomniała sobie, kiedy już jadłam krem z pomidorów z kozim serem (kuchnia śródziemnomorska), a mianowicie zupy z chleba. Z barwnego opisu sądząc, jest to po prostu chleb unurzany w śmietanie, ale głowy nie dam. Kiedy spytałam, czy chleb jest z kminkiem (trudno tu kupić inny), koleżanka spojrzała na mnie, jakbym pytała, czy ziemia krąży wokół słońca. Of course, z kminkiem!

Na razie więc, mój obraz kuchni łotewskiej sprowadza się do trzech zup. Plus kminku. O tym ostatnim mogę zaświadczyć, że faktycznie cieszy się tu wielkim poważaniem, bo poza chlebem, dodają go także do serów (do których bardzo oszczędnie dodają sól, ale to inna historia). Wygląda na to, że odkrywanie tutejszych kulinariów zajmie mi trochę czasu. Co więcej, muszę to robić w pojedynkę, gdyż nawet łotewscy koledzy z pracy, pytani o rekomendacje gastronomiczne, proponują mi knajpy o podejrzanie włoskich nazwach. Bo, jak by powiedział profesor Bladaczka, kuchnię włoską kochamy, "bo wielką kuchnią jest".

piątek, 5 sierpnia 2016

Mrs. White goes to Washington. Selfie z Lincolem


Są takie miejsca na ziemi, z których kultura masowa uczyniła miejsca niemalże kultu. Wieża Eiffela, Schody Hiszpańskie, Empire State Building, Pałac Kutury i Nauki... Nie, no trochę się rozpędziłam. Pałac Kultury jeszcze czeka na swoje pięć minut. Za to na pewno nie musi na nie czekać Biały Dom lub Lincoln Memorial. Liczba filmów, w których się pojawiają, przekracza wszelkie normy dobrego smaku, któremu na imię umiar. Zatem być w Waszyngtonie i nie usiąć na schodach u stóp Abrahama Lincolna, to jak być w Paryżu i nie zobaczyć Wieży Eiffela. 

Ponieważ dziś, za parę godzin odlatuję do Rygi, postanowiłam nadrobić tę haniebną zaległość i skoro świt udałam się z wizytą do Abrahama. Nadmienię, że wizytę u Barracka już złożyłam wczoraj wieczorem, bo jedno ze służbowych spotkań miało miejsce tuż obok Białego Domu. 



Jakimś cudem dotarłam do celu, nie zgubiwszy się po drodze. Byż może dlatego, że droga była prosta jak w mordę strzelił, a recepcjonistka z hotelu uprzejmie, acz stanowczo, uświadomiła mi, że zamierzałam iść w stronę przeciwną do właściwej. Potem już poszło jak z płatka. 

I oto siedzę na schodach Lincoln Memorial i gapię się na Reflecting Pool, która dla mnie chwilowo stała się Reflection Pool. Dookoła mnóstwo turystów. Chodzą, gadają, robią sobie nawzajem zdjęcia. Rodziny, znajomi, pary... Mieszanina języków, ras, kultur. A do mnie dociera, że choć siedzę na jednych z najsłynniejszych schodów świata, radości z tego nie mam za grosz. Bo ci, z którymi chciałabym tu siedzieć, są o 7.189 kilometrów stąd. I niestety, nie mam komu powiedzieć "A pamiętasz, jak Forrest Gump krzyczał z tych schodów do Jane?" 

Więc na pociechę robię sobie fotkę z Lincolnem. Selfie. Najsmutniejsze zjdęcie świata.





wtorek, 2 sierpnia 2016

Mrs. White goes to Washington. Pani nie w mundurze?


Trzecia trzdzieści. Nad ranem. A może w nocy - za oknem egipskie ciemności. Niech to szlag! Od godziny walczę o kolejne minuty snu. Jak widać, walka przegarna. Wojna trwa - jeszcze cztery noce.

Wczorajszy dzień zaczął się trochę jak przedwczorajszy wieczór. Żeby wziąć udział w wydarzeniu, dla którego pokonałam ocean (dwa i pół filmu, pół powieści, kiepski lunch, chrapiący sąsiad), musiałam się dostać na teren wojskowy. W każdym kraju to wyzwanie. W Stanach wyczyn na miarę zdobycia, hm, żeby nie przesadzić - okej, dla mnie niech będzie Orla Perć.

Zaczęło się jeszcze w Rydze. Maile od organizatorów uświadomiły mi, że lekko nie będzie. Kupa formularzy, telefony i maile do ambasady. Choć sama byłam pracownikiem państwowej administracji, wypełnianie urzędowych papierów zawsze przywołuje najgorsze skojarzenia i powoduje lęk, że coś wypełnię nie tak, o czymś zapomnę, któryś kwit zwyczajnie zgubię. Homo biurocratus to ja nie jestem.

Uporałam się z tym wszystkim i wsiadając do samolotu, dwadzieścia razy sprawdzałam, czy któraś z kartek nie została w Rydze. Wczoraj rano, przy bramie do rzeczonego Obiektu (piszę wielką literą, bo obiekty wojskowe budzą mój ogromny respekt), wręczyłam plik formularzy amerykańskiemu panu w mundurze i zmowiłam krótką modlitwę do św. Tadeusza Judy - nie takie sprawy załatwiał.

Pan był, nie powiem, miły. Kolegę, który przybył w mundurze armii swojego kraju, z miejsca poinformował, że od niego żadnych papierów nie chce. Co mundur, to mundur! Mnie spytał, czy czasem też nie mam munduru. Ja spytałam, czy skautowski by się nadał. On, że - cha, cha, cha - nietety nie. Ja, że w takim razie nie żałuję, że go nie przytargałam, ale że innego nie mam. Pan na to, że szkoda, ale don't worry, zrobimy background check i będę mogła wejść. Po czym zniknął w budce strażników.

Staliśmy pod tą budką w czterdziestopniowym upale (w Waszyngtonie aura jak w Bangkoku - gorąco i wilgotno), kolega spocony jak mysz, ja rozdarta między zazdością, że ma mundur, a współczuciem, że ma mundur. Przez szklane ściany budki widziałam, jak pan z poważną miną studiuje mój paszport i resztę kwitów. Gdzieś dzwoni. Znów studiuje. Po czym wychyla się i mówi: Sorry, Maam, proszę o cierpliwość. I am working on you.

Aż się wzdrygnęłam. To niewinne zdanie, które po prostu znaczy "zajmuję się pani sprawą", w dosłownym tłumaczeniu brzmi "pracuję nad panią". Znaczy, rozpracowuję cię, kobieto. Prześwietlam i skanuję. Za chwilę twoje życie nie będzie miało przede mną tajemnic. Stój tam i czekaj cierpliwie, póki nie dowiem się wszystkiego. Za chwilę odkryję, że w formularzu nr XYZ zapomniałaś wpisać numeru ubezpieczenia społecznego (co prawda, to prawda) i będę zmuszony odprawić cię z kwitkiem.

Kwitek, faktycznie, dostałam. Wielokrotnego użytku. Muszę go okazywać przy wejściu na teren Obiektu. To obecnie, obok paszportu, najcenniejszy kwitek w mojej kolekcji. Strzegę go jak oka w głowie. Kurczę, nie pamiętam, gdzie go wtryniłam! Do wyjścia z hotelu zostały cztery godziny.