W Warszawie monsun. Już nie muszę kupować biletu za trzy tysiące złociszów, żeby to przeżyć w takim dajmy na to Delhi. Wystarczy, że wyjrzę za okno. A w pakiecie mam jeszcze efektowne wyładowania atmosferyczne, jakich w Indiach pewnie w ogóle nie widują. I pomyśleć, że ludzie narzekają na zmiany klimatyczne! Tyle atrakcji - całkiem gratis!
Na szczęście jednak ulewy i burze nie są u nas jeszcze (podkreślam: jeszcze) zjawiskiem ciągłym. Wczoraj, na przykład, zamiast indyjskiego monsunu, mieliśmy w stolicy środkowoafrykański upał. Żar lał się (a jednak!) z nieba, topiąc bruk na Krakowskim Przedmieściu, gdzie o godzinie 20.00 miało miejsce wydarzenie równie niezwykłe, choć nie meteorologiczne. Jeśli, miły Czytelniku, nie widziałeś jeszcze rapującej babci, żałuj, żeś nie przyszedł wczoraj na Skwer Hoovera. Ja widziałam. A było to tak...
Muzeum Powstania Warszawskiego przyzwyczaiło nas już do tego, że o rzeczach wzniosłych opowiada w sposób niestandardowy, a czasem nieco zwariowany. Taki też był wczorajszy koncert "Morowe panny", który MPW zorganizowało na Krakowskim Przedmieściu w hołdzie dziewczynom-powstańcom. Na scenie królowało reggae i rap. Grali muzycy z zespołu Maleo Reggae Rockers, a śpiewały "morowe panny" z różnych stron Polski - dziewczyny, które same napisały teksty o "morowych pannach" z roku 1944. Poziom był... różny. Części tekstów nie umiem ocenić, a to z tej prostej przyczyny, że ich nie rozumiałam. Przykro mi , dziewczyny, rap wymaga jednak bezbłędnej dykcji. Kilka utworów niezłych, trzy poruszyły mnie do głębi - na przykład "Przesłuchanie" zaśpiewane i wydeklamowane przez Jadwigę Basińską z kabaretu Mumio.
W sumie - bilans pozytywny. Ale najlepsze w tym wszystkim było to, że na widowni siedziały chyba wszystkie możliwe pokolenia - pradziadkowie, dziadkowie, rodzice, dzieci, wnuki... Osobnicy cali w tatuażach i kolczykach i nobliwe staruszki z siwym kokiem i białym kołnierzykiem. I wszyscy się wzruszali, i wszyscy kiwali w tym samym rytmie. A przy "Rocie" wstali nawet panowie hojnie raczący się piwkiem. Inna sprawa, że rapowa wersja "Roty" jakoś mnie nie porwała. Ale to tak na marginesie.
Generalnie, było trochę wzniośle, a trochę zwariowanie. Fajnie. I niebu widocznie też to się podobało, bo zagrzmiało dopiero, gdy koncert się na dobre skończył, a lunęło, kiedy już wszyscy rozeszli się do domów. Ot, taki niebiański prezent dla morowych panien.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz